Fot. wikipedia

Błogosławiony z sowieckich łagrów 

Ksiądz Władysław Bukowiński został beatyfikowany dwa lata temu, jednak nadal pozostaje nieznany szerszemu gronu odbiorców. A szkoda, bo swoim życiem i posługą pokazał, co oznacza miłość bliźniego we współczesnym świecie.  

Władysław Bukowiński urodził się w 1904 r. w Berdyczowie, mieście leżącym obecnie na terenie Ukrainy. Jego rodzina była głęboko wierząca, matka pochodziła ze spolszczonej włoskiej rodziny, a ojciec był z wykształcenia agronomem. W 1918 r. przyszły błogosławiony stracił matkę, a dwa lata później musiał wraz z resztą rodziny uciekać przez nadciągającymi wojskami bolszewickimi. Ostatecznie rodzina osiadła pod Krakowem. Wydawało się, że młody Władysław ma bardzo dobre widoki na przyszłość: w 1921 r. zdał maturę i dostał się na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czasie studiów bardzo dobrze sobie radził: dwie jego prace seminaryjne otrzymały nawet nagrody Rady Wydziału. Studia prawnicze ukończył w 1926 r. z tytułem magistra. Wtedy również ukształtowało się jego powołanie.  

Nie prawnik, a ksiądz 

W tym samym roku, w którym ukończył prawo, Władysław wstąpił do seminarium duchownego. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1931 r. w Katedrze na Wawelu z rąk abp. Adama Stanisława Sapiehy. Później pełnił posługę w Rabce i Suchej Beskidzkiej, jednak sam poprosił, aby wysłano go na Kresy. Zawsze czuł się z nimi związany, a wówczas czuł, że może tam zrobić wiele dobrego. W 1936 r. został skierowany do Seminarium Duchownego w Łucku, gdzie wykładał. Po wybuchu II wojny światowej szybko trafił w krąg zainteresowań NKWD. Po raz pierwszy został aresztowany w sierpniu 1940 r. i skazany na 8 lat łagru. Na transport czekał w łuckim więzieniu, a gdy niespełna rok później rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka nastąpiła likwidacja więźniów. Ksiądz Bukowiński przeżył cudem. Podczas zbiorowego rozstrzeliwania nie został zastrzelony, a leżąc pod stosem ciał, udzielał rozgrzeszenia ciężko rannym. Został znaleziony przez rodziny rozstrzelanych, które po wycofaniu się Sowietów przyszły po ciała swoich bliskich. Po wkroczeniu Niemców do Łucka wrócił do pełnienia obowiązków duszpasterskich. Nadal robił wszystko, aby własnym życiem pokazać, co znaczy „miłość do bliźniego”. Pomagał rodzinom aresztowanych i zamordowanych, ratował żydowskie dzieci, umieszczając je w katolickich rodzinach, pomagał nawet sowieckim jeńcom.  

Fot. polskieradio.pl

Trudne czasu dopiero nadeszły  

To, co ksiądz Władysław przeżył w czasie wojny, było dopiero przedsmakiem tego, co przyjedzie mu znosić po ponownym wkroczeniu Sowietów do Łucka. Szybko został ponownie aresztowany, po śledztwie wraz z innymi księżmi został oskarżony o zdradę państwa (na rzecz Watykanu) i skazany na 10 lat karnych obozów pracy w Gułagu. Jak nietrudno się domyślić, praca była wyczerpująca, a racje żywnościowe niewystarczające. Pomimo tego codziennie w ukryciu sprawował Eucharystię, odwiedzał chorych współwięźniów, niosąc im nadzieję. W 1954 r. wyszedł na wolność, osiadł w Karagandzie i zamiast pracować spokojnie jako stróż nocny, nie zwracając na siebie uwagi, dodał do tego bardzo niebezpieczne zajęcie mianowicie tajne duszpasterstwo. Zaczął w tajemnicy odprawiać msze święte, spowiadać i udzielać sakramentów. Musiał mieć ogromną odwagę i powołanie, bo łatwo sobie wyobrazić, jakie czekały go za to konsekwencje w Związku Radzieckim. Pełniąc posługę w Kazachstanie, odnalazł swoje życiowe powołanie (obok kapłańskiego), mianowicie niesienie Boga do tych mieszkańców „nieludzkiej ziemi”, którzy już nawet nie przypuszczali, że Bóg odnajdzie ich w tych dalekich zakątkach ZSRR. Rok po wypuszczeniu z Gułagu ks. Władysław otrzymał propozycję powrotu do Polski. Zrezygnował, gdyż był potrzebny swoim parafianom, który do Polski powrócić nie mogli. Rozpoczęła się wówczas jego droga duszpasterska po wioskach Związku Radzieckiego. Na konsekwencje tej decyzji nie trzeba było długo czekać, w 1958 r. został ponownie aresztowany przez NKWD. Podczas procesu bronił się sam, udało mu się wywalczyć najniższy wymiar kary: trzy lata obozu pracy. Po opuszczeniu tego okropnego miejsca ponownie powrócił do swoich wiernych i rozpoczął pracę duszpasterską. Polskę po raz pierwszy odwiedził dopiero w 1965 r.  

Miłości uczył nie słowem, a przykładem 

O miłości do bliźniego łatwo mówić, podawać przykłady, nauczać, jak być powinno. Dużo trudniej w ten sposób żyć, tym bardziej w takim miejscu jak sowiecki obóz pracy. Tutaj dla wielu więźniów najważniejsze było przetrwanie: nie liczyły się koszty czy ludzkie życie. Ks. Władysław pokazywał, że można inaczej. Nie tylko mówił o miłości, ale ją okazywał, pomagał współwięźniom w pracy, mimo tego że sam musiał wykonać swoje wyśrubowane normy, dzielił się bardzo skromnym posiłkiem czy okryciem, które i tak zawsze było zniszczone. Dzielił się z ludźmi tym, co miał, choć miał bardzo niewiele i dawał pociechę pokazując, że w tym piekle można nie zatracić człowieczeństwa. Po tym w sumie 14-letnim pobycie w obozach pracy ksiądz Bukowiński bardzo podupadł na zdrowiu. Pomimo wypoczynków i pobytów w szpitalu coraz bardziej dokuczały mu różne schorzenia. Umarł z różańcem w ręku w swoim ukochanym Kazachstanie, gdzie został, aby pomagać tym, którym najtrudniej było znaleźć Boga. W 2005 r. rozpoczął się proces beatyfikacyjny, zakończony beatyfikacją w 2016 r. Jest on pierwszym błogosławionym Kościoła katolickiego w Kazachstanie.  

Ksiądz Władysław Bukowiński bezsprzecznie jest osobą, o której powinno się pamiętać. Kapłan wielkiej odwagi i miłości. Pomagał bez względu na narodowość oraz wyznanie. Mógł sobie ułatwić: nawet nie musiał rezygnować z posługi duszpasterskiej, wystarczyło powrócić do Polski. On tego nie zrobił, bo chciał być z najbardziej potrzebującymi. Został z nimi na zawsze. 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze