Jan Kiernicki na pokładzie żaglowca, fot. arch

Morski sposób na niepodległość 

Z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości odbyło się wiele cennych inicjatyw, tych dużych i mniejszych. Jednak chyba największym przedsięwzięciem okazał się rejs żaglowca Dar Młodzieży… dookoła całego świata. O swoim doświadczeniu świętowania niepodległości na morzu Zofia Kędziora rozmawia z jednym z uczestników wyprawy.  

Zofia Kędziora: jak to się zaczęło? 

Jan Kiernicki*: z okazji stulecia niepodległości Polski powstało wiele inicjatyw upamiętniających to ważne wydarzenie. Jednym z tych pomysłów było właśnie opłynięcie świata polskim żaglowcem, Darem Młodzieży. Dar to największa polska fregata, jednak było to wyzwanie, bo do tej pory tylko raz odbył podróż dookoła świata. A w tym przypadku załoga miała się złożyć nie tylko z ludzi którzy zajmują się tym zawodowo, albo będą w przyszłości (studenci Akademii Morskiej), ale też z laureatów konkursu. Konkurs w pierwszym etapie miał charakter typowo internetowy – liczyła się ilość głosów (lajków) oddanych na zdjęcie zrobione przez uczestnika, związane z Ojczyzną i Niepodległością. Jednak potem zaczęły się schody, już nie wystarczyło mieć dużo znajomych na Facebooku. Dalszy etap odbywał się już w Warszawie. Był to konkurs wiedzy żeglarskiej i historycznej z okresu walk niepodległościowych. Muszę przyznać, że był to duży i zróżnicowany materiał. Co ciekawe, współorganizatorem wydarzenia była część środowisk misyjnych, więc materiale konkursowym były też elementy biblijne, jak Księga Jonasza czy Dzieje Apostolskie, więc ostatecznie było to duże wyzwanie.

Ale miało swój cel.  

Tak, chodziło przecież o to, żeby dostać się do załogi i żeglując razem z nią reprezentować Polskę i o niej opowiadać w portach, spotykać się z ludźmi z innych krajów i z Polonią. W moim odczuciu było to świetnym pomysłem i bezprecedensowym wydarzeniem, żeby w ogóle mówić o Polsce, jej historii i wolności poza Europą. Żaglowiec wypłynął w maju tego roku. Za kilka godzin skończy swój najdłuższy przelot przez Ocean Spokojny i dopływa do Stanów Zjednoczonych (w momencie publikacji prawdopodobnie przepływa pod mostem Golden Bridge w San Francisco), a do Gdyni wróci w marcu 2019 r., więc rejs trwa 10 miesięcy. W tym czasie załoga się wymienia – do tej pory wymieniła się już chyba sześć razy. Ja płynąłem z Teneryfy do Kapsztadu, czyli wzdłuż Afryki i to był pierwszy pozaeuropejski odcinek.

Czyli na żaglowcu jest ogromna rotacja.  

Tak. Członkowie stałej załogi spotkali w tym czasie bardzo dużo ludzi, na pewno grubo ponad tysiąc. Równocześnie na statku jest około 150 ludzi, więc to taka pływająca wioska. I to odcięta od świata.

Jakie porty odwiedziłeś? 

Wypłynęliśmy z Teneryfy, następnie dopływaliśmy do Dakaru w Senegalu (Przylądek Zielony), a potem płynęliśmy już przez środek Atlantyku mijając prawą burtą Wyspę Świętej Heleny aż do Przylądka Dobrej Nadziei. Każde z tych miejsc było inne, co dobrze obrazuje fakt, jak bardzo różnorodna jest Afryka. Dakar to była taka biedna i dzika Afryka, z kolei RPA to już jest inna cywilizacja – jest tam dużo białych ludzi, architektura kojarząca się z Holandią, trochę bardziej przypomina Europę. Więc było to bardzo różnorodne. Samo zawinięcie do portu było ogromnym wydarzeniem logistycznym, trzeba było dopłynąć na czas i odpłynąć w wyznaczonym momencie. Towarzyszyły temu miłe i huczne powitania (i pożegnania). W Cape Town przywitała nas orkiestra wojskowa, która oprócz hymnów zagrała dla nas… „Waka waka”! W samym porcie na zmianę pełniliśmy wachty, dbając o statek, pilnując go, nosząc prowiant i wodę pitną, uzupełniając potrzebne zapasy i tak dalej. Był też oczywiście czas, żeby zobaczyć i zwiedzić trochę Afryki.

Byliście na lądzie sami, czy ktoś was oprowadzał? 

Oprowadzali nas tubylcy z misji katolickiej. Mieliśmy nawet okazję rozegrać mecz piłki nożnej z Senegalem. Co prawda wynik z mistrzostw świata się powtórzył (śmiech), ale dzięki temu jest mniejszy żal za mundialową porażkę. Nasza reprezentacja i kibice świetnie się bawili, zwłaszcza że Senegalczycy okazali się niezwykle mili, radośni, gościnni… i muzykalni!

A co się działo, kiedy nie byliście w porcie, to znaczy jak wyglądała organizacja dnia na statku? 

Było to ściśle zorganizowane do tego stopnia, że wszystkie wachty na pokładzie są niezmienne, zawsze o tych samych godzinach. Ja byłem w pierwszej wachcie, co oznaczało, że miałem służbę codziennie od południa do 16.00 i od północy do 4.00. Taki tryb funkcjonowania wywraca nasze lądowe przyzwyczajenia do góry nogami i do tego trzeba było się przyzwyczaić. Studenci Akademii Morskiej, którzy nie pierwszy raz płynęli na Darze, wykorzystywali wolny czas na to, żeby się po prostu położyć i odpocząć. Wachta oznaczała osiem godzin zaangażowania, a jeśli nie było konkretnej roboty to i tak musieliśmy być w pogotowiu. Zajmowaliśmy się żaglami, nawigacją. Poza tym były takie prozaiczne zadania – trzeba było dbać o nienaganną czystość żaglowca, myć go, zdzierać stara farbę, nakładać ją na nowo, odrdzewiać i tak w kółko, bo sól oceaniczna wciąż się osadzała. Na nocnej wachcie obieraliśmy ziemniaki dla 150 osób (śmiech). Do tego zwykłe, lecz potrzebne zajęcia: kuchnia, pentra (wydawanie posiłków i zmywanie naczyń), segregowanie śmieci, dyżur w centrum maszynowo-kontrolnym. Ale najbardziej cieszyły prace czysto żeglarskie: zwijanie, rozwijanie i brasowanie żagli, uczestnictwo w manewrach – mocowanie się z linami (fały, szoty, gejtawy, gordingi, brasy, niderholery…), wybijanie szkanek (bicie w dzwon odmierzjące czas na statku), nawigacja, praca z mapami i sterowanie Darem, a nawet tak archetypiczne dla żeglugi dalekomorskiej wykonywanie pomiarów przy użyciu sekstantu. A było na czym się ćwiczyć w astronawigacji, gdyż Niebo Południowe jest bez porównania bardziej i gęściej rozgwieżdżone, zwłaszcza jeśli na środku Oceanu najbliższe źródło sztucznego światła jest oddalone o setki mil morskich!

Wchodziłeś na bocianie gniazdo? 

Oczywiście, jak tylko mogłem (śmiech). To znaczy – na platformy i reje. To było najbardziej ekscytujące z naszych codziennych zajęć, bo wysokość 50 metrów, do której czasami dochodziliśmy to wyżej niż wieżowiec. Wejście na górę bywało wyzwaniem, ponieważ wanty to po prostu sznurkowe drabinki a żaglowiec przy silniejszym wietrze buja się na prawo i lewo. Tymczasem na górze czeka nie relaks, tylko praca, i to wymagająca sporej siły. Chociaż, trzeba to przyznać – w pięknej scenerii. Pełna widoczność widnokręgu, 360 stopni. Żeby dostać się z wanty na reję przy ostrym kursie czasami trzeba było zrobić szpagat albo… skoczyć. Ja niestety nie umiem robić szpagatu.

Pewnie takich ekscytujących momentów było więcej? 

Oczywiście. Zwłaszcza przy mocnym wietrze, gdy fale wdzierały się na pokład, albo gdy którejś nocy wiatr zerwał nam foka, drugi co do wielkości żagiel na statku. Na pewno niezapomniane będą też momenty, gdy spotykaliśmy na żywo zwierzęta znane dotąd jedynie z filmów i książek: latające ryby, albatrosy, delfiny, rekiny, a nawet fontanny wodne wypuszczane przez wieloryby. Jednak zwierzęta zwierzętami, a najlepsze były spotkania z ludźmi. W końcu na Darze łączył nas wspólny „morski los”. Kilkadziesiąt dni spędzone razem na małej powierzchni w miłych i trudnych chwilach na pewno nas zbliżyło, poznaliśmy i polubiliśmy się. A w portach kolejne spotkania. Były momenty, kiedy okazywało się, że pomimo odległości i różnicy kultur są rzeczy, które nas łączą. Gdy rozmawiałem z Senegalczykami, opowiadali mi o przyjeździe Jana Pawła II, a odwiedził ich tylko raz na początku lat dziewięćdziesiątych. Co roku świętują rocznicę tego wydarzenia, znają prawie na pamięć to, co powiedział wtedy w homilii. I to pomimo, że sami jeszcze nie byli wtedy na świecie! Naprawdę dotąd są podekscytowani tym, że nawiązywał podczas tej wizyty do historii i kultury Senegalu, mimo że Senegal jest raczej muzułmański. Chrześcijanie to tylko około 3% mieszkańców kraju, ale i tak współżycie pomiędzy chrześcijanami i muzułmanami jest raczej dobre, do tego stopnia, że imamowie czasami uczestniczą w większych świętach chrześcijańskich.

Spotkacie się z Franciszkiem w Panamie? 

Chcielibyśmy. Cały ten rejs ma na celu oczywiście opłynięcie całego świata z wieścią o wolności Polski, ale także spotkanie się z młodzieżą na Światowych Dniach Młodzieży w Panamie. Spotka się tam też cała ekipa Rejsu. Mamy nadzieję, że papież Franciszek przyjmie nasze zaproszenie i odwiedzi nas na pokładzie Daru Młodzieży.

Jak z perspektywy uczestnika oceniasz ideę Rejsu Niepodległości?

Można robić różne „sto na stulecie”, ale dać młodzieży możliwość przeżycia prawdziwej przygody – w moim odczuciu to jeden z bardziej śmiałych i oryginalnych pomysłów i wciąż robi na mnie duże wrażenie! Promocja Polski to jedno, ale wyczyn, wyprawa, w której nie zostało się przewiezionym, ale przyłożyło rękę (a nawet obie) do okrążenia świata to dużo więcej, niż kolejny event. To fantastyczne, bezcenne przeżycie, które już w nas zostanie.

*Jan Kiernicki – jeden z uczestników Rejsu Niepodległości, członek zespołu muzycznego Lúthien Consort, który kultywuje tradycję śpiewania staropolskich pieśni religijnych.

Rozmawiała Zofia Kędziora 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze