W cieniu nienawiści [RECENZJA] 

Mówi się, że rodziny i sąsiadów się nie wybiera. Mówi się, że z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach. Z sąsiadami nawet i to może być trudne. Historie o sąsiedzkich zwadach i kłótniach są stare jak świat. Warto poznać jednak jeszcze jedną. Tę z filmu „W cieniu drzewa”.  

To obraz islandzkiego reżysera. Hafsteinn Gunnar Sigurosson idzie podobną drogą jak w filmie z 2015 r. „Barany. Islandzka opowieść”. To kolejne studium psychologii społecznej. Tym razem akcja również rozgrywa się na Północy. Na Islandii. Przedmieścia Rejkiaviku i spokojne (wydawałoby się) życie w szeregowcach. Okazuje się jednak, że człowiek jest taką istotą, która jeśli tylko chce, to znajdzie i w takiej sytuacji problemy nie do przejścia i nie do rozwiązania. Przynajmniej polubownymi i cywilizowanymi sposobami.  

„W cieniu drzewa” to przede wszystkim komedia, choć tragizmu w niej nie brakuje (szczególnie pod koniec filmu). To przede wszystkim dobrze skrojony portret psychologiczny człowieka przepełnionego nienawiścią i chęcią odwetu. Mieszanka tych dwóch uczuć połączona z trudnymi doświadczeniami z historii może być wybuchowa (i potraktujmy to jako eufemizm). Film opowiada o walce dwóch sąsiadujących ze sobą rodzin, ale nie tylko. To również historia młodego małżeństwa. Atli, syn Ingi i Baldvina (małżeństwa numer jeden), próbuje ratować swój związek. Żona wyrzuciła go z domu (jak się przekonujemy już w pierwszej scenie filmu, nie bez przyczyny). Następnie poznajemy rodziców Atliego. To na pierwszy rzut oka kochająca się i ustabilizowana para po sześćdziesiątce. Ona opiekuje się domem i kotem. On jeszcze pracuje i kocha zajęcia męskiego chóru. Obok, tuż za ścianą w szeregowcu, mieszkają Konrad i Eybjorg. Nieco młodsi. Tu, dla kontrastu, domowym pupilem jest nie kot, a pies. Zwierzaki w tym filmie odgrywają drugoplanową rolę, choć w pewnym momencie zaznaczają ją w dobitny, dramatyczny i jednocześnie przewrotny sposób. Małżeństwo numer jeden ma syna. Jak się dowiadujemy, miało też drugiego, który zmarł tragicznie. Ta trauma odciska piętno na całej rodzinie, ale przede wszystkim na matce. Para numer dwa o dziecko się stara. Jednak dla Konrada to już druga partnerka, czego nie może darować i co ciągle mu wypomina jego sąsiadka (Inga). Nie szczędzi przy tym gorzkich słów, także pod adresem nowej wybranki swojego sąsiada.  


I może wzajemna niechęć utrzymywałaby się na stabilnym poziomie przez lata i nie doprowadziłaby do tragedii, gdyby nie rozwój pobocznych (wydawałoby się niezbyt istotnych) wydarzeń. Tu wszystko jednak zaczyna działać na zasadzie jednego kamienia, który uruchamia lawinę zdarzeń. Dodajmy – śmiercionośną lawinę. Jej tragiczne skutki zaczynają dosięgać kolejnych bohaterów obrazu. Wszystko dzieje się w cieniu tytułowego drzewa. Celowo pomijam tu jego rolę, bo mimo że zaznaczone w tytule, zdaje się tylko wszystkiemu przyglądać, choć tak jak fauna (wspominane wcześniej zwierzęta), również flora ma w filmie swoje „pięć minut”. Drzewo i cień, jaki rzuca, staje się zarzewiem sąsiedzkiego konfliktu. W pewnym momencie schodzi jednak na dalszy plan, bo bohaterowie akcji znajdują kolejne problemy, które kładą się cieniem (coraz mocniejszym i głębszym) na wspólnych sąsiedzkich relacjach.  

Film to islandzki czarny humor. Trzyma w napięciu, wciąga, ale jednocześnie stawia pyta o ludzką naturę. Jej ciemną stronę. Jeśli człowiek pozwoli, by zawładnęły nim negatywne uczucia, to może (przy pomocy charakteru swojego i innych) wpędzić się w spiralę nienawiści, zemsty, odwetu, zawiści. Gdy w odpowiednim momencie nie powie się „stop”, racjonalność przegrywa z emocjami. I sami możemy nie zauważyć tego, kiedy i my zaczynamy przegrywać. Sami ze sobą. W życiu każdego z nas zdarzają się takie emocjonalne sytuacje. To naturalne. Kluczowe jest to, jak potrafimy sobie z nimi poradzić. I pół biedy, gdy z rozumiem wygrywają emocje pozytywne – wtedy może i urodzić się z tego coś dobrego. Gorzej, gdy emocje negatywne władają nami w stu procentach i robią to przez dłuższy czas. Nie dość, że niszczą nas, to przenoszą się też na naszych bliskich.  

„W cieniu drzewa” bezpardonowo i jak obuchem w łeb uzmysławia nam, że nienawiść nigdy nie prowadzi do czegoś dobrego. Bo jeśli nawet i osiągniemy swój pierwszy cel, to zaspokaja to nas tylko na chwilę. Po drugie – nienawiść często uderza nie tylko w jej adresata, ale i nadawcę. Uderza i niszczy podwójnie. Pod koniec filmu byłem bliski śmiechu, ale śmiechu przez łzy. Człowiek opętany nienawiścią wygląda bowiem jednocześnie śmiesznie i żałośnie. Co ważniejsze jednak – unieszczęśliwia wtedy innych i zostaje zupełnie sam. W cieniu drzewa, niewidoczny i niepotrzebny nikomu. A także znienawidzony nawet przez siebie samego.  

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze