#DwieNawy: freestyle czy tradycja?
Wydawałoby się, że na swój widok powinniśmy rzucać się sobie do gardeł, jednak po ponad roku wspólnej pracy i dziesiątkach dyskusji odkryliśmy z niemałym zdziwieniem, że więcej nas łączy niż dzieli.
Jesteśmy właściwie na kościelnych antypodach: jeden z nas czyta „Tygodnik Powszechny”, drugi „Christianitas”. Jeden inspiruje się Tischnerem, drugi Ratzingerem. Jeden chodzi na Msze św. do parafii, drugi na trydenckie. Wydawałoby się, że na swój widok powinniśmy rzucać się sobie do gardeł, jednak po ponad roku wspólnej pracy i dziesiątkach dyskusji odkryliśmy z niemałym zdziwieniem, że więcej nas łączy niż dzieli. Jesteśmy jak dwie nawy jednego kościoła. Właśnie to doświadczenie wspólnoty pomimo dzielących nas różnic zainspirowało nas do rozpoczęcia nowej serii felietonów #DwieNawy, w których pokazywać będziemy, jak w całej kościelnej różnorodności można odnaleźć jedność.
Michał Jóźwiak
Zawsze byłem i chyba pozostanę katolikiem, który nie szuka dodatkowych wrażeń na Mszy św. Mam w głowie słowa ks. Jana Kaczkowskiego, że najpiękniejszy jest ten zwykły, parafialny katolicyzm. Ciekawość skłoniła mnie jednak do tego, aby pojawić się na eucharystii neokatechumenalnej oraz Mszy św. odprawianej w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego, czyli takiej sprawowanej tyłem do wiernych i po łacinie.
Na tej pierwszej miałem poczucie bardzo dużej swobody. Nie było ławek, dzwonków, klękania, a zamiast kazania każdy ze wspólnoty mógł powiedzieć, w jaki sposób Słowo Boże dotyka jego aktualnej sytuacji życiowej.
Na „tradsowskiej” Mszy św. wszystko było poukładane i podporządkowane regułom. No i po łacinie. W obu przypadkach miałem jednak to samo poczucie: że przyszedłem po to, aby spotkać się z Bogiem. Jedni potrzebują do tego sztywnych reguł, bo właśnie w nich odnajdują Bożą obecność, a inni mają potrzebę większej swobody i tańca dookoła ołtarza.
Dopóki treścią Mszy św. jest ofiara i spotkanie z Chrystusem, wszystko jest dla mnie w porządku. Nie popadajmy w formalizm. Formy liturgii to oczywiście tradycja, ale także czysto ludzkie przyzwyczajenia. Bóg nie przychodzi poprzez formę. Bóg przychodzi pomimo formy.
Aleksander Barszczewski
Warto w rozmowach o liturgii uświadomić sobie najpierw, czym ona właściwie jest. Każdy, kto był chociaż raz w kościele, czy to na zasadzie przyzwyczajenia, czy zaufania stworzył sobie jakąś wizję tego, czym jest i po co jest Msza Święta. Problem w tym, że często wizja ta nie ma wiele wspólnego ze stanem faktycznym.
Słowo: liturgia pochodzące z języka greckiego oznacza służbę publiczną. Zawężając je do katolickiego rozumienia, liturgia oznacza służbę Bogu – i tym właśnie jest. Nie chodzi w niej zatem o to, co ja otrzymuję, ale o to, co otrzymuje Pan Bóg. We Mszy Świętej chodzi przede wszystkim o wspólnotowe oddanie czci Bogu.
Żyjemy w czasach, w których wszelkie formy prywatnej pobożności nakierowanej na umacnianie naszej wiary, np. adoracja Najświętszego Sakramentu, są w odwrocie. Nic zatem dziwnego, że księża, próbując przyciągnąć ludzi na powrót do Kościoła, wynajdują różne sposoby, żeby „przeżycie” Mszy było lepsze. W końcu jeśli wierni będą się po Mszy dobrze czuli, to wrócą.
I tak w imię źle pojętej „ewangelizacji” wprowadza się do liturgii jakieś rytuały dzielenia, młodzieżowe piosenki, tańce, śmieszne żarty itd. Nie tędy droga. Msza wcale nie musi być sztywna i smutna, ale musi zachować swój charakter i cel: służbę Bogu. Dla wszystkich idących na Mszę po głębokie przeżycia i odczucia mam złą wiadomość: liturgia to nie kiełbasa, nie trzeba jej czuć.
Przeczytaj pozostałe felietony z cyklu „#Dwie Nawy”!
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |