Boliwia: Jesteśmy sobie potrzebni 

Niektóre spotkania powodują, że mój poukładany świat jednego dnia wywraca się do góry nogami. Uwielbiam te momenty, bo przypominają mi o tym, że proste wydarzenia często są niezwykłe, a zwykli ludzie szybko stają się ogromnie ważni.  

Jest takie miejsce w Tupizie, które nazywa się Hogar de Ancianos. To tutejszy dom spokojnej starości. Spokoju z pewnością nikomu tam nie brakuje. Myślę, że niektórzy wręcz marzą o tym, żeby ktoś ten spokój naruszył i wprowadził jakąś gwałtowną zmianę. 

Dzieci z naszego domu, w którym pracuję, co jakiś czas idą tam z wizytą, by zaprezentować swoje umiejętności taneczne i urozmaicić czas „babciom i dziadkom”. Dzieciom sprawia to dużą przyjemność. One niestety też wiedzą, co to znaczy samotność, mimo że na co dzień nie brakuje im kontaktu z drugim człowiekiem. Bo nie o samo towarzystwo chodzi, ale o więź. O bycie dla kogoś najważniejszym. 

Boliwia, Fot. Magdalena Pykosz

Boliwia, Fot. Magdalena Pykosz

Nasze dzieci wiedzą, co to znaczy czekać całą niedzielę na mamę, która miała ich odwiedzić, a znowu się nie pojawiła. Wiedzą, co to znaczy od lat liczyć na to, że tata przestanie pić i będą mogły wrócić do rodzinnego domu, ale taki czas nie nadchodzi. Co to znaczy marzyć o spotkaniu z rodzeństwem, ale trzeba poczekać kilka lat, bo brat znajduje się w placówce w innym mieście, więc marzenie musi pozostać marzeniem, a rodzina mglistym wyobrażeniem. 

Może podobieństwo doświadczeń sprawia, że zawsze urzeka mnie zainteresowanie i chęć pomocy naszych dzieci tym staruszkom, których jedyną niezmienną towarzyszką życia jest właśnie samotność. Ludzie w ich życiu pojawiają się i znikają, jak miesiące, które mijają, a czas zmierza nieubłaganie tylko w jednym kierunku. 

A jednak… jednak nie musi być tak beznadziejnie. Energia, żywiołowość dzieci i śmiech przecinający zastygłe w tym nieznośnym spokoju powietrze. A jednak nie wszystko stracone. 

Bo w tym przedziwnym miejscu stało się coś przedziwnego: znalazłam przyjaciół

Jest ich dwóch: don Felix i don Victor. Ten pierwszy porusza się na wózku inwalidzkim i zadaje mnóstwo pytań. Czasem robi to w języku keczua, po czym ze śmiechem żąda wyjaśnień, dlaczego jeszcze nie rozumiem, skoro mieszkam tu już prawie trzy miesiące. Poznaliśmy się w ten sposób, że pewnego dnia, razem z Juaną i Doris, dziewczynkami z naszego domu, pomogłyśmy mu dotrzeć do domu po występach w pobliskiej szkole. Jego autentyczna wdzięczność sprawiła, że później długo zastanawiałam się, ile razy w ostatnim czasie spotkało go tyle dobra ze strony obcych osób. Tyle, a dla mnie tak niewiele. Niewiele potrzeba, żeby sprawić komuś radość.  

Fot. Magdalena Pykosz

Fot. Magdalena Pykosz

Ten drugi to don Victor. Również zasypuje mnie tysiącem pytań. W jakim języku mówi się w twoim kraju? Czy Polska leży tam, gdzie Japonia? Powiedz coś po polsku. Po angielsku. Po francusku, po niemiecku (całe szczęście, że zawsze mam w zanadrzu kilka popisowych zdań). Najbardziej podoba mi się angielski! My nauczymy cię keczua, nic się nie martw. Co jecie w Polsce, jak tu przyjechałaś? I najważniejsze: wyszłaś już za mąż? Jak to nie, na co czekasz? Po to żyjemy. Wtedy życie ma sens, kiedy żyjesz dla kogoś. 

I w ten sposób nie tylko ja sama odkrywam inną rzeczywistość, ale też opowiadam o tym, co moje, o tym, co europejskie, czego już pewnie nie uda im się poznać i doświadczyć własnymi zmysłami, ale co budzi ich, uśpioną już, ciekawość świata. 

I na koniec spotkania pytanie, które burzy beztroski nastrój. Kiedy wrócisz? Wrócisz jutro? Nie wiem, pracuję w domu dziecka, mam dużo obowiązków. Nie wiem, kiedy wrócę, ale wrócę na pewno. Przytulisz mnie na pożegnanie? Tak. 

I tylko jedno spostrzeżenie, które do dziś wybrzmiewa w moich myślach i nie chce przestać. 

Jestem mu potrzebna. 

Wszyscy jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze