#DwieNawy: czy katolik może iść na kompromis?
Wydawałoby się, że na swój widok powinniśmy rzucać się sobie do gardeł, jednak po kilku latach wspólnej pracy i dziesiątkach dyskusji odkryliśmy z niemałym zdziwieniem, że więcej nas łączy niż dzieli.
Jesteśmy właściwie na kościelnych antypodach: jeden z nas czyta „Tygodnik Powszechny”, drugi „Christianitas”. Jeden inspiruje się Tischnerem, drugi Ratzingerem. Jeden chodzi na Msze św. do parafii, drugi na trydenckie. Wydawałoby się, że na swój widok powinniśmy rzucać się sobie do gardeł, jednak po ponad dwóch latach wspólnej pracy i dziesiątkach dyskusji odkryliśmy z niemałym zdziwieniem, że więcej nas łączy niż dzieli. Jesteśmy jak dwie nawy jednego kościoła. Właśnie to doświadczenie wspólnoty pomimo dzielących nas różnic zainspirowało nas do rozpoczęcia nowej serii felietonów #DwieNawy, w których pokazywać będziemy, jak w całej kościelnej różnorodności można odnaleźć jedność.
Michał Jóźwiak
Wielu mówi: katolik nie może iść na kompromisy. Powołując się na chęć obrony wartości, budzimy w sobie czasem ogromne emocje i postawę wojownika. Czy słusznie? Niekoniecznie. Bo choć, jako chrześcijanie, czujemy się przywiązani do pewnych wartości, to jednak narzucanie ich komukolwiek nie ma większego sensu. Żyjemy przecież w państwie demokratycznym. Każdy może myśleć, co chce i samemu wybierać sobie system wartości. Nasz krzyk z pewnością nie przekona, że aborcja, eutanazja czy związki homoseksualne są złe, a wręcz może zrazić i przyprawić nam gębę osób nietolerancyjnych czy zacofanych. Więcej z tego szkody niż pożytku.
Czasem wręcz z politowaniem patrzę na osoby, które z różańcem w ręku i z głośnymi okrzykami na ustach manifestują i domagają się, aby Polska była „bardziej katolicka”. Przecież nasze patetyczne hasła i głośne nawoływania nie sprawią, że ludzie odwrócą się od grzechu. Jesteśmy przede wszystkim odpowiedzialni za nasze życie i nasze wybory. Oczywiście dobrze byłoby, gdybyśmy próbowali przekonywać innych do chrześcijaństwa. Najlepiej robić to jednak własnym przykładem, merytoryczną dyskusją i życzliwym dialogiem. Chodzi o to, aby wyjaśniać, a nie narzucać nasz punkt widzenia.
Żyjemy w społeczeństwie, w którym występują różne punkty widzenia, dlatego kompromis powinien być przez nas jak najbardziej pożądany, bo oznacza on, że także nasz głos, katolików, został wzięty pod uwagę. O ile powinniśmy być bezkompromisowi w naszym myśleniu i w naszych przekonaniach, o tyle w działaniu musimy zdawać sobie sprawę z ograniczeń.
„Życie w państwie demokratycznym składa się z kompromisów. (…) Demokracja sięga tak daleko, jak daleko sięga wyrzeczenie się przemocy w realizacji własnych ideałów. Każdy ma prawo do własnych poglądów, własnych ideałów i do ich realizacji, pod warunkiem jednak, że nie używa przemocy. Użycie przemocy oznacza powrót do totalitaryzmu. W przekonaniach możemy być bezkompromisowi, w działaniu – nie” – pisał ks. Józef Tischner.
Warto, żebyśmy zawsze jasno wyrażali stanowisko Kościoła, szczególnie w tak ważnych sprawach jak choćby te dotyczące życia. Nie ulegajmy jednak łatwej pokusie moralizowania wszystkm dookoła, bo efekty będą odwrotnie proporcjonalne do oczekiwanych. Znakomicie podsumowują ten temat słowa kard. Josepha Ratzingera, który zwrócił uwagę, że czym innym są nasze indywidualne decyzje moralne, a czym innym jest polityczny kompromis. – Moralność polityczna polega właśnie na tym, by oprzeć się szermowaniu wielkimi hasłami (…) Moralne nie jest awanturnicze moralizowanie, (…) ale rzetelność, uczciwość. W sprawach politycznych nie bezkompromisowość, ale kompromis jest prawdziwą moralnością – zaznaczył.
Promowanie chrześcijańskich wartości i rzetelne przekonywanie, że warto nimi żyć, jest z pewnością skuteczniejsze niż przemoc, na którą w demokracji nie może być miejsca. Kompromis jest trudny, kiedy jest się przekonanym o słuszności swoich przekonań, ale czasem jest jedyną drogą zbudowania porozumienia, które lepiej lub gorzej reguluje życie dwóch niekoniecznie sprzyjających sobie stron.
Aleksander Barszczewski
Ile już razy słyszałem, że katolikowi nie wolno chodzić na kompromisy. Problem w tym, że choć w życiu potrzebujemy kompromisów, to dużo lepiej, szczególnie w polskiej, martyrologicznej mentalności, sprzedaje się pewnego rodzaju „romantyzm polityczny”. Lepiej cierpieć i nawet umrzeć w glorii chwały za ideały niż próbować ciężką pracą i polityczną zręcznością je zaprowadzić. „Niech Wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” – cytują z zawzięciem Ewangelię internetowi krzykacze, często zresztą, całkiem ewangelicznie, opluwając wszystkich dookoła. Jednak jak to zwykle w życiu bywa, sprawa jest bardziej skomplikowana, a kompromis w niektórych sprawach jest nie tylko jedną z możliwych, ale i jedyną słuszną opcją dla katolików.
Mówi się, że cechą (niektórzy powiedzą: „ceną”) demokratycznego społeczeństwa jest brak możliwości zaprowadzenia zawsze i wszędzie własnego zdania i przeforsowania własnej etyki. W rzeczywistości, wbrew idealistycznym marzeniom niektórych moralistów, jest to cechą polityki w ogóle. Katolickimi monarchiami trzęsły niekiedy królewskie nałożnice, a prawo i moralność sprzedawało się za 30 srebrników. Z drugiej strony królowie również nie mieli często narzędzi, by wprowadzać swoją wolę w życie. W życiu politycznym zdarza się więc, że trzeba chodzić na kompromisy, a zbytni rygoryzm sprawia, że zamiast działać słusznie – nie działamy w ogóle.
Oczywiście należy odróżnić kompromis polityczny od kompromisu moralnego. Żaden katolik nie jest w stanie moralnie zaakceptować zgody na zabijanie dzieci nienarodzonych. Trzeba jednak szukać rozwiązań politycznych, które w danej sytuacji pozwolą zabijać ich jak najmniej i dążyć do tego, by przesuwać tę granicę. Joseph Ratzinger pisał, że „centralnym punktem odpowiedzialnego działania politycznego musi być nadawanie wagi moralności, przykazaniom Bożym również w sferze publicznej”. Nie jesteśmy w stanie nadawać wagi tej moralności, jeśli nie godzimy się na żadne rozwiązania polityczne, które mogą, nawet w ograniczonym stopniu, ją zaprowadzić.
Kompromisowość należy jednak odróżnić od symetryzmu. Porozumienie oznacza często (przynajmniej czasową) rezygnację z realizacji części naszych postulatów, nie może jednak oznaczać ich wyrzeczenia się. Mam wrażenie, że tę różnicę trzeba dziś przypominać, bo łatwo jest uciec z radykalnej bezkompromisowości w radykalną bezstronność. Świetnie pisze o tym Peter Kwasniewski:
Jeśli jest niebezpieczeństwo pychy w każdym stanie życia, jest go nie mniej z powodu bezstronności, nieprzynależności do żadnej ideologii, wolności od błędu osądzania innych, czy bardzo wyważonego pojmowania rzeczywistości. Można być faryzeuszem bezstronności, ideologiem dialogu, dogmatykiem w swoim odrzucaniu dogmatyzowania. Można wszystko upraszczać, postrzegając wszystkich, którzy przyjmują silną pozycję, jako prostaków.
Prawdziwą sztuką jest jednak zachowując swoje poglądy umieć się dogadać. Całkowita bezstronność, brak własnego zdania i tak modny dziś symetryzm nie są przecież dobrą drogą. A przynajmniej nie katolika.
Przeczytaj pozostałe felietony z cyklu „#Dwie Nawy”!
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |