Agata Puścikowska: w Powstaniu Warszawskim więcej było świętości niż zła [ROZMOWA]
Okładka mojej książki jest ilustracją duchowego oblicza powstania. To ikona walczącego miasta. Oto, w morzu nienawiści, tragedii, zniszczenia, są ludzie, którzy… jaśnieją – mówi Agata Puścikowska, autorka książki „Święci 1944. Będziesz miłował” o życiu religijnym w Powstaniu Warszawskim.
80 lat temu, 31 sierpnia 1944 roku, pod gruzami zbombardowanego przez Niemców klasztoru Sakramentek i kościoła św. Kazimierza na warszawskim Nowym Mieście zginęły 34 siostry zakonne, przebywający w podziemiach czterej księża i około tysiąca osób cywilnych, w tym dzieci, którym sakramentki udzieliły schronienia. Dzień ten jest uznawany za jeden z najtragiczniejszych w czasie Powstania Warszawskiego.
Michał Szukała (PAP): Podtytuł pani najnowszej książki, „Będziesz miłował”, odnosi się do postaci prymasa Stefana Wyszyńskiego, który przeczytał te słowa na kawałku nadpalonej kartki przyniesionej do Lasek w Puszczy Kampinoskiej z płonącej Warszawy. Jaki wpływ miała jego obecność w tym miejscu na jego przyszłą postawę, stosunek do totalitaryzmu oraz poglądy na Powstanie Warszawskie?
Agata Puścikowska: Wydaje mi się, że wpływ tego doświadczenia jest niedoceniany. Był to dla księdza Wyszyńskiego okres formacyjny, ważny dla jego przyszłych losów. W kolejnych dekadach często wracał do wspomnień z tego miejsca z okresu Powstania Warszawskiego. Jednak nie tylko Powstanie Warszawskie było dla jego biografii istotne. Przez całą wojnę był związany z konspiracją antyniemiecką. Niemcy poszukiwali go już od 1939 r. Często niemal cudem udawało mu się uniknąć wpadnięcia w ich ręce. Był nawet aresztowany na kilka godzin przez gestapo w Zakopanem w październiku 1941 r., ale Niemcy nie zorientowali się, kim jest przesłuchiwany przez nich ksiądz. Rok przed powstaniem w Laskach został zaprzysiężony jako żołnierz AK i został kapelanem, noszącym pseudonim „Radwan III”. Oczywiście jego obowiązki w Laskach wykraczały daleko poza obowiązki kapelańskie. W czasie Powstania Warszawskiego był sanitariuszem, który w puszczy ratował rannych i przenosił ich do szpitala polowego w Laskach.
Nie możemy przesądzić dokładnie, w jaki sposób te dramatyczne, graniczne doświadczenia wpłynęły na przyszłego Prymasa Tysiąclecia, jednak – znając jego ogromną wrażliwość, uważność na drugiego człowieka, a przede wszystkim odwagę wydaje się, że doświadczenie wojny i powstania miało na niego wpływ ogromny. I wręcz w pewien sposób go ukształtowało. Doświadczenie walki o życie – swoje i innych ludzi – po prostu zawsze zmienia. Po latach prymas wspominał nie tylko wydarzenia z Lasek, ale także ludzi, nie tylko Matkę Czacką, ale też łączniczki Armii Krajowej. Zapamiętali go ci, którzy znaleźli się z nim w Laskach. Podkreślali, że mimo wielu trapiących go chorób wykazywał się wielką siłą, charyzmą i hartem ducha. Dbał o ludzi w warunkach, których nie jesteśmy sobie dziś w stanie wyobrazić. Na szczęście pozostało wiele wspomnień świadków wydarzeń z Lasek.
Nie jest to pani pierwsza książka o Powstaniu Warszawskim, ale także o wojnie i poświęceniu. Pisała pani między innymi o pracy polskich sióstr zakonnych w pogrążonej w wojnie Ukrainie oraz o siostrach niosących pomoc w czasie Powstania Warszawskiego. Czy dostrzega pani pewną wspólnotę doświadczeń i losów?
Oczywiście trudno porównywać te dwie rzeczywistości, ale postawy opisywanych przeze mnie osób są miejscami podobne. „Siostry z powstania” to zbiór tekstów archiwalnych, dotąd niepublikowanych. Opisuję w nich działania sióstr z Warszawy, które nie zamknęły się za murami klasztorów, lecz stanęły do walki o człowieka: były żołnierkami AK, pielęgniarkami, lekarkami, sanitariuszkami, ratowały sieroty, gotowały i prały żołnierzom. Ratowały też bezcenne zabytki. I cały czas ryzykowały swoim życiem. Gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, miałam poczucie, że historia – niestety – lubi się powtarzać. Znane mi polskie siostry zakonne pracujące w Ukrainie przebywały w schronach w pierwszych dniach ataku Rosji na Ukrainę. Byłam z nimi w kontakcie – całymi nocami notowałam to, co opowiadały. Potem przez miesiące byłyśmy w kontakcie – bo na szczęście w wielu miejscach działał internet. To było przedziwne i trudne doświadczenie: ja w bezpiecznej Warszawie, one w niebezpieczeństwie, w otoczeniu uchodźców, dzieci, ludzi, którym pomagały. Pojawiało się we mnie często dziwne uczucie: „przecież ja to już raz opisywałam! To się już wydarzyło…”.
Mimo upływającego czasu, zmieniającego się świata, katolickie siostry zakonne pozostały niezłomne i postanowiły pomagać potrzebującym. Główne zadanie sióstr w 1944 i 2022 było takie samo: ratowanie dzieci, pozostawanie z obłożnie chorymi w czasie nalotów, pomoc uchodźcom. Wówczas i teraz, ratowały nie tylko ludzi, ale także ikony, obrazy i paramenty liturgiczne. Podobnie było prawie osiemdziesiąt lat wcześniej, w walczącej Warszawie. Jedne i drugie siostry zresztą, przed tymi wydarzeniami nie sądziły, że w chwili próby będą zdolne do heroizmu, który nam wydaje się być „poza skalą”. I siostry z powstania, i siostry nadziei – z Ukrainy, jak je nazwałam, swojej postawy nie traktowały jako odwagi, lecz spełnienie obowiązku. Oczywiście siostry z Ukrainy same nie doświadczyły tak strasznych przejawów brutalności wojny jak te w Warszawie, ale bez wątpienia, bardzo ryzykowały (i w większości nie chciały bezpiecznie wrócić do Polski!), a kierowały się tym samym przykazaniem: „będziesz miłował”.
Na Laski spoglądamy w książce także poprzez pryzmat „drugiej strony”, a więc Niemców, którzy „w starciu” z Matką Czacką lub innymi siostrami, czasami wydawali się bezradni. Niemieccy kapelani wojskowi po rozmowach z Matką Czacką płakali. Jak świadkowie tych wydarzeń po latach tłumaczyli tak wielką charyzmę sióstr?
Niemców, którzy przychodzili do Matki Czackiej nie było wielu. Przypuszczać należy, że większość z nich była żołnierzami Wehrmachtu wywodzącymi się z katolickich rodzin. Ale to przypuszczenia. Matka Czacka była wyjątkowa. Mimo swojej niepełnosprawności i wieku powalała charyzmą. Każdy z nas może wymienić kogoś, kto mimo swojej fizyczności emanuje wielką siłą, który budzi szacunek i respekt. Taka właśnie była Czacka. Na Niemcach zresztą wielkie wrażenie mogło robić jej arystokratyczne pochodzenie oraz znajomość kilku języków, obycie w świecie, wykształcenie. Nie tylko w Laskach dochodziło do sytuacji w których niektórzy Niemcy, widząc zachowanie swoich rodaków zdobywali się na refleksję i starali się zachowywać inaczej niż ich otoczenie. Bywało, że w sytuacjach ostatecznych, zachowywali się jak… ludzie. Nie były to jednak powszechne sytuacje. Tak zwanych „dobrych Niemców” był w tej tragedii tylko promil. Najczęściej mieszkańcy Lasek stykali się z bestialstwem Niemców i jeszcze większymi zbrodniami popełnianymi przez kolaborantów z RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa).
Mogli jednak liczyć na wielką życzliwość oddziałów armii węgierskiej, która to na początku powstania stacjonowała w Laskach. Węgrzy formalnie pozostawali sojusznikami Rzeszy. W codziennej praktyce wspierali jednak Polaków, okazywali dużą życzliwość. Dochodziło wręcz do nieco kuriozalnych sytuacji, takich jak koncert polskich pieśni patriotycznych zorganizowany w Laskach przez węgierską orkiestrę wojskową. Niemcy w końcu przenieśli Węgrów z dala od Lasek. Wokół pojawili się kolaboranci z RONA, którzy stali się śmiertelnym zagrożeniem dla okolicznych mieszkańców, szczególnie dla kobiet. Siostry, wiedząc o gwałtach, których dopuszczali się członkowie tych formacji, przygarniały kobiety, ukrywały je. Położna, z którą współpracowała matka Czacka, leczyła poranione kobiety.
Cytuje Pani swojego znajomego, który mimo, że jest daleki od życia religijnego, to jednak powiedział, że „Warszawy i Powstania Warszawskiego nie da się zrozumieć bez przestrzeni mistycznej”. Te słowa skłaniają do pytania o to, dlaczego tak dotąd tak niewiele miejsca i czasu poświęcono życiu religijnemu w walczącej Warszawie?
Tuż po wojnie benedyktynki sakramentki, które zginęły pod gruzami swojego kościoła i klasztoru 31 sierpnia 1944 r., uważano za powstańcze święte. Zginęło wówczas trzydzieści mniszek. Na mieszkańcach cała ta historia robiła ogromne wrażenie. Pogrzeb sióstr, już kilka lat po wojnie, był ważnym wydarzeniem w mieście. A to tylko jeden z przykładów, gdy warszawska ulica „upominała się” o swoich powstańczych świętych. Pamięć ludzka i szacunek to jedno, a realia życia w PRL – drugie. W kolejnych latach, z różnych powodów, między innymi prześladowań reżimu komunistycznego wobec religii i Kościoła, pamięć o życiu duchowym Powstania Warszawskiego została wyciszona. I to na kilka dekad. Nie mówiono o tym głośno, chociaż ludzie pamiętali.
W kolejnych latach, zmarła większość świadków, nie wszystkie świadectwa udało się spisać, zachować. Komuniści wręcz prześladowali powstańców i ich rodziny, a działo się to przez dziesięciolecia. Jak w takiej atmosferze mówić dodatkowo o duchowości sierpnia i września 1944 roku? Dopiero lata 90., a potem stworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego, zmieniło tę sytuację i upowszechniło pamięć o zrywie. Zaczęto bardziej dokumentować czas powstania, przypominać postaci, wydarzenia, toczyło się wiele dyskusji. To był pewien proces, by uwydatnić różne aspekty powstania. Ale też, co trzeba podkreślić, Kościół katolicki wyniósł już wtedy, do chwały ołtarzy bł. Michała Czartoryskiego OP i ks. Józefa Stanka SAC – męczeńskich i walecznych kapelanów powstania. Ich życie było dobrze udokumentowane co pokazuje, że Kościół o swoich bohaterach pamiętał.
Dopiero jednak w ostatnich latach przyszedł czas na odrodzenie pamięci i pokazanie tak ważnych epizodów Powstania Warszawskiego jak życie duchowe jego uczestników – ale w sposób bardziej masowy, szerszy. Okładka mojej książki jest ilustracją duchowego oblicza powstania. To ikona walczącego miasta. Oto, w morzu nienawiści, tragedii, zniszczenia, są ludzie, którzy… jaśnieją. Dla wierzących będzie to blask aureoli świętości. Dla ateistów – ta jasność to bycie z drugim człowiekiem, dawanie innym nadziei. Przecież nie wszyscy uczestnicy Powstania Warszawskiego byli wierzący w Pana Boga, lecz wszyscy niemal wierzyli w wolność, dobro. Tej świętości – w wymiarze religijnym, w wymiarze uniwersalnym – po prostu dobra, w powstaniu było bardzo wiele. Twierdzę, że więcej niż zła.
Wielu świętych, których sylwetki znalazły się w książce, takich jak ks. Michał Czartoryski, decydowało się na zachowanie stroju duchownego. Zrzucenie go mogłoby ich uratować. Mieli świadomość, jak wielkie ryzyko podejmują. Jak ich poświęcenie tłumaczyli świadkowie ich służby?
Dominikanin Michał Czartoryski był w szczególnej sytuacji, bo jego habit był biały. Od początku jego służby, dla tego przedstawiciela rodu książęcego, habit miał szczególne znaczenie. Był to dla niego rodzaj zbroi duchowej. Jego habit był szczególnym symbolem również dla tych, których odwiedzał: dla chorych, rannych w powstańczych szpitalach. Przychodził do nich skromny, a jednocześnie dystyngowany książę w bieli.
Noszenie habitu nie oznaczało jednak, że ojciec Czartoryski lub którykolwiek z bohaterów tej książki za wszelką cenę chciał być męczennikiem. Czartoryski zresztą, był człowiekiem bardzo konkretnym, architektem, a wcześniej żołnierzem 1920 roku. Był bardzo ostrożny, nie ryzykował na próżno, nie szafował swoim życiem, gdy było to pozbawione sensu. Podobnie inni kapelani. Ksiądz Józef Stanek SAC, młodziutki kapłan walczący na początku sierpnia w Śródmieściu, stwierdził, że nie ma szansy na przebicie się w miejsce, gdzie miał być kapelanem. Został więc tam, gdzie było rozsądniej i bezpieczniej. 1 sierpnia był zresztą w Warszawie na studiach, na tajnych kompletach, a więc incognito – bez sutanny. Dopiero później pożyczył ją od jednego z kleryków. Założył ją, bo było to bardzo ważne dla powstańców. Był to dla nich znak wsparcia duchowego. Stanek zresztą, w momencie próby, też nie zdjął sutanny, nie skorzystał z możliwości ucieczki na drugą stronę Wisły. I został przez Niemców powieszony na Czerniakowie. Nie jesteśmy jednak w stanie stwierdzić, czy zrzucenie sutanny pozwoliłoby przeżyć jemu lub Czartoryskiemu. Natomiast jedno jest pewne: wszyscy uczestnicy Powstania Warszawskiego chcieli żyć i mieli dla kogo żyć. Również kapelani.
Ci, którzy cudem przeżyli masowe egzekucje w których zginęli kapłani wspominają jednak o niezwykłym spokoju, którym duchowni emanowali, a także obdarzali innych. Wspomina Pani, że w hagiografii prawosławnej jest określenie „strastotierpcy” oznaczające tych, którzy ze spokojem przyjmują niesprawiedliwie zadaną śmierć, zawierzają w tym momencie swoje życie Bogu. Jakim polskim słowem można określić postawę bohaterów Pani książki?
Myślę, że to określenie jest zasygnalizowane już w tytule: „będziesz miłował”. Byli kochający, bo byli do końca z ludźmi. Nawet w ich zgodzie na śmierć było nie tyle pragnienie męczeństwa, co twarda chęć bycia do końca z ludźmi, których kochali, którym służyli. Spełniali nakaz miłowania na bardzo wiele sposobów. Redemptorysta Józef Palewski, staruszek który zginął w Rzezi Woli, był z ludźmi do końca. Przyjmował do klasztoru przerażonych cywilów, którym wydawało się, że w tym schronieniu przeżyją, bo nie przeczuwali tak wielkiego bestialstwa Niemców. Wraz z nimi, zupełnie niewinny, został zawleczony na śmierć, bestialsko zamordowany. I to jego właśnie określono mianem „strastotierpca”.
Dziś obchodzimy 80 rocznicę jednego z najtragiczniejszych momentów w historii Powstania Warszawskiego. Pod gruzami zbombardowanego przez Niemców kościoła Sakramentek na Rynku Nowego Miasta zginęło około 1000 osób, w tym mniszki, benedyktynki sakramentki. Co wiemy o losach tego miejsca w ciągu pierwszego miesiąca powstania i tego jak siostry niosły pomoc mieszkańcom Warszawy?
Benedyktynki sakramentki są zakonem kontemplacyjnym, czyli zamkniętym. Nie wpuszczają za klauzurę nikogo, same też jej nie opuszczają. Modlą się, nieustannie adorują Najświętszy Sakrament. Przybyły do Warszawy w XVII wieku i wtopiły się w krajobraz miasta. W sierpniu 1944 roku mniszki z Nowego Miasta otworzyły jednak klauzurę dla cywilów, wspierały żołnierzy, cały czas się modliły. Leczyły rannych, gotowały i wydawały posiłki. Gdy pod koniec sierpnia 1944 roku wzmagały się bombardowania, zarówno mniszki jak i około tysiąca warszawian, schroniły się w piwnicach klasztoru i kościoła. Nie sądzono wówczas, że Niemcy zburzą to miejsce: naziści mieli świadomość, że tam ukrywają się cywile. Jednak stało się inaczej: z premedytacją bombardowali kościół. Zawaliła się kopuła, pod gruzami znaleźli się niewinni ludzie. Zginęły 34 mniszki i około tysiąca innych osób.
Co istotne, współczesne benedyktynki szukają śladów i dokumentów po zabitych. Ich dokumenty zaginęły, spłonęły w czasie powstania, a są potrzebne do ewentualnego procesu beatyfikacyjnego mniszek. Można kontaktować się (również przez internet) z klasztorem na Nowym Mieście, i wspólnie szukać historii zabitych sióstr. Ważne, by docierać do ich rodzin, co mimo upływających lat, jest nadal możliwe. I zgłaszają się rodziny, przynoszą siostrom pamiątki po mniszkach. Okazuje się więc, że nawet w osiemdziesiąt lat od powstania, odradza się pamięć, a być może i kult tamtych „nieformalnych” jeszcze, świętych. Czy za jakiś czas mniszki zostaną sługami Bożymi, zacznie się ich proces beatyfikacyjny? Niewykluczone.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |