Ekohydrolog: 2024 rok jest kolejnym, który pokazał, że gwałtowne zjawiska pogodowe to nowa rzeczywistość
Powódź na południu Polski, liczne lokalne podtopienia przy jednoczesnej suszy hydrologicznej i rekordowo niskim poziomie m.in. Wisły. Zjawiska, z którymi zetknęliśmy się w 2024 r. to nowa rzeczywistość, do której musimy się przygotować również w naszym kraju – powiedział PAP ekohydrolog dr Sebastian Szklarek.
„Biorąc pod uwagę wszystko, co się działo w ciągu roku z klimatem i związanymi z nim zjawiskami atmosferycznymi, można powiedzieć, że to nowy standard. Wrześniowa powódź w Polsce też była symptomem tego zmieniającego się świata. Choć to wciąż dość rzadkie u nas zjawisko, to było ono wzmocnione ociepleniem klimatu, które wpływa na to, jak wyglądają ostatnie lata” – powiedział PAP dr Sebastian Szklarek, autor bloga „Świat Wody”, ekohydrolog z Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii PAN pod auspicjami UNESCO.
Globalny wzrost temperatur pokazują dane zbierane przez międzynarodowe instytucje. Według NOAA (National Oceanographic and Atmospheric Administration) globalna temperatura powierzchni Ziemi w okresie od stycznia do listopada była najwyższa w 175-letniej historii pomiarów, wynosząc 1,28 st. C powyżej średniej z lat 1901-2000. Jak wynika z listopadowych danych unijnej agencji ds. zmian klimatu Copernicus, w mijającym roku średnia globalna temperatura była aż o 1,62 st. C wyższa od poziomu sprzed epoki przemysłowej.
Dr Szklarek przypomniał, że wzrost globalnej temperatury nasila zjawiska pogodowe, m.in. poprzez podnoszenie temperatury wód oceanicznych i morskich. „A jeżeli temperatura wód jest wyższa, to wszystkie procesy z nią związane i w niej zachodzące również się nasilają” – wskazał ekspert.
Dobrym przykładem tych procesów jest wrześniowa powódź w południowym dorzeczu Odry w Polsce i Czechach oraz innych krajach Europy Środkowej. Spowodował ją chłodny niż, który cyklicznie spływa z okolic Wielkiej Brytanii na południe w stronę Zatoki Genueńskiej.
„Tam zwykle nabiera wilgoci i wędruje w naszym kierunku. Następnie zderza się z ciepłym powietrzem znad Europy Wschodniej, a wilgoć zmienia się w deszcz. Natomiast w tym roku niż został wzmocniony przez zmiany klimatu, bo im wody są cieplejsze, tym bardziej parują, a im cieplejsze powietrze tym więcej wilgoci jest wstanie zmieścić zanim zamieni się ona w opad. Dlatego ten słynny już niż mógł zaciągnąć w naszą stronę więcej wody z regionu Włoch. I przez to opady były intensywniejsze, niż można byłoby się spodziewać zazwyczaj” – opisał ekohydrolog.
Dla naszego regionu symptomatyczne jest również to, że coraz częściej występują opady nawalne, gdy w kilka godzin spada ilość deszczu równa np. miesięcznym normom, skutkując błyskawicznymi powodziami na lokalną skalę.
„Gdy prześledzimy ostatnie lata, to większość miast było dotkniętych takim zjawiskiem. One też mają prawo się zdarzyć, natomiast jeśli popatrzymy historycznie, to częstotliwość takich zjawisk rośnie” – zauważył rozmówca PAP.
Z drugiej strony wysokie temperatury przyczyniają się do zjawiska odwrotnego – suszy, która w mijającym roku według Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa – PIB wystąpiła w całej Polsce między 11 lipca a 10 września.
„Wzrosty temperatur powodują, że nawet jeśli spada deszcz, to bardzo szybko ta woda znika właśnie przez parowanie. Ten czynnik w dużym stopniu przyczynia do rozwoju suszy rolniczej” – stwierdził ekohydrolog.
Zaznaczył, że mokra zima i początek wiosny 2024 roku spowodowały tzw. wezbrania roztopowe, co nieco opóźniło suszę. Jednak cieplejsze niż zazwyczaj miesiące wiosenne, a przede wszystkim letnie i jesienne, spowodowały, że woda dość wcześnie „zaczęła nam uciekać i to znacząco”.
„O parowaniu myślimy głównie latem, bo wtedy mamy wysokie temperatury, sięgające 30 stopni. Natomiast mniej zwracamy uwagę na to, że np. zimą, kiedy mamy temperatury dodatnie, woda też paruje. Oczywiście to jest parowanie mniejsze niż latem, ale jak pokazują badania, to parowanie zimowe szybciej się zwiększa procentowo niż w poprzednich latach” – wytłumaczył ekspert.
Skutki parowania wody można było dostrzec, nawet pobieżnie obserwując poziom wody w Wiśle. W pierwszej połowie września, kiedy na południu Polski, zmagano się z powodzią, poziom wody najdłuższej polskiej rzeki osiągał rekordowo niskie poziomy. Najmniej – 20 centymetrów – zanotowano na warszawskiej stacji hydrologicznej Bulwary Wiślane.
„To, co pokazuje wodowskaz na Bulwarach, jest odzwierciedleniem wszystkiego, co dzieje się z wodą na około jednej czwartej obszaru Polski. Wszystko, co do Wisły dopływa z Tatr, z Bieszczad, to później się odbija na tym, co się dzieje na Wiśle w Warszawie. To, że mieliśmy rekordowo niski stan, jest efektem tego, że wiele małych cieków, niewielkich rzeczek na tym obszarze kraju wysycha” – podkreślił dr Szklarek.
Ekohydrolog zaznaczył, że w obliczu takich zjawisk, które nasilają się z roku na rok, musimy przygotować się do nowej rzeczywistości. Przygotowania te – mimo edukacji i komunikacji zagrożeń – nie nastrajają optymistycznie.
„Przecież modele klimatyczne już od lat mówiły, w jakim kierunku będzie zmierzać klimat. A widzimy, jakie jest tempo reakcji państw i społeczeństw na te ostrzeżenia” – stwierdził.
Obecnie – jego zdaniem – powinniśmy przygotowywać się na przyszłe zjawiska z pewnym „zapasem”. „Jeżeli będziemy się przygotowywać do tego, co jest obecnie, to za chwilę okaże się niewystarczające. Trzeba przygotować się nie na opady, które w tej chwili się zdarzają, ale przemnożyć je powiedzmy razy dwa. Szykować się na dwa razy intensywniejsze zjawiska, bo w tym kierunku to zmierza” – prognozuje.
Jednak – jak przypomniał dr Szklarek – „wyhamowanie rozpędzonego pociągu” w postaci zmian klimatu nie jest proste, bo kluczowe jest zmniejszenie spalania paliw kopalnych, które przyczyniają się do emisji gazów cieplarnianych. Inaczej to się nie uda.
Nieco szybciej można podejmować działania, które zmniejszają negatywne skutki zjawisk klimatycznych. W przypadku ochrony przed powodziami najlepszym rozwiązaniem jest według rozmówcy PAP „zatrzymanie wody w miejscu, w którym ona spada”
„To jednocześnie przeciwdziałanie suszy, bo jeśli zatrzymamy wodę, to tworzymy wilgoć w glebie, co zniweluje zarówno zagrożenie pożarowe w lasach, czy suszę rolniczą. Jeśli zapewniamy wsiąkanie wody, to ona pod ziemią powoli się przesącza się w stronę najbliższej rzeki. To zaś stabilizuje nam przepływy wodne w okresie, kiedy nie pada, czyli ogranicza ryzyko niskich stanów wody na rzekach” – opisał dr Szklarek.
Na terenach nizinnych zatrzymanie wody jest dużo prostsze, bo jej spływanie ogranicza już samo ukształtowanie terenu. Poza „odbetonowaniem” miast, o którym dużo się mówi, wystarczy w miejscach takich jak parki, trawniki pogłębić teren, tworząc niecki, które zatrzymują wodę.
„W miastach zazwyczaj trawniki mamy powyżej poziomu ulicy, a wystarczyłoby odwrócić tę tendencję i już mielibyśmy duże obszary, które mogą zatrzymać wodę. W górach jest to trudniejsze, dlatego też w niektórych rejonach górskich dla ochrony miejscowości najlepszym rozwiązaniem byłyby suche poldery, czyli tereny, które mogłyby przyjąć nadmiar spadającego deszczu” – powiedział rozmówca PAP.
Odpowiednie rozwiązania można zastosować również w miastach. Na przykład na niższych kondygnacjach budynków nie umieszczać kluczowej infrastruktury, czy ważnych instytucji. Stosować superwodoszczelne okna na niższych piętrach. W niektórych miastach stosowane są też już szybkie zapory, w momentach zagrożenia umieszczane w szynach po obu stronach ulicy.
„W ten sposób tworzy się barierę, która tak przekierowuje wodę przez daną miejscowość, żeby wyrządziła jak najmniejsze szkody, chroniąc kluczowe i gęsto zaludnione obszary. Oczywiście jest to kosztowne, tylko trzeba zrobić rachunek, czy to nie będzie tańsze, niż później odtwarzanie dobytku, który został zalany” – podkreślił dr Szklarek.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |