Biograf wspomina Benedykta XVI: jedna z najważniejszych osobowości naszych czasów
Wraz ze śmiercią Benedykta XVI świat traci jedną z najważniejszych osobowości naszych czasów – podkreśla w swoim wspomnieniu biograf Benedykta XVI Peter Seewald. Dzisiaj o godz. 9.34 papież senior Benedykt XVI zmarł w klasztorze „Mater ecclesiae” w Watykanie.
Poniżej publikujemy jego wspomnienie o Benedykcie XVI:
Z Benedyktem XVI świat traci. Był nie tylko uważany za jedynego genialnego myśliciela, który prawdopodobnie kiedykolwiek w historii zasiadł na stolicy Piotrowej. Co więcej, był pierwszym papieżem w dwutysiącletniej historii Kościoła, który przedstawił chrystologię. Pod koniec pontyfikatu akt jego dymisji przywrócił papiestwu wymiar duchowy, którym było ono pierwotnie naznaczone. I wreszcie, wraz z zaawansowanym wiekiem, stał się najdłużej żyjącym Pontifexem wszechczasów.
Joseph Ratzinger, syn prostych ludzi z bawarskiej prowincji, przeszedł do historii jako współtwórca Soboru [Watykańskiego II], jako najpoczytniejszy teolog czasów nowożytnych, którego dzieła osiągały milionowe nakłady, jako strażnik wiary, który u boku Karola Wojtyły zadbał o to, by okręt Kościoła pozostał na kursie w czasie burzy. „W tym momencie historii – oświadczył przyszły papież Franciszek – Ratzinger był jedynym człowiekiem o dostojeństwie, mądrości i niezbędnym doświadczeniu, który mógł zostać wybrany”.
Nie przypadkiem brytyjski historyk Peter Watson zalicza go do niemieckich geniuszy, tuż obok takich gigantów jak: Beethoven, Hölderlin czy Kant. Oprócz Karola Wojtyły, oczywiście, żaden inny przywódca kościelny nie był atakowany ostrzej niż człowiek z Bawarii. Czasami słusznie. W większości przypadków niesprawiedliwie. Francuski filozof Bernard-Henri Lévy zauważa, że „uprzedzenia, nieszczerość, a nawet jawna dezinformacja dominują w każdej dyskusji na jego temat”.
Opinie o Benedykcie XVI były podzielone. Dla jego przeciwników był uosobieniem regresywnego kursu Kościoła, dla jego zwolenników ikoną ortodoksji, latarnią katolicyzmu, na którą można było się zorientować. Już na uniwersytecie jako teolog nalegał, aby nie poddawać pod dyskusję podstaw biblijnych. Słowo Boże, przekazane w Ewangelii, było otwarte na interpretację i zawsze odsłaniało nowe tajemnice. Podstawowa treść nie podlegała jednak dyskusji.
Ratzinger nigdy nie stracił odwagi, aby sprzeciwić się „opiniom”. Wbrew temu, co „ma” się myśleć, mówić i robić. Zwłaszcza w czasach, które mają zamiar zamienić orędzie Chrystusa w religię według potrzeb „społeczeństwa obywatelskiego”. Jest wielkim błędem – przestrzegał – myśleć, że wystarczy założyć inny płaszcz i znów będzie się kochanym i uznawanym przez wszystkich. Zwłaszcza nie w czasach, gdy wielu ludzi nie wie już, o czym mówi, gdy mówi o wierze katolickiej.
>>> Czy Benedykt XVI przewidział przyszłość Kościoła katolickiego?
Doświadczenie narodowego socjalizmu z pierwszej ręki ukształtowało jego czujność wobec wszelkich manipulacji masami i samowoli człowieka. Bojownicy ruchu oporu, tacy jak protestancki teolog Dietrich Bonhoeffer, stali się dla niego wzorem do naśladowania. Jako młody profesor wzniósł się jak rakieta, aby stać się nową gwiazdą na niebie teologii, świeżym duchem, który ucieleśniał nieznany język i inteligencję w rozpoznawaniu tajemnic wiary. Dobry teolog, jak stwierdził, potrzebuje „odwagi do zadawania pytań”, ale również „pokory do słuchania odpowiedzi, które daje nam wiara chrześcijańska”. Tylko dzięki jego inicjatywom jako 35-letniego profesora teologii Sobór Watykański II mógł stać się tym otwierającym, przełomowym wydarzeniem, które katapultowało Kościół katolicki w nowoczesność. Podobnie jak Jan XXIII, którego czcił, walczył o odnowę zgodnie z potrzebami czasu. Ale podobnie jak papież soborowy, podkreślał, że poszukiwanie tego, co współczesne, nigdy nie powinno prowadzić do rezygnacji z tego, co prawdziwe i obowiązujące. „Kościół ma swoje światło od Chrystusa – podkreślał – jeśli nie złapie tego światła i nie przekaże go dalej, jest tylko pozbawioną życia grudką ziemi”.
Kilka razy stanął w obliczu ruiny. Jako doktorant, ponieważ nielubiany profesor odrzucił jego habilitację. Jako teolog, który został nagle poddany ostracyzmowi, ponieważ sprzeciwiał się reinterpretacji i fałszowaniu Soboru. Spór o Kościół uważał za normalny stan rzeczy. Wiara chrześcijańska była ciągłą prowokacją dla czysto światowo-materialnego myślenia i działania. Poza tym nigdy nie zaszkodziło Kościołowi zrezygnować ze swoich dóbr. W końcu był to warunek konieczny do zachowania właściwych dóbr.
Benedykt XVI został niedawno oskarżony o tuszowanie i ukrywanie nadużyć seksualnych w Kościele. Faktem jest, że były zaniechania i błędy, do czego otwarcie się przyznał. Jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary wcześnie jednak podjął działania, aby konsekwentnie wyjaśnić sprawę, ukarać sprawców i zadośćuczynić ofiarom. Niezapomniane było jego ostrzeżenie podczas Drogi Krzyżowej w Wielki Piątek 2005 roku: „Ileż brudu jest w Kościele i to właśnie wśród tych, którzy poprzez kapłaństwo powinni całkiem należeć do Chrystusa”. Jako papież zaostrzył odpowiednie prawa i zwolnił z posługi około 400 księży. Włoski dziennikarz śledczy Gianluigi Nuzzi stwierdził, że Benedykt „ściągnął płaszcz milczenia i zmusił swój Kościół do spojrzenia na ofiary”.
>>> Benedykt XVI: II Sobór Watykański był nie tylko sensowny, ale i konieczny
Jedno jest pewne: dzięki swojemu wkładowi w Sobór, ponowne odkrycie Ojców [Kościoła] i ożywienie doktryny, Ratzinger może być uznany za odnowiciela wiary, który, jak wszyscy prawdziwi reformatorzy, pomógł dotrzeć do sedna chrześcijaństwa, a nie do jego wypatroszenia. Nie trzeba się zgadzać ze wszystkimi poglądami Benedykta, ale nikt nie może zaprzeczyć, że oto pojawił się ktoś, kto we wszystkim, co mówił, był niezawodnie zgodny z przesłaniem Ewangelii, nauczaniem Ojców, skarbami Tradycji i reformami Soboru Watykańskiego II. „Moim podstawowym impulsem – tłumaczył się Ratzinger – było odkrycie pod inkrustacjami rzeczywistego rdzenia wiary i nadanie temu rdzeniowi siły i dynamizmu. Ten impuls jest stałą mojego życia”.
W sumie Benedykt XVI widział siebie jako papieża między światami. Jako ostatni ze „starego” świata i pierwszy z „nowego”, który jest w trakcie wstrząsania globem. Ludzkość jest na rozdrożu, ostrzegał wiele lat temu. Zdecydowanie zbyt mało uwagi poświęca się interakcji między duchowością społeczeństwa a jego normami. Zwłaszcza Kościół znajduje się na początku nowej epoki. W niej chrześcijaństwo ma większe szanse stać się ponownie widoczne w znaku ziarnka gorczycy, „w pozornie nieznaczących, małych grupach, które jednak żyją intensywnie przeciwko złu i wnoszą w świat dobro; które wpuszczają Boga”.
„Dlaczego nie mogłeś umrzeć, Papa Benedetto?”, pytałem Papieża seniora dziesięć tygodni temu podczas mojej ostatniej wizyty u niego. Jego odpowiedź brzmiała, że musi jeszcze wytrzymać. Jako „znak”. Znak kursu, za którym stał; przesłania Jezusa, którego niekłamanemu przekazywaniu poświęcił całe swoje życie. W czasach oddalenia od Boga, kiedy ludzie musieli na nowo poznać Jezusa Chrystusa, upomniał się o Jego łaskę, o Jego miłosierdzie, także o Jego wskazówki. Kto chce być dzisiaj chrześcijaninem, musi mieć odwagę być nienowoczesnym. Reforma nie oznacza nic innego jak wniesienie świadectwa wiary z nową jasnością w ciemności świata.
Dziedzictwo Benedykta pozostanie. Jako świadek wiary wieku, który starał się zachować w odnowie, odnowić w zachowaniu. Jego następca już uważa go za „świętego”. Według papieża Franciszka nauczanie Benedykta XVI jest niezbędne dla przyszłości Kościoła. Będzie on „z pokolenia na pokolenie wydawał się coraz większy i potężniejszy”.
*
Był listopad 1992 roku, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Jako były komunista i autor „Spiegla” nie byłem szczególnie bliski Josephowi Ratzingerowi. Tym bardziej więc zdziwiło mnie spotkanie z człowiekiem, który w ogóle nie miał nic wspólnego z księciem Kościoła, a jeszcze mniej z „pancernym kardynałem”.
Wszystko w nim wydawało się skromne, bezpretensjonalne, otwarte. Jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, wyznał mi, że jest zmęczony i wypalony. Młodsza siła powinna teraz przejąć pałeczkę. Niewiarygodnie, trzynaście lat później, w jednym z najkrótszych konklawe w historii, został głową najstarszej i największej wspólnoty religijnej na ziemi.
Niezapomniane są historyczne dni wiosny 2005 roku. Mało kto tak naprawdę wierzył, że „Wielki Inkwizytor” ma choćby najmniejsze szanse zostać papieżem. Stałem w środku tłumu na placu św. Piotra tamtego 19 kwietnia. Kiedy nowy papież wreszcie sam wszedł na loggię bazyliki, wiwaty wybuchły bez granic. „Un papa tedesco” – „Niemiecki papież!”. Pierwszy ponownie od pół tysiąclecia. Gdzieś wśród tłumu stała legenda punka i rocka Patti Smith. „Płakałam. Nawet z dużej odległości można było poczuć człowieczeństwo tego człowieka. Wiem, że nie wszystkim przypadnie do gustu, ale uważam, że to dobry wybór. Lubię go, bardzo” – mówiła później.
Odszedłem od Kościoła, ale byłem pod wrażeniem sposobu, w jaki Ratzinger mówił o miłości, „atomowym” rdzeniu całego stworzenia. Pokazał, że religia i nauka, wiara i rozum nie są przeciwieństwami. Jego sposób nauczania przypominał mi mistrzów duchowych, którzy przekonują nie przez próżne lekcje, ale przez ciche gesty, ukryte wskazówki, długotrwałe cierpienie. Przede wszystkim własnym przykładem, na który składają się uczciwość, wierność, odwaga i spora dawka gotowości do cierpienia.
Podobał mi się jego zdystansowany humor, opanowanie. W naszych dyskusjach od czasu do czasu przekładał jedną nogę przez oparcie krzesła, po czym w ferworze dyskusji wznosił się duchem na najwyższe wyżyny. Z kolei jowialnych poklepywań po plecach nie należało się spodziewać. Ratzinger był osobą o ciepłym sercu, ale też wyjątkowo szlachetną, powściągliwą. Nigdy w ciągu prawie trzydziestu lat, kiedy towarzyszyłem mu jako dziennikarz, nie zaprosił mnie na kolację. W żadnym wypadku nie chciał podważyć zawodowego dystansu, który stanowił podstawę naszych szczerych i krytycznych rozmów.
Szczególne wrażenie zrobiła na mnie jego odwaga w stawaniu w obronie swoich przekonań. Nawet za cenę popularności.
Będzie mi brakowało tego wszystkiego: jego nieśmiałego uśmiechu. Jego ruchów, często trochę niezręcznych, gdy przemierzał podium. Jego elegancji w czynieniu lekkim tego, co ciężkie, nie odbierając mu tajemnicy ani nie trywializując tego, co święte. Przede wszystkim jego chęci słuchania, w czym nikt nie mógł go przewyższyć. Był myślicielem i modlącym się jednocześnie, zwłaszcza także miłośnikiem człowieka, który zapytany, ile jest dróg do Boga, nie musiał się długo zastanawiać, by odpowiedzieć: „Tyle, ile jest ludzi”.
Od dłuższego czasu był przykuty do wózka inwalidzkiego. Jego umysł był szeroko rozbudzony, ale ostatnio jego głos stał się tak słaby, że był ledwo zrozumiały. Potem, gdy udało mu się wypowiedzieć dwa zdania, musiał zakasłać, aby odciążyć płuca. Do tego czasu zawsze miał gotową dowcipną uwagę, obdarzał cię swoim łagodnym, życzliwym uśmiechem, z którym dziękował za wizytę. Podczas naszego ostatniego spotkania 15 października najbardziej wyczuwalny był jednak smutek, który niósł na swoich barkach, głęboki żal z powodu tego, co dzieje się w świecie i kryzysu w Kościele, zwłaszcza w jego Ojczyźnie.
„Następnym razem spotkamy się w niebie” – pomachał mi na pożegnanie Papa emeritus. Doskonale wiedział, dokąd zmierza podróż i co czeka go u celu. Obietnica Chrystusa o życiu wiecznym była jednym z jego ulubionych tematów. „Jeśli przynależność do Kościoła ma w ogóle jakieś znaczenie – powiedział kiedyś – to takie, że daje nam życie wieczne, a więc właściwe, prawdziwe życie”. Wszystko inne jest drugorzędne.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |