Bliżej nieba niż ziemi. Polacy w Bocas del Toro

Błękitna woda, jasny piasek, skąpane w słońcu palmy. W głębi tropikalnego obrazka toczy się leniwe życie. Gdy z nieba leje się żar, a za nami szumią karaibskie fale, zaczynamy rozumieć, jak łatwo dać się tutaj porwać wiecznej mañanie. Spotykamy się jednak z misjonarzami, którzy starają się oddać wyspiarzom całe swoje serce.

Na panamskich wyspach nieustannie toczy się walka o rząd dusz. Konkurencja jest duża i różnorodna. Oprócz licznych odłamów protestantyzmu do własnych kościołów zapraszają wszelkiej maści sekty. Burmistrz, członek jednej z nich, nie szczędzi poparcia dla straszących piekłem sekciarzy. Zaraza dotarła do najdalszych zakątków archipelagu. W zabitej dechami osadzie w głębi wyspy, gdzie cywilizacja pojawiła się najwyżej dwie dekady temu, istnieją trzy różne kościoły. W samej wiosce żyje około trzydziestu rodzin.  


Na największej z wysp, Colón, na której spędzamy większość czasu, do katolickiego kościoła chodzi około 10% mieszkańców. W takim miejscu blednie nasz polski spór między tradycjonalistami a zwolennikami liturgii posoborowej. Gdy widzę księdza, który po Mszy św. w samej albie wychodzi mokry jak po tropikalnej ulewie, inaczej zaczynam myśleć o naszych rozterkach. Na razie jeszcze z trudem udaje mi się przełknąć wesołą, egzotyczną, odtwarzaną w trakcie Mszy św. muzykę, który bardziej przypomina nasze przedszkolne piosenki dla dzieci, ale widzę, że obecni w kościele ludzie umieją nią wychwalać Pana.  


W środku tropików miło zaskakuje tradycyjna intonacja stałych części Mszy świętej, która na chwilę przenosi nas do polskich kościołów. Okazuje się, że jednemu z wikarych, pochodzącemu z Indonezji werbiście ks. Alberto, również bliższe są chorały i muzyka organowa niż skoczne piosenki religijne. Szybko jednak przypomina, że misjonarze zawsze starają się dopasować do lokalnych zwyczajów. 

Do Bocas del Toro wkraczamy przez reprezentacyjną ulicę, pełną hoteli i lokalnych restauracji, do której dobijają łódki z kolejnymi turystami. Kilka przecznic dalej wznosi się prowizoryczna katedra – jedyny kościół katolicki na wyspach. Do tej pory nie udało się jej nadać dawnej, bardziej okazałej formy, którą straciła dawno temu w pożarze. Za świątynią zaczyna się zupełnie inny świat – ledwo trzymające się na metrowych palach domki zbudowane z desek i kawałków blachy. Dla dzieci bawiących się wśród śmieci i przeraźliwych dziur w drogach największą atrakcją jest aresztowanie przez policję lokalnego złodziejaszka. Wśród barwnych ruder nie może zabraknąć kolejnego nowomodnego kościoła. 


Po niedzielnej Mszy św. katedra wypełnia się zupełnie innymi (a może tymi samymi?) dziećmi w odświętnych strojach i z kolorowymi zeszytami do katechezy. Na początku nieśmiało przypatrują się nam, białym, ale gdy pozujemy do zdjęcia, zaczynają nas otaczać z każdej strony. W końcu przecież najbardziej znany im Polak traktuje parafian z nieustannym uśmiechem. Ks. Józef, proboszcz na Bocas, nigdy nie przypuszczał, że będzie pracował na wyspie. My już po kilkudniowej wizycie zaczynamy rozumieć, jak trudno się rozstać z tym równie trudnym jak gorącym kawałkiem lądu. 


Zdjęcia do artykułu – autorstwa Piotra Pszczelińskiego.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze