fot. Freepik/jcomp

Czy trudno być katolikiem? [KOMENTARZ]

Tytuł pożyczyłem z jednego z tradycjonalistycznych kanałów na YouTubie. I choć zupełnie nie identyfikuję się z jego przesłaniem, to sam zwrot trafia we mnie wyjątkowo mocno. Trudno być katolikiem. Nie dlatego, że wiara stała się nielegalna, że ktoś zakazuje chodzić do kościoła, że grożą prześladowania. Trudno dlatego, że propozycji na bycie katolikiem jest dziś zatrzęsienie – a każda mówi: to my mamy rację, to tu jest prawda, to my jesteśmy „prawdziwym Kościołem”. A im więcej tych propozycji, tym większe zmęczenie serca.

Zobaczyłem dzisiaj zdjęcia z jednego czuwania modlitewnego prowadzonego przez znanego w Polsce lidera ruchów charyzmatycznych. Twarze pełne ekstazy, uniesione ręce, na pewno też krzyki, łzy, „spoczynki w Panu”, glosolalia, atmosfera transu. Pobożność totalnie nastawiona na przeżycie, na emocję, na doświadczenie cudowności. Jakby wszystko miało się rozwiązać przez jedno nałożenie rąk: choroba, kryzys, grzech, depresja, problemy duchowe i psychiczne. Gdyby to tak działało… Kościół byłby już dawno sanatorium bez kolejek. A przecież wiemy, że życie duchowe to nie tylko eksplozje wzruszeń, ale także – a może przede wszystkim – długie pasma ciszy, oschłości, zwątpienia, zmagania, pracy nad sobą i powolnego dojrzewania.

Z drugiej strony stoi świat tradycjonalistów. Tu odpowiedzi są szybkie i gotowe: modernizm jest złem wcielonym, Sobór Watykański II rozpoczął dzieło destrukcji, papież Franciszek to katastrofa, a wszystko uzdrowi powrót do Komunii wyłącznie do ust i obowiązkowo na klęcząco. Dostojna liturgia ma być sama w sobie „egzorcyzmem na nowoczesność”. Prawda staje się tu młotem, nie światłem; mieczem, nie balsamem. Jest w tym jakaś nostalgia za światem prostych podziałów: my – czyści, oni – zepsuci. My – reszta wierna, oni – Kościół zdradzony. To daje poczucie bezpieczeństwa, bo świat nagle robi się czarno-biały. Tylko że Ewangelia rzadko jest czarno-biała. Ona jest trudna, niepokojąca, wymagająca, często rozbijająca nasze schematy.

fot. Anna Gorzelana/misyjne.pl

Do tego dochodzą jeszcze kościelne sojusze z polityką. Jedni związani z narracją bożo-ojczyźnianą, patriotyczną, zwartą wokół jednej opcji politycznej, z mocnym podziałem: kto z nami, ten wierny; kto przeciw, ten wróg. Drudzy z kolei skupieni wokół środowisk liberalnych, tygodników, debat, kongresów katolików i katoliczek, gdzie Kościół zdaje się czasem bardziej klubem dyskusyjnym niż wspólnotą wiary. Jedni redukują Ewangelię do sztandaru, drudzy do panelu konferencyjnego. Jedni krzyczą o zdradzie, drudzy o konieczności „nadążania za światem”. I w obu tych narracjach coraz trudniej dostrzec cichego Jezusa, który nie krzyczy, nie walczy o władzę, nie zbiera lajków.

Na marginesach pojawiają się jeszcze grupy już całkiem poza oficjalnym nurtem Kościoła: prywatne objawienia, wizje, „odważni” kapłani, którzy wiedzą lepiej niż cały Kościół. Kościół równoległy, alternatywny, z własną liturgią, teologią i objawieniami. Wszystko to razem tworzy przedziwny bazar religijnych ofert. Każdy może znaleźć coś dla siebie. A jednak – im więcej tych ofert, tym bardziej czuję, że naprawdę „trudno być katolikiem”.

Bo mnie nie pociąga ani religia emocjonalnych fajerwerków, ani proste odpowiedzi tradycjonalistycznego buntu. Nie odnajduję się w bojowych środowiskach wojowników krzyża, w maryjnych płaszczach i ze sztandarami jak na manifestacjach. Nie jest mi też blisko do bożo-ojczyźnianych pochodów, gdzie Ewangelia staje się dodatkiem do ideologii. A jednocześnie nie wystarcza mi Kościół zredukowany do dyskusji, analiz i publicystyki, gdzie wszystko da się opisać, zrelatywizować i opatrzyć przypisem naukowym.

fot. cathopic/Vytas_SDB

A przecież kocham tradycję. Zwłaszcza tę najstarszą – Ojców Kościoła, ich surowość, prostotę, ogień wiary, który nie potrzebował ani kamer, ani sztandarów. Kocham też tradycję narodową – tę bliską, krakowską, bronowicką, zakorzenioną w małych kościołach, w procesjach, w cmentarnych zniczach, w ciszy Adwentu i Wielkiego Postu. Wiem, jak wielką rolę w wierze odgrywa poezja, symbol, piękno, liturgia, która nie jest spektaklem, lecz modlitwą całym ciałem. Lubię dobrą książkę, rozmowę, spór intelektualny, bo wiara bez myślenia staje się łatwowierna, a myślenie bez wiary – jałowe.

Dlaczego więc mimo tego wszystkiego tak trudno mi być katolikiem?

Bo szukam Kościoła misyjnego, ale bez prozelityzmu. Kościoła, który nie uwodzi, nie manipuluje emocjami, nie zdobywa „klientów”, nie straszy piekłem na skróty. Kościoła, który wierzy, że człowieka nawraca przede wszystkim spotkanie z żywym Bogiem, a nie nachalna doktryna wkładana do głowy jak instrukcja obsługi.

Szukam Kościoła synodalnego – ale nie w wersji niemieckiego eksperymentu ani polskich kongresów, gdzie kryzys często rozwiązuje się na skróty, hasłami i gotowymi diagnozami. Marzy mi się synodalność prawdziwa: wspólne i mozolne szukanie drogi, słuchanie siebie nawzajem, cierpliwe rozeznawanie, bez krzyku, bez ideologicznych barykad. Synodalność jako duch, a nie jako parlament.

Szukam Kościoła, który kocha piękno tradycji, ale nie zamienia jej w muzeum. Który wie, że Bóg jest wierny, ale jednocześnie zawsze nowy. Że Duch Święty nigdy nie jest tylko strażnikiem przeszłości, lecz także tym, który wciąż zaskakuje, przekracza nasze schematy i burzy nasze spokojne konstrukcje.

ojcowie pustyni
fot. Wikimedia Commons (Loraine)

I wtedy pojawia się pytanie, które nie daje spokoju: gdzie jest taki Kościół?

Może problem w tym, że ciągle go szukamy „gdzieś”. W kanałach, ruchach, środowiskach, opcjach, frakcjach. A może on jest tam, gdzie dwóch lub trzech próbuje po prostu uczciwie wierzyć, modlić się, upadać i wstawać. Może jest w cichej Eucharystii odprawionej bez kamer. W spowiedzi bez sensacji. W rozmowie, która nie kończy się wygraną jednej ze stron, ale wspólnym milczeniem.

Być może trudno być katolikiem właśnie dlatego, że nie da się dziś wiary przeżyć „pakietowo”: z gotowym zestawem odpowiedzi, zachowań, emocji i wrogów. Trzeba ją nieustannie wybierać na nowo. W świecie hałasu, uproszczeń, krzyków i ideologii iść wąską drogą Ewangelii, która nie daje się łatwo zamknąć ani w sztandar, ani w manifest, ani w emocjonalny trans, ani w akademicki esej.

Tak, trudno być katolikiem. Ale może właśnie dlatego ta droga wciąż jeszcze ma sens. Bo nie jest wygodna. Bo nie jest oczywista. Bo domaga się wiary – a nie tylko przynależności do któregoś z obozów.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze