fot. Karolina Binek/misyjne.pl

Częstochowa: siostry zakonne leczą i wychowują 35 cudownych dzieci [REPORTAŻ]

W Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w Częstochowie mieszka trzydzieścioro pięcioro dzieci z niepełnosprawnościami. Ich rodziną są zakonnice i pracownicy placówki, którzy na co dzień robią wszystko, by ich podopieczni mogli czuć się jak w prawdziwym domu, który nigdy nie mieli.

Częstochowa nie tylko w Polsce, ale i na świecie wielu osobom kojarzy się przede wszystkim (a może i jedynie) z Jasną Górą. I ja też miałam podobnie. Aż do dnia, w którym znalazłam w mediach społecznościowych informację na temat Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. „Leczymy i wychowujemy 35 cudownych dzieci” – brzmi opis placówki na jej Facebookowej stronie. A ja bardzo się cieszę, że miałam okazję te dzieci poznać.

Klasztor sióstr i zakład mieszczą się właściwie tuż obok jasnogórskiego sanktuarium. Od jednej z prowadzących do niego ulic są jednak nieco przysłonięte małymi domkami z pamiątkami. Ale gdy tylko miniemy kilka z nich, pojawia się jasnożółty budynek. Staję przed nim i dzwonię do siostry Matyldy, która prosi, żebym weszła do środka i zaczekała.

Na furcie wita mnie jedna z sióstr, a na korytarzu, na którym czekam – obraz Jezusa Miłosiernego, Faustyny i cytat z „Dzienniczka”: „Dziś wysyłam ciebie do całej ludzkości z moim miłosierdziem. Nie chcę karać zbolałej ludzkości, ale pragnę ją uleczyć, przytulając do swego miłosiernego Serca”. Wpatrując się w te słowa, słyszę nagle przyspieszone kroki. Zastanawiam się, czy to nie czasem któreś z dzieci. Aż po chwili w drzwiach staje siostra Matylda, które wita mnie z szerokim uśmiechem i przytula, chociaż widzimy się pierwszy raz.

– Nasze dzieci uwielbiają gości. Są specyficzne, ale bardzo kochane i pozytywne. Tylko uważaj na okulary, bo lubią je ściągać – mówi zakonnica, gdy razem idziemy do świetlicy dla młodszych podopiecznych.

fot. Karolina Binek/misyjne.pl

Najpierw przyglądam im się przez duże okno, do którego podchodzą i pytają się, jak ma na imię nowa ciocia. Niedługo później „nowa ciocia” wchodzi na salę, na której od razu przytula się do mnie Agnieszka – kilkuletnia dziewczyna z zespołem Downa, która nie mówi, ale wiele rozumie. Za chwilę poznaję też resztę dzieci. Bardzo wyróżnia się jeżdżąca na wózku Agata. Prosi, żebym usiadła na kanapie i o to, by przenieść ją obok mnie. W czasie, gdy ja zdejmuję kurtkę, dziewczynka stwierdza, że będzie pilnowała mojej torebki. W pewnym momencie wyciąga z niej błyszczyk i pada pytanie: „A co to?”. Odpowiadam. Na co słyszę najbardziej rozbrajającą, szczerą i uroczą odpowiedź, jaką tylko można by w tym momencie udzielić: „A to ja nie potrzebuję. Bo ładna jestem”.

fot. Karolina Binek/misyjne.pl

>>> Leszno: dom zwykły i niezwykły, w którym dzieci, choć niespokrewnione, tworzą jedną rodzinę [REPORTAŻ]

Dom, którego nigdy nie było

„Jak to się stało, że powstał Zakład Opiekuńczo-Leczniczy prowadzony przez Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia?” – pytam siostrę Matyldy, gdy siedzimy we dwie w jej gabinecie. „Trochę z przymusu” – odpowiada, czym jeszcze bardziej mnie zaciekawia.

Siostry od samego początku istnienia zgromadzenia zajmowały się w Częstochowie tzw. dziewczynami ulicy, które nie miały gdzie się podziać, były prostytutkami i miały wiele różnych problemów natury moralnej. W czasach komunizmu to dzieło zostało jednak zamknięte, a ówczesna władza kazała siostrom zajmować się dziećmi z niepełnosprawnościami. Od 2019 r. miejsce to jest placówką medyczną.

– Zawsze zajmowałyśmy się tutaj dziećmi z niepełnosprawnościami. Dziś są to dzieci z bardzo poważnymi wadami, wiele z nich to dzieci leżące. Niektóre są oczywiście sprawniejsze, ale obciążone różnymi jednostkami chorobowymi – wyjaśnia dyrektorka.

Podopieczni trafiają do zakładu najczęściej w wyniku postanowień sądowych. Większość z nich nie ma kontaktu ze swoimi rodzinami biologicznymi. Bardzo rzadko zdarza się, że ktoś z rodziny prosi o umieszczenie dziecka w placówce. Choć są i takie sytuacje. Wtedy na przykład rodzice i rodzeństwo odwiedzają to dziecko.

fot. Karolina Binek/misyjne.pl

– Siostry są tutaj dwadzieścia cztery godziny na dobę. I przebywające u nas dzieci są naszymi dziećmi. Staramy się być dla nich rodziną, stworzyć dla nich rodzinny dom, którego tak naprawdę nigdy nie miały – mówi siostra Matylda.

>>> „Do ostatniego talerza” – wrocławscy franciszkanie już od 32 lat prowadzą kuchnię charytatywną [REPORTAŻ]

Energia do życia

Jednym z najważniejszych punktów dnia dla dzieci jest czas szkoły. Większość z nich wyjeżdża do placówek znajdujących się w Częstochowie. Niektóre – te leżące i mniej sprawne – zostają na miejscu i to właśnie tutaj odbywają się dla nich zajęcia ze specjalistami.

Po skończeniu nauki w danym dniu zaczynają się zajęcia pozalekcyjne w zakładzie. Prowadzą je głównie fizjoterapeuci, psychologowie, logopedzi oraz nauczyciele terapii zajęciowej. Później przychodzi czas na kolację i na sen.

Zakład, jako placówka medyczna, musi mieć kadrę medyczną. Dlatego większość pracowników to pielęgniarki, lekarze i opiekunowie medyczni. Wśród nich są i siostry, które również mają odpowiednie wykształcenie w tym kierunku.

Siostra Matylda jako dyrektorka ma także wiele obowiązków. Są to m.in. sprawy administracyjne, sądowe czy też remontowe. Często jednak wszystkie te zajęcia trzeba zostawić, by pobiec „na zakład”. Zdarza się, że ktoś zachorował i konieczne jest wezwanie karetki albo trzeba pomóc jakiemuś dziecku, bo jest bardzo pobudzone.

fot. Karolina Binek/misyjne.pl

– Zakres moich obowiązków jest ogromny. Ale mam dużo radości z tej pracy. Przede wszystkim cieszę się z chwil, kiedy mogę pójść do dzieciaków. Staram się być tam codziennie chociaż przez chwilę. Te dzieci mają wiele radości, życia i dają mi energię do pracy papierkowej, której wręcz nie znoszę – uśmiecha się moja rozmówczyni.

– To jest bardzo specyficzna praca – dodaje siostra Matylda. Każde z dzieci jest inne. Do każdego trzeba znaleźć oddzielną drogę. Bywają sytuacje – i są one najtrudniejsze – kiedy dziecku coś dolega, a ono nie mówi, nie komunikuje się werbalnie. Pracownicy muszą odgadnąć, co mu się dzieje. Często są to chwile, w których czują się bezradni, o czym dyrektorka mówi tak: „Traktujemy naszych podopiecznych jak nasze dzieci. Jesteśmy dla nich matkami. Przeżywamy to, że dziecko coś boli, że nagle staje autoagresywne. Bywa, że przez kilka miesięcy trwa naradzenie się i zastanawianie, co może komuś dolegać. Wtedy spotykamy się z siostrami, pracownikami i z psychologiem, omawiamy daną sytuację, poddajemy dziecko wielu badaniom. Ale zdarza się, że trwa to nawet pół roku. Ale są też momenty, kiedy ktoś nagle ma jakąś zapaść, kiedy trzeba jechać na sygnale w karetce. I jak się widzi pracowników szpitala na SOR-ze ratujących życie tego dziecka, to jest to przeżycie bardzo silne”.

Dzięki miłości

Obecnie dzieci trafiają do zakładu w wieku trzech lub czterech lat. Mogą zostać w nim do ukończenia dwudziestego czwartego roku życia. W planach jest, aby mogły być do końca życia, jednak na razie nie pozwalają na to statuty.

Raczej jest niemożliwe, aby którekolwiek z dzieci się kiedyś usamodzielniło. Wszyscy podopieczni mają jakiś stopień niepełnosprawności i wiele chorób, które wynikają na przykład z wcześniactwa albo z FAS.

Zdarza się jednak, że dziecko trafia do zakładu w złym stanie i złe są też rokowania co do jego przyszłości, na przykład, że nie będzie mówiło i jadło samodzielnie. Jedna z dziewczynek, którą miałam okazję poznać, przyszła do placówki z sondą w nosie i według przekazanych siostrom informacji – miała nie jeść, nie chodzić i nie mówić. Dziś mogłam z nią porozmawiać, sama do mnie przyszła i niedawno wróciła z kolacji.

– Kiedy widzi się rozwój takiego dziecka, to ma się poczucie, że to nie jest tylko twoja zasługa, a całego zespołu, wielu osób. Na trzydzieści pięć dzieci mamy ponad sześćdziesięciu pracowników, którzy angażują się w swoją pracę całym sercem. I to właśnie dzięki tej miłości nasze dzieci mogą się rozwijać. Wiadomo, że bardzo ważne jest wsparcie medyczne i praca z profesjonalistami. Ale ciepło i poczucie bezpieczeństwa jest kluczowe. Do tego dochodzi jeszcze odpowiednia dieta, na przykład często konieczne jest wyeliminowanie mleka, glutenu i cukru. Po jej wprowadzeniu, nasze dzieci zaczęły mówić. Nagle towarzystwo bardzo nam się rozgadało. I to są takie chwile, kiedy człowiek widzi, że ta praca ma sens – uśmiecha się siostra Matylda.

fot. Karolina Binek/misyjne.pl

>>> Gitary Niepokalanej – zespół, który służy ludziom

Sto lat!

Kiedy z siostrą dyrektorką zakładu odwiedzamy salę, w której przebywają akurat starsze dzieci, niektóre z nich podchodzą do niej i całują krzyż, który ma zawieszony na szyi. Jak jednak ocenia zakonnica – trudno stwierdzić, w jaki sposób wychowankowie postrzegają wiarę. Ale pewne jest, że na swój sposób wierzą. Z bardziej sprawnymi dziećmi siostry chodzą co niedzielę na mszę świętą. W okresie Bożego Narodzenia maluchy biegną do żłóbka, całują Jezusa i krzyczą z radością, że się urodził.

– Ich wiara jest prosta. Ale wiedzą, że jest Jezus. Bo często widzą na obrazie Jezusa Miłosiernego. Kojarzą go z naszego domu oraz z różnych domów naszych sióstr, które odwiedzamy. Potrafią też odróżnić Maryję. W Boże Narodzenie mieliśmy tort i śpiewaliśmy „Sto lat” dla Pana Jezusa. Bo kiedy śpiewamy tę piosenkę, to dzieci wiedzą, że ktoś obchodzi urodziny. Często zaczepiają nas też ludzie z zewnątrz, kiedy wychodzimy z kościoła i mówią, że nasi wychowankowie są dużo bardziej grzeczni niż zdrowie dzieci. Podczas mszy śpiewają głośno, na przykład „Chwała na wysokości Bogu”. Czasem nam nie chce brać się aktywnego udziału we mszy, a oni są do tego pełni zapału. Nie wiem, jak to się dzieje, bo trudno to wytłumaczyć zdrowemu człowiekowi, ale ja wierzę, że dzieci z naszego zakładu wierzą w Boga – uśmiecha się siostra Matylda.

Od 2019 r. w placówce Św. Barbary 9/11 w Częstochowie dwa razy odbyły się chrzty święte grupowe. Ostatnio ochrzczonych zostało dwanaścioro dzieci, których rodzicami chrzestnymi zostały siostry oraz pracownicy zakładu.

Chłopiec ze swoją matką chrzestną, fot. Karolina Binek/misyjne.pl

Tajemnica wiary

Dlaczego Bóg, skoro jest miłością, pozwala na choroby? To pytanie, które często zadaje sobie tak wielu z nas. Postanowiłam zapytać też o to siostrę, która przecież z chorobą – i to pośród tych najmłodszych – spotyka się codziennie.

– Nie wiem, dlaczego tak jest. Dla mnie jest to tajemnica wiary. Tak samo, jak nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć wiary, tak samo są pewne zjawiska, których nie da się wytłumaczyć, tylko trzeba je przyjąć właśnie z wiarą. Mój Bóg to Bóg, który jest miłością. I ja wierzę w to, że On jest dobry, że jest miłosierny, że nie chce dla nas niczego złego. Nie jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego jeden człowiek rodzi się chory, a drugi zdrowy. Po prostu taka jest droga danego człowieka. Dla mnie nie ma znaczenia, czy dziecko jest zdrowe, czy też nie. Oczywiście mam też trochę inną perspektywę, bo jestem siostrą zakonną i zdaję sobie sprawę z tego, że niejednemu rodzicowi jest naprawdę trudno zaakceptować chorobę dziecka. Ale ja, pracując z tymi dziećmi, doświadczam od nich wiele dobra i miłości. Nigdy nie widziałam, żeby zdrowe dziecko cieszyło się tak bardzo, jak cieszą się nasze dzieci, gdy ktoś do nich przyjdzie – mówi.

fot. Karolina Binek/misyjne.pl

Niedawno wiele podmiotów zorganizowało dla zakładu akcję Paczuszka dla Maluszka, w ramach której Zakład poprosił darczyńców o środki chemiczne, których w placówce zużywa się na co dzień wiele. I nawet te paczki sprawdziły podopiecznym ogromną radość.

Choć radość w tych dzieciach można zauważyć przecież każdego dnia. I – jak podkreśla moja rozmówczyni – często jest to Boża radość. Siostry wierzą, że Pan Bóg jest Panem historii, jest miłością i miłosierdziem. Oczywiście, że mogłyby się buntować wobec wszystkiego, co spotyka je i ich podopiecznych. Ale nie sztuka mieć takie podejście. Sztuką jest zaufać i uwierzyć, że nie wszystko zależy od nas.

– Jestem typem choleryka. A choleryk zawsze dojdzie do swojego celu. Bardzo rzadko doświadczam jakichś porażek w życiu. Ale tutaj, w tej pracy, miałam kilka sytuacji, kiedy doszłam do ściany. I kiedy zrozumiałam, że tak po ludzku, jako siostra Matylda, nie jestem w stanie już nic więcej zrobić. To właśnie są te sytuacje, kiedy robi się przestrzeń Panu Bogu i mówi: „Panie Boże, ja już teraz nic nie zrobię. Działaj”. Dla osobowości, która lubi osiągać swój cel, każda taka sytuacja to ogromna lekcja cierpliwości, pokory i stanięcia w prawdzie. Bo ja nie jestem superwoman. To Pan Bóg jest Zbawicielem świata, a nie ja. I faktycznie – gdy z perspektywy czasu patrzę na pewne sprawy, to one naprawdę się układają. Inaczej, jakbym ja to sobie wymyśliła, ale to nie ma tutaj znaczenia – dzieli się swoimi przemyśleniami zakonnica.

Co istotne – pomimo swojej natury i faktu, że rozpoczynając życie zakonne, siostra Matylda najbardziej nie chciała być dyrektorem w placówce w Częstochowie, dziś czuje spełnienie w swoim powołaniu. Dziś to doświadczenie bardzo ją cieszy. Bo przez wszystkie lata bycia w zgromadzeniu zrozumiała, że nie zawsze to, co my sobie wymarzymy, jest dla nas dobre. To Pan Bóg ma dla nas najlepszy plan.

Jeśli chcesz wesprzeć Zakład Opiekuńczo-Leczniczy w remoncie, kliknij tutaj.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze