Ukraina: oficjalnie wojny nie ma [RAPORT]

Choć wojna na wschodniej Ukrainie kojarzy się najczęściej z walkami w Donbasie, pomoc tysiącom uchodźców jest wyzwaniem dla całego kraju i międzynarodowej wspólnoty – pisze w swym unikatowym raporcie z Donbasu, Dorota Abdelmoula, specjalna wysłanniczka KAI, która udała się na zaplecze frontu rosyjsko-ukraińskiego. Raport ukazuje też olbrzymią pomoc, jaka płynie z Polski na Ukrainę, w dużej mierze przez kanały kościelne.

DONBAS: PUSTKA, BŁOTO I BIEDA

Codzienne życie mieszkańców wschodniej Ukrainy łączy w sobie dwa dramaty. Pierwszym jest trwające od dziesięcioleci społeczne i ekonomiczne zaniedbanie, którego symbolem są m. in. dziurawe drogi (przypominające często pełne błota koryta), rozpadające się domy i rozbite rodziny, zmuszone do zarobkowej emigracji. Rozmawiając z Ukraińcami mam wrażenie, że nie wierzą w to, że okres biedy się skończy. Za ten stan rzeczy winią głównie ogromną i niereformowalną korupcję kolejnych ekip rządzących, czerpiących nieuczciwe zyski nawet z międzynarodowej pomocy humanitarnej.

Drugi dramat to wojna, którą zachodnie media, a nawet lokalne władze często „zamiatają pod dywan”, sprowadzając do poziomu miejscowego konfliktu o wpływy w Donieckim Zagłębiu Węglowym. Wojna, która pochłania kolejne ofiary (wg grudniowych szacunków ONZ, po obu stronach miało zginąć w sumie prawie 10 tys. osób, choć tu na miejscu mówi się, że jest ich o wiele więcej) i wypędziła z domów setki tysięcy uchodźców, bez pieniędzy i planów na przyszłość. Mówi się, że w każdej rodzinie ktoś bliższy lub dalszy ucierpiał z powodu wojny. Przesiedleńcy sami o sobie mówią, że „nikt na świecie nie potrzebuje”. Domy i źródła utrzymania utracili chyba bezpowrotnie, bo wśród wygłaszanych na Wschodzie opinii dotyczących przyszłości Ukrainy, najczęściej powraca ta, że Krymu i zajętych części Donbasu już się nie odzyska i trzeba zacząć budować rzeczywistość według nowego porządku geopolitycznego.

Wczesną wiosną Donbas jest pusty, szary i przerażająco smutny. Oprócz wszechobecnego błota, pełno tu wojennych blizn. W zachodniej części obwodu donieckiego, walki zakończyły się wprawdzie ponad dwa lata temu i życie pozornie wróciło do normy, ale ślady wojny pozostały. Ich symbolem jest np. przestrzelony na wylot prawosławny krzyż, stojący przy szosie tuż za rogatkami Słowiańska. Także ciągłe podwyżki (uzasadniane wojennymi wydatkami) i brak inwestycji (z tego samego powodu), przypominają mieszkańcom, że pokoju wciąż nie ma. Podobnie, jak wszechobecne check-pointy wojska i policji, wyznaczające nowe reguły komu i dokąd wolno wjechać. „Chwała Ukrainie!” „Chwała bohaterom!” – witają się kierowcy z funkcjonariuszami, a potem następuje studiowanie dokumentów i objaśnianie celu podróży. Dla tutejszych mieszkańców, to już chleb powszedni.

Budynki wzdłuż ulic Słowiańska i Kramatorska, gdzie miały miejsce pierwsze walki z separatystami w 2014 r., do dziś noszą ślady pocisków. Tak, jak barak-kaplica pw. Bożego Miłosierdzia, gdzie gromadzi się na modlitwie ok. 20-osobowa grupa katolików i ksiądz, przyjeżdżający z oddalonego o ponad 80 km Pokrowska. Dziura w betonowym płocie i odpryski na ścianach przypominają, że budynek, jak wiele podobnych, oberwał rykoszetem podczas wojennej zawieruchy. Ów rykoszet ma także wymiar symboliczny, bo mieszkańcy Donbasu mówią, że to wszystko nie ich wojna, że żyli w pokoju, a stali się mimowolnymi ofiarami walki o cudze interesy.

Dziś w Kramatorsku jest już spokojnie, choć mieszkańcy gorzko wspominają, że „wyzwolenie” miasta z rąk separatystów polegało w istocie na tym, że wojska ukraińskie otrzymały z Kijowa rozkazy wypuszczenia wrogich oddziałów, które opuściwszy miasto, przemieściły się na wschód, w rejon Doniecka. Ci, którzy byli na froncie mówią, że dziś odbicie Doniecka także zależy od kijowskich rozkazów, które jednak nie nadchodzą, bo zakończenia działań wojennych nie życzy sobie tak naprawdę żadna ze stron. „Nasi chłopcy w kilka dni pogonili by tamtych pod rosyjską granicę, ale władze w Kijowie zabraniają, bo wojna przynosi zyski, a poza tym boją się Putina. O ludziach, którzy giną, nikt nie myśli” – mówią z goryczą mieszkańcy. Pesymistyczne nastroje potęguje też obiegowa opinia, że obecna władza jest skażona korupcją na równi z poprzednimi rządzącymi i nie wywiązuje się z obietnic złożonych narodowi.

To co będzie dalej? – pytam mieszkańców Donbasu. Odpowiedzi są różne. Kobieta z okolic Doniecka, która z rodziną uciekła do Polski, bojąc się, by jej 18-letni syn nie został wcielony do wojska, uważa, że to wojna „węglowych oligarchów”, która tliła się od dawna. Inni, że powrót do starych granic, to kwestia czasu. I cudu, o który modlą się wierzący, pokładając nadzieję w Bogu i stuleciu objawień fatimskich. Jest też teoria o porozumieniu Trumpa i Putina, które mogłoby przywrócić pokój. Ile osób, tyle opinii, za każdym razem popartych historycznymi wywodami, własnym doświadczeniem, spotkaniami z tymi, którzy byli na froncie.

POKROWSK: ECHA Z FRONTU

Im bliżej Doniecka, tym dramat wojny staje się bardziej namacalny. W Pokrowsku, największym mieście w pobliżu linii frontu (do terenów walk jest stąd niespełna 60 km), na pozór życie jest spokojne. Zbyt spokojne, bo – jak wyjaśniają mieszkańcy – na ulicach jest bardziej pusto niż kiedykolwiek, pracy nie ma, a kto tylko mógł, wyjechał na Zachód, ze strachu przed eskalacją konfliktu. Wprawdzie media tłumaczą, że ten już się kończy, a rannych jest coraz mniej, jednak wystarczy pojechać do tutejszego szpitala wojennego, by od tych, którzy codziennie jeżdżą na front usłyszeć, że to nieprawda. Mówi się o tym wprost, podobnie jak o fakcie, że przeciwnikami ukraińskiej armii nie są już tzw. separatyści („oni już dawno śpią pod brzozą” – słyszę), tylko rosyjscy żołnierze. Zdarza się, że i oni trafiają do pokrowskiego szpitala.

„Pomagamy każdemu. Tamtym zawiązujemy oczy, udzielamy potrzebnej pomocy, a potem zajmują się nimi nasze służby specjalne. Rosyjscy chłopcy mają czasem po 16-17 lat, nawet nie rozumieją, że to wojna, są pod wpływem narkotyków” – wyjaśnia jeden z dowodzących szpitalem. Tłumaczy też, że dla rosyjskich żołnierzy wyjazd na front jest często podróżą w jedną stronę. „Oni nie mają możliwości wrócić do Rosji. Tam ich już nie potrzebują. A jeśli zginą na froncie, to nawet ich ciał nie zabierają z pola walki.”

Gdy pytam, czy sytuacja na froncie się uspokaja, nasz rozmówca zaprzecza. Np. na terenach okupowanych ostrzelano ostatnio stację uzdatniania wody, przez co w okolicy pojawiło się poważne zagrożenie humanitarne, a media jak zwykle milczą, by nie siać paniki. Ktoś inny dodaje, że wojska broniące „deeneru” (Donieckiej Republiki Ludowej) stawiają czołgi po obu stronach frontu i ostrzeliwują własne tereny, symulując wymianę ognia i pogwałcenie pokojowych ustaleń. „Nie ma wody, nie ma normalnego jedzenia, ludzie są w rozpaczy. Poza tym, oni stacjonują w centrum Doniecka. Tam mieszkają tysiące ludzi, więc my nie możemy do nich strzelać. Za to rosyjscy snajperzy strzelają naszym po głowach. Jest wielu rannych. Od zaprzysiężenia Trumpa strzelają i strzelają…”. Podobno najcelniejszymi snajperami są dziewczyny. W jednej i drugiej armii.

W trakcie naszej rozmowy pod bramę szpitala, zorganizowanego na terenie cywilnej polikliniki, podjeżdża wojskowy hummer-karetka. „Dwoje rannych z Awdijiwki!” – krzyczy sanitariuszka do wartownika, który w budzie zrobionej ze skrzyń po amunicji pilnuje wjazdu na teren placówki. To już drugi transport tego dnia. Poprzedniej nocy przybyło 13 pacjentów, a w ciągu tygodnia trafia tutaj ok. 100 rannych. Najcięższe przypadki są transportowane dalej. Ale i tak 80-osobowy personel ma pełne ręce roboty. Tylko w ciągu ostatnich dwóch tygodni na froncie zginęło 600 osób. Rannych po obu stronach liczy się w tysiącach. A pokrowski szpital polowy, to tylko jeden z trzech zorganizowanych na wschodzie Ukrainy.

„My jesteśmy przyzwyczajeni, ale znajomi z zagranicy patrzą na to, co tu się dzieje, jak jakieś kino” – mówi jeden z dowodzących szpitalem. Sam pochodzi z okolic Lwowa, podobnie jak większość szpitalnego personelu (jak wyjaśnia, w tej części kraju nie było wojskowych szpitali, dlatego wszystkie są tworzone przez personel z zachodniej Ukrainy). W Pokrowsku zostanie jak długo będzie trzeba. Czyli: do końca wojny.

PROBOSZCZ Z WYROKIEM ŚMIERCI

Wśród tych, którzy z własnego wyboru pozostali w Donbasie by pomagać potrzebującym, są także księża. Jednym z nich jest pokrowski proboszcz, ks. Wiktor Wąsowicz, którego do opuszczenia niebezpiecznych terenów nie przekonało nawet uwięzienie przez separatystów.

Czeczeńscy żołnierze służący w rosyjskich oddziałach zatrzymali go 15 lipca 2014 r., gdy wracał z Doniecka do pobliskiej Gorłówki, gdzie posługiwał wśród katolików i pomagał ofiarom rozpoczętego niedawno konfliktu. Po prostu „nie spodobał się”, a sytuacji nie polepszył fakt, że w jego aucie funkcjonariusze znaleźli mapę z trasą pieszej pielgrzymki, którą zorganizował dla parafian w okolicznych miejscowościach. Nie chcieli uwierzyć w pobożne wytłumaczenia i uznali go za szpiega. Przetrzymywany przez dziesięć dni i czterokrotnie wyprowadzany na rozstrzelanie, dziś mówi, że to Pan Bóg posłał go do miejsca uwięzienia.
„Przyszła mi taka myśl do głowy, żeby tego dnia nie jechać do Gorłówki, ale pojechałem. Miałem mszę do odprawienia, chorym obiecałem, że przyjdę. Więc wyruszyłem. I chyba trzeba było, że po drodze zostałem zatrzymany, bo ludzie, którzy byli uwięzieni razem ze mną prosili o spowiedź, rozmowy. Długie i ważne. O Panu Bogu, różnicach między katolicyzmem i prawosławiem. Mnie tam nic nie było, tylko siedziałem w takim pokoju 6 na 2 metry, bez okien. Było ze 40 stopni, a nas w środku od 5 do 15 osób.” – opowiada kapłan, który jest uosobieniem łagodności i niewiele mówi o surowych warunkach i panującym tam strachu. Kiedy pierwszej nocy usłyszał wyrok rozstrzelania, powiedział „Panie Boże, jestem gotów, tylko jak mama to przeżyje?”. Po kilkudziesięciu minutach spędzonych pod ścianą śmierci, kiedy funkcjonariusz straszył go zabezpieczając i odbezpieczając broń, odprowadzono go do celi. Jak wspomina, wówczas w duchu dziękował Bogu, pewien, że wcześniej czy później wyjdzie na wolność.

Dzięki interwencji m.in. biskupa charkowsko-zaporoskiego Jana Sobiło, rzeczywiście został wypuszczony. Nie może kontynuować pracy w Gorłówce, bo tam do dziś czeka na niego wyrok śmierci. Rozpoczął posługę właśnie w Pokrowsku. Nie boi się i wciąż powtarza, że chciałby znów pojechać do Doniecka, gdzie potrzeby duszpasterskie są duże, a jedyny katolicki kapłan, ks. Mikołaj, został sam. Ta podróż jest na razie zbyt ryzykowna, więc ks. Mikołajowi podaje przez znajomych paczki, a sam, w oczekiwaniu na poprawę sytuacji codziennie odwiedza potrzebujących w tych częściach obwodu Donieckiego, do których może wjechać.

Codziennie pokonuje kilometry błotnistych wertepów, które trudno nazwać drogami. W ciągu niespełna dwóch lat przejechał już ponad 80 tys. km. Do umierającej staruszki: z modlitwą i pocieszeniem dla córki. Do przesiedlonej z Rosji matki z piątką dzieci, mieszkającej w podpalonej i zbutwiałej chałupie – z paczkami żywnościowymi i torbą cukierków dla dzieci. Do parafian w Kramatorsku (ok. 20 osób), do tych w Nowogrodówce (4 rodziny) i w miejscowościach, w których czekają nawet pojedyncze osoby. Cena tych podróży, to nie tylko paliwo, ale też koła urywane kilka razy w tygodniu na dziurawych drogach. Mimo niedogodności, ks. Wiktor jeździ także na front, posługuje wśród rannych wojskowego szpitala, nie zostawia bez potrzeby proszących parafian, uchodźców, ani gości z Polski. I właśnie ta zwykła, konsekwentna obecność i łagodne “dobrze, to nie ma problemu”, to dla wielu z nich najważniejsza pomoc.

“Nigdy się tak nie zdarzyło, żeby mi zabrakło benzyny, kiedy mam gdzieś pojechać, albo, żeby nie znalazł się sposób pomocy, gdy ktoś jej potrzebuje. Pan Bóg naprawdę się troszczy” – mówi kapłan, który sam żyje w bardzo skromnych warunkach. Mały ubogi domek, którego strzegą dwa podwórkowe kundelki, pełni funkcję kościoła, plebanii i sal parafialnych w jednym. W przydomowym ogródku oprócz róż okalających figurkę Matki Bożej Fatimskiej ks. Wiktor uprawia warzywa i owoce, by w ten sposób zaoszczędzić na wyżywieniu. W sieni ma paczki produktów żywnościowych, którymi obdziela potrzebujących. Ma pełne ręce roboty, ale pomiędzy licznymi obowiązkami, znajduje też czas, by zawieźć nas pod samą linię frontu niedaleko Doniecka, by pokazać nam jedną ze stacji drogi krzyżowej, ustawionej przy szosie, na linii frontu z 2014 r. wspólnie przez jednego z księży grekokatolickich, z pomocą m.in. ks. Wiktora. Aż nie chce się wierzyć, że jeszcze kilka lat temu była to często uczęszczana trasa do Doniecka, jednego z miast rozgrywek piłkarskich Euro 2012, w którym wybudowano nowoczesny stadion i jedno z najlepszych lotnisk w tej części kontynentu. Lotniska dziś już nie ma. Na stadionie stacjonują wojska samozwańczej republiki. Droga jest pusta, podziurawiona, po bokach mijamy bunkry, punkty obserwacyjne z ukraińskimi flagami i patrol międzynarodowych obserwatorów pokojowych. „Wojska donieckie pokazują im tyle, ile chcą pokazać” – mówi się o nich w okolicy, zupełnie bez entuzjazmu. Wracając, zaglądamy do prawosławnej cerkwi patriarchatu moskiewskiego. Przepych ikon i panujący spokój zupełnie nie przystają do skromniutkich kościołów katolickich, ani nawet do pustej i pełnej niepokoju okolicy. To jakby równoległa rzeczywistość i symbol trudnych i naznaczonych polityką relacji pomiędzy Kościołami. O ile współpraca z grekokatolikami i patriarchatem kijowskim jest rzeczą naturalną, o tyle przyjazne relacje z patriarchatem moskiewskim wciąż pozostają dużym wyzwaniem i ważną intencją w modlitwach.

POMOCNICY PANA BOGA

Nawet kilkudniowy pobyt na wschodzie Ukrainy wystarcza, by spotkać wielu bohaterów, podobnych do ks. Wiktora. Nie wszyscy są w Donbasie, wielu z nich pracuje w innych częściach kraju, gdzie oprócz lokalnych podopiecznych, przybywa nieustannie uchodźców. Tak, jak np. w Charkowie. Większość z nich powtarza, że żadnej pomocy nie byłoby bez modlitwy, a oni sami starają się tylko pomagać Panu Bogu.

“Ja tu jestem fryzjerką, dentystką, manikiurzystką, wszystkim na raz!” – śmieje się s. Sabina, orionistka z centrum pomocy, wybudowanym na terenie charkowskiej kurii. Prysznice, pralnia, pokój zabiegowy i sporych rozmiarów jadalnia, do której tutejszy oddział organizacji Depaul International codziennie dostarcza zupę dla potrzebujących – to jej królestwo, przez które codziennie przewija się ok. 100 osób, głównie ubogich emerytów i bezdomnych. Drzwi w drzwi z katedrą, miskę zupy otrzyma każdy, nie tylko katolik. Warunek: musi być trzeźwy i się nie awanturować. To jedno z czterech miejsc w mieście oferujących ciepłe posiłki, ale też jedyne, w którym pomoc jest tak wieloaspektowa. Znajduje się w nim także punkt wydawania odzieży, leków i podstawowych produktów spożywczych, z którego miesięcznie korzysta ok. 1000 osób, w 90% uchodźcy. Samych apteczek wydaje się blisko 500 każdego miesiąca. Koszt jednej, to ok. 20 dolarów – blisko połowa najniższego miesięcznego wynagrodzenia na Ukrainie, kwota o której najubożsi mogą pomarzyć. Dzięki wsparciu z projektu MSZ Polska Pomoc, w ramach centrum działa też punkt konsultacji medycznych z jedynym w mieście darmowym kardiografem. W ciągu 3 miesięcy z pomocy lekarskiej skorzystało już ponad 1500 osób. Na państwową nie mieliby szans.

”To Pan Bóg jest bogaty w dobro” – mówi z uśmiechem tutejszy ordynariusz, bp Stanisław Szyrokoradiuk, który oprócz centrum wsparcia, zorganizował w Charkowie m.in. akademik dla dziewcząt, a obecnie buduje dom dla samotnych matek z dziećmi – bliźniaczy obiekt funkcjonującej już placówki w podcharkowskim Korotyczu. Docelowo schronienie znajdzie tam 12 rodzin w kryzysowej sytuacji.

Istniejącą już placówką kierują dwie orionistki. Z pomocą specjalistów i wolontariuszy starają się „postawić na nogi” kobiety z patologicznych rodzin. Czasem wymaga to terapii odwykowej, czasem podstawowego kursu prania i gotowania, zawsze: cierpliwości, miłości i niemałej przedsiębiorczości. Czas jest ograniczony, bo zgodnie z przyjętymi zasadami, podopieczne mogą spędzić w domu sióstr jedynie rok. W tym czasie siostry troszczą się o znalezienie miejsca w przedszkolu, pracy i mieszkania dla podopiecznych, tak, aby po roku stały się samodzielne. Części z nich się to udaje, choć nawet znalezienie pracy nie rozwiązuje sytuacji do końca, bo średnia pensja w wysokości ok. 2000 hrywien, to równowartość zaledwie czynszu, nie mówiąc o kosztach utrzymania. Co innego, gdy kobiecie towarzyszy mąż, ale w środowisku, z którego się wywodzą, trudno o kogoś, na kim można polegać. Dlatego zdarza się, że kobiety wracają, powróciwszy do dawnych błędów i nałogów, a siostry, niestrudzenie, podejmują trud na nowo.

Pytana o źródło funduszy, s Kamila mówi o darczyńcach, których podsyła Opatrzność, by pomóc w realizowaniu mniejszych i większych celów. Najbliższym z nich jest zakup baterii słonecznej za ok. 8000 euro. „Dzięki niej zaoszczędziłybyśmy 2000 hrywien miesięcznie na ogrzewaniu wody, akurat by było na wynajem mieszania którejś z naszych rodzin” – wyjaśnia s. Kamila.

Podobne inicjatywy podejmowane są we wszystkich katolickich parafiach, wyręczając tym samym władze, które często zostawiają uchodźców bez wystarczającej opieki. Dla potrzebujących punkty parafialne stają się miejscem, w którym mogą nie tylko otrzymać kurtkę, czy zapas ryżu, ale też opowiedzieć o swoich losach. Zazwyczaj po raz pierwszy. S. Rosa, eucharystka z charkowskiej parafii wojennych opowieści zna dosłownie tysiące, bo przez tutejszy punkt pomocy przewinęło się już ponad 5 tys. rodzin. Bezdomnych, wygnanych, z powikłaniami zdrowotnymi po stresie bojowym.

Co na to państwo? “Państwo podaje wszystkim nasz telefon” – to akurat robi skutecznie, bo w czasie naszej krótkiej rozmowy komórka s. Rosy dzwoni kilkukrotnie. Za każdym razem: uchodźcy. Ale czy władza pomaga? “Absolutnie. Ale odkąd rozpoczęliśmy naszą działalność, przesyłają SMS na święta”.

Wsparcie, duchowe i materialne, pochodzi w dużej mierze z Polski. Lub od osób polskiego pochodzenia, które w tutejszym Kościele wciąż odgrywają istotną rolę.

POLSKA ZAANGAŻOWANA

“Proszę to zaznaczyć! Polska uratowała wiarę katolicką na Ukrainie!” – podkreśla bp Szyrokoradiuk. ”Kiedy przyszło całe to nieszczęście sowieckie, księża wyjechali stąd na Syberię i mówiło się, że nasz Kościół umarł. Gdy jednak po latach polscy kapłani wracali, a niektórzy w niewoli spędzili przecież po 12-15 lat, dostawali możliwość powrotu do Polski, ale wielu z nich wybierało pozostanie na Ukrainie i ratowanie wiary na tych terenach. To bohaterowie!” – opowiada biskup. Przypomina, że część z nich zrzekało się polskiego obywatelstwa, by pozostać na ówczesnym terenie ZSRR. Mówi też o setkach polskich kapłanów i sióstr zakonnych, którzy przyjechali na tereny Ukrainy w czasach pierestrojki. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wsparcie polskiego społeczeństwa, które umożliwiało im wyjazd. “To uratowało naszą sytuację” – mówi hierarcha.

Istotnie, historia polskiej pomocy Kościołowi i mieszkańcom krajów byłego ZSRR, to nie nowa sprawa. Już w latach 50-tych, kiedy osłabł reżim stalinowski, polski Kościół zaczął pomagać potrzebującym z tych terenów. Od roku 1989 r. te działania usystematyzowało powołanie Zespołu Pomocy Kościołowi na Wschodzie przy KEP, będącego dziś skutecznym źródłem nie tylko wsparcia, ale też informacji o tym, jak na co dzień wygląda życie mieszkańców postsowieckich republik. Wśród nich także Ukrainy.

„Każdego roku z tego, co uzbieramy, ok. 1,2 mln zł przeznaczamy na szeroko rozumiana pomoc Ukrainie, poprzez wspieranie różnych projektów. Ale my jesteśmy tylko jedną z bardzo, bardzo wielu inicjatyw wspierających Kościół na Ukrainie. Musimy też pamiętać o instytucjach państwowych, fundacjach i przeróżnych organizacjach, które w sposób wspierają ten kraj. To także m.in. parafie, które umożliwiają duszpasterzom z Ukrainy przyjazd do Polski, by tu głosili rekolekcje i przy okazji też prowadzili zbiórkę na taką, czy inną pomoc. Tych okazjonalnych zbiórek może być nawet ok. 200 – 300 w ciągu roku – wyjaśnia ks. Leszek Kryża, szef Zespołu Pomocy Kościołowi na Wschodzie.

Całkowitej kwoty pomocy nikt dotąd nie zliczył, ale już pojedyncze przykłady pokazują skalę zaangażowania polskiego społeczeństwa.

I tak od początku trwania konfliktu, Caritas Polska przekazała na Ukrainę ponad 7,6 mln zł. Centrala Kirche in Not ofiarowała Ukrainie w latach 2013-2016 r. wsparcie w wysokości 15 mln euro, na co składały się także ofiary płynące z Polski. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej od 2014 r. przekazało na pomoc Ukrainie ok. 6,5 mln zł, z czego 3 mln zł w 2016 r. Polska Pomoc, program koordynowany przez MSZ, który wspiera Ukrainę od 2008 r., tylko w roku 2015 wyasygnowało na ten cel 31,60 mln zł w ramach pomocy dwustronnej MSZ. Ponadto na stronie projektu czytamy m.in., że „w roku akademickim 2014/2015 r. studiowało w Polsce ponad 14 tys. studentów z Ukrainy (na ponad 32 tys. zagranicznych studentów, czyli stanowili oni ok. 44% zagranicznych studentów). Ok. 11 tys. osób studiowało na warunkach komercyjnych, ok. 3 tys. otrzymywało różnego rodzaju dofinansowanie studiów (zwolnienia z opłat, stypendia)”. Z kolei Polska Akcja Humanitarna w latach 2014-2016 objęła pomocą ok. 30 tys. Ukraińców.

Oprócz pomocy finansowej, na Ukrainę płynie też pomoc materialna w postaci różnego rodzaju darów. W ramach umów wolontariackich współpracę podejmują zarówno studenci, jak i wykwalifikowani specjaliści różnych branż. A ponadto na Ukrainie od dziesięcioleci pracują polscy księża i siostry zakonne – w sumie ok. 400 osób, które Bez błysku fleszy, dyplomów z fundrisingu i wykwalifikowanej kadry, sprawiają, życie tysięcy potrzebujących na wschód od Kijowa jest możliwe, a nawet bywa znośne. Nie działają sami, bo to z Polski otrzymują większość wsparcia, które przekazują dalej. Swoją obecnością i żmudnym zmaganiem się z codziennymi wyzwaniami, dają lokalnym mieszkańcom i wojennym przesiedleńcom wsparcie moralne niekiedy ważniejsze od zabezpieczenia finansowego.

POCZĄTEK KONFLIKTU I PAPIESKA POMOC

Trwająca na wschodniej Ukrainie wojna hybrydowa, to jeden z efektów destabilizacji państwa, jakie nastąpiło po stłumieniu rewolucji na kijowskim Majdanie w lutym 2014 r. Ta z kolei rozpoczęła się w listopadzie 2013 r., od pokojowej manifestacji studenckiej przeciwko opóźnieniu podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską przez ówczesnego prezydenta Wiktora Janukowycza.

Rozpędzenie studentów, którego z użyciem przemocy dokonały specjalne jednostki policji (Berkut) stało się pretekstem do mobilizacji tysięcy osób, które wyległy na ulice. Kulminacją starć służb rządowych z domagającymi się demokracji obywateli był szturm na Euromajdan (jak nazwano wówczas pl. Niepodległości) w lutym 2014 r., a następnie m.in. ucieczka i odsunięcie od władzy Janukowycza. Przewrót na Majdanie stał się też pretekstem do aneksji Krymu przez Rosję, gdzie w marcu 2014 r. proklamowano Republikę Autonomiczną Krymu, włączoną natychmiast przez prezydenta Rosji do nowoutworzonego Krymskiego Okręgu Federalnego.
W tym samym czasie prorosyjscy separatyści (wspierani przez regularną armię rosyjską) rozpoczęli też działania zbrojne, prowadzące do oderwania Donbasu (Donieckiego Zagłębia Węglowego) od terytorium Ukrainy. W rezultacie wiosną 2014 r. zostały proklamowane Ługańska Republika Ludowa i Doniecka Republika Ludowa – nieuznawane przez rząd ukraiński i władze międzynarodowe samozwańcze republiki, wokół których do dziś toczą się działania wojenne.

Ukraińcy mówią, że dziś jednym z największych dramatów tej wojny jest światowa obojętność i milczenie wobec trwającego konfliktu. Nie brak jednak konkretnych inicjatyw solidarności z poszkodowanymi. Inicjatorem jednej z nich jest sam papież Franciszek.

Oprócz regularnych apeli o modlitwę i podjęcie międzynarodowego wysiłku na rzecz pokoju, ojciec święty zaproponował w ubiegłym roku projekt „Papież dla Ukrainy”, który ruszył w Niedzielę Bożego Miłosierdzia, pod pieczą watykańskiego Sekretariatu Stanu i Papieskiej Rady „Cor Unum”. Jego celem była ogólnoeuropejska zbiórka funduszy na pomoc Ukrainie, która odbyła się 24 kwietnia 2016 r. W sumie zebrano ok. 16 mln euro, z czego sam papież przekazał na ten cel sumę 5 mln euro. Jak mówi Olena Kulygina z biura prasowego ukraińskiego komitetu technicznego, na Ukrainę przekazano dotąd 6 mln euro na pomoc humanitarna wokół stref Ługańska i Doniecka, co pomogło zorganizować wsparcie dla ok. 200 tys. potrzebujących.

”Akcja objęła ok. 70 tys. najbardziej potrzebujących rodzin: rodziny duże, takie, w których jest tylko jeden rodzic, ubogie matki z noworodkami, 80 tys. dzieci, 40 tys. emerytów. 90 tys. osób otrzyma wkrótce pomoc medyczną, łącznie z lekami na raka i zapalenie wątroby typu C, a także środki higieny. 100 tys. osób otrzymało żywność. Remonty i ocieplanie budynków podjęto dla ok. 10 tys. osób” – relacjonuje.

Szef lokalnego komitetu i biskup pomocniczy charkowsko-zaporoski, Jan Sobiło, nie tylko nadzoruje rozdzielanie pomocy, ale też wizytuje miejsca zakończonych i trwających nadal walk. W lutym, wspólnie z nuncjuszem apostolskim na Ukrainie abp Claudio Gugerottim, odwiedził m.in. Kramatorsk oraz Awdijiwkę, w której wciąż trwa wymiana ognia.

„Wiele osób, zwłaszcza dzieci cierpi z powodu wojny. Dzieci są małe, nie rozumieją polityki, nie rozumieją czemu jest tak przerażająco. Jednakże w ich oczach jest więcej nadziei, niż widziałem w oczach dorosłych. Pamiętam jedną ze szkół, do której weszliśmy. Nuncjusz i osoby mu towarzyszące popatrzyły na dzieci i nauczycielkę, pełną zwątpienia, która opowiadała, co się wydarzyło. Zobaczyłem, że to te dzieci wciąż miały w sobie nadzieję, że to wszystko się skończy. Dorośli są już wyczerpani tą sytuacją” – wspomina bp Sobiło podczas jednego ze spotkań z dziennikarzami.

Zwrócenie uwagi na dramat dzieci jest także jednym z priorytetów nuncjusza apostolskiego, który regularnie informuje papieża o sytuacji na wschodniej Ukrainie, a podczas spotkań z mediami powtarza, że „pierwszym męczeństwem tych ludzi jest międzynarodowe milczenie, które zostało w pewnym sensie przerwane inicjatywą Ojca Świętego”.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze