Fot. Dawid Stube/ Teatr Muzyczny w Poznaniu

Gdy z przodu pojawi się trójka… [RECENZJA] 

Od kilku lat odkrywam musicale. I jak na razie – na żadnym się nie zawiodłem. Najlepsze oczywiście są te prezentowane na scenie. Ostatnio obejrzałem „tik, tik… BUM!” warszawskiego Teatru Roma. Spektakl ten zrobił na mnie ogromne wrażenie. 

Spektakl „tik, tik… BUM!” Teatru Muzycznego Roma miałem okazję zobaczyć w poznańskiej Auli Artis podczas Festiwalu Czas na Teatr, organizowanego przez Teatr Muzyczny w Poznaniu. To było moje pierwsze teatralne doświadczenie z Romą – i już wiem, że nie ostatnie. Miałem okazję zobaczyć kameralną sztukę, w której wszystko było dograne – od scenariusza, przez grę aktorów, po piosenki, muzykę, scenografię, kostiumy, choreografię… Wszystko. 

Przedwczesna śmierć 

Jeszcze przez niespełna dwa lata będę się cieszył „trójką z przodu”. Trochę o tym myślałem, oglądając spektakl Teatru Muzycznego Roma. To autobiograficzna opowieść stworzona przez Jonathana Larsona w 1990 r. Kompozytor i dramaturg kończył wtedy 30 lat – a więc w jego wieku z przodu pojawiła się właśnie trójka. W kameralnej formie musical ten opowiada o samym Larsonie, który kończy trzecią dekadę życia, a jeszcze nie udało mu się osiągnąć spektakularnego sukcesu w świecie teatralno-musicalowym. Jest jednak pełen ideałów i wierzy w to, że jego marzenia w końcu się zrealizują, że uda mu się osiągnąć artystyczny sukces. Zaraz powrócę do samego musicalu, ale na marginesie chcę wspomnieć, że Larsonowi ostatecznie udało się stworzyć musicalowe dzieła uznane potem na całym świecie – „tik, tik… BUM!”, ale przede wszystkim „Rent”. Ten drugi musical premierowo został wystawiony na Broadwayu 25 stycznia 1996 r. To bardzo symboliczny dzień – bo tego samego dnia Jonathan Larson nagle zmarł, mając zaledwie 36 lat. Przyczyną jego śmierci było pęknięcie tętniaka aorty. To smutne, ale największy sukces osiągnął więc już po swojej śmierci. 

Fot. Dawid Stube/ Teatr Muzyczny w Poznaniu

Bądź sobą 

„tik, tik… Bum!” to musical zarazem autobiograficzny, jak i autotematyczny. Opowiada bowiem właśnie o próbie stworzenia przez Jonathana Larsona wielkiego, musicalowego dzieła. Wiele jest tu więc różnych „oczek” puszczanych w kierunku wielbicieli musicali. Różne nawiązania pojawiają się i w tekstach rozmów, i w piosenkach, ale i np. w scenografii – warto się bliżej przyjrzeć temu, co widzimy. Spektakl jest opowieścią, którą snuje przed nami sam Jonathan – jako narrator. Przyznam, że chyba nie widziałem jeszcze spektaklu, w którym jeden aktor miał aż tak rozbudowaną rolę mówioną. Jonathan ani na sekundę nie znika ze sceny. Opowiada o zbliżającym się dniu swoich 30. urodzin – i o marzeniach, które ma. Oglądając ten spektakl miałem przez chwilę skojarzenia z Ikarem, który też był idealistą, ale ostatecznie poległ od swoich marzeń. Los prowadzi Jonathana, przynajmniej w musicalu, w innym kierunku. Powiedziałbym, że sztuka ta jest wielką pochwałą marzeń i dążenia do realizacji swoich ideałów, pragnień. Widać, że twórcy chcieli nam przekazać, że nie warto robić tego, co może i przyniesie nam wielkie pieniądze i sukcesy – ale co będzie zarazem rezygnacją z własnych marzeń. Tak się dzieje Michaelem, przyjacielem i współlokatorem głównego bohatera. Wydaje się szczęśliwy – przeprowadza się do nowego mieszkania, ma świetną pracę, dużo pieniędzy – a jednak jest w życiu zagubiony. Do tego dotyka go śmiertelna choroba – w obliczu której nawet największy życiowy sukces nie ma znaczenia. Warto w życiu kierować się marzeniami i ideami. Może czekam poczekamy dłużej, aż zaczną się realizować, spełniać. Ale pozostaniemy w zgodzie z sobą i będziemy wewnętrznie wolni. Nie będziemy zniewoleni granicami, w które próbuje wbić nas otaczający świat. Dla mnie ten musical to apoteoza twórczej, i nie tylko, wolności. Wygrywa tutaj nie wielka korporacja z jej wszystkimi udogodnieniami – ale bycie sobą. 

Fot. Dawid Stube/ Teatr Muzyczny w Poznaniu

Chemia na scenie 

Ten kameralny spektakl to popis trójki aktorów. Ja widziałem go w wykonaniu Marcina Franca (Jonathan) oraz Anastazji Simińskiej i Piotra Janusza. O tym, że Marcin Franc świetnie śpiewa i gra wiedziałem nie od dziś – miałem okazję zobaczyć go na deskach Teatru Muzycznego w Poznaniu, gdzie jest jednym z aktorów wcielających się w Evana Hansena w musicalu „Drogi Evanie Hansenie”. W „tik, tik… BUM!” kolejny raz udowodnił, że jest stworzony do spektakli muzycznych. Perfekcyjnie grał i śpiewał, a także wchodził w interakcję z widownią – co też miało znaczenie w tym przedstawieniu. Nie powinno więc dziwić, że podczas tego samego Festiwalu Czas na Teatr został doceniony w Plebiscycie Musicalowym – otrzymując m.in. za „tik, tik… BUM!” pierwszą nagrodę (w kategorii męska rola pierwszoplanowa). Ale jestem też pod wrażeniem pozostałych członków obsady. Simińska i Janusz byli mi wcześniej nieznani. A na scenie zrobili naprawdę dobrą robotę. Zwłaszcza, że wcielali się nie tylko w Michaela – przyjaciela, i w Susan – dziewczynę Jonathana. W założeniu tego musicalu jest to, że kilka pomniejszych postaci granych jest przez odtwórców ról Michaela i Susan. To wymaga od aktorów niezwykłych zdolności – przechodzenia od jednej postaci w drugą, właściwie w kilka sekund, na oczach widzów. Simińska i Janusz doskonale poradzili sobie z tym zadaniem. Byłem pod wrażeniem! Cała obsada świetnie ze sobą współgrała – czuć było, że jest między nimi ta sceniczna chemia.  

Fot. Dawid Stube/ Teatr Muzyczny w Poznaniu

Majstersztyk muzyczny 

Jak musical – to warto wspomnieć i o muzyce. „tik, tik… BUM!” to opowieść, która muzycznie utrzymana jest w klimacie popowo-rockowym. Ale tyle powiedzieć – to tak naprawdę nic o tej muzyce nie powiedzieć. Bo utwory są tu szalenie różnorodne. Jako widz doskonale bawiłem się, słysząc w muzyce wciąż coś nowego. Były utwory poważne i te weselsze (oj dużo tu daje też świetne tłumaczenie, dzięki któremu widać, że aktorzy mogą bawić się słowem). Były utwory rozrywkowe, prawie koncertowe, ale i spokojne ballady. Były utwory stonowane i takie, w trakcie których aktorów nosiło po całej scenie. Naprawdę – oglądało się to jak świetnie skomponowany koncert. Były muzyczne momenty, kiedy chciało się śmiać. I były chwile, gdy gdzieś tam w kącie oka uroniło się łzę. Myślę, że nieraz sięgnę po muzykę z tego spektaklu – zwłaszcza po „Trójkę z przodu” – czyli taki „reklamowy” utwór z tego musicalu. Świetne piosenki – i do tego doskonale wykonane. Do tego na scenie byli tez instrumentaliści – widzowie mogli więc obserwować ich pracę. A mieli co robić… Ile tu się dzieje! Warstwa muzyczna, tak ważna dla musicalu, jest w „tik, tik… BUM!” perfekcyjna i – co ważne – bardzo urozmaicona. Tu naprawdę nie da się nudzić. Podczas spektaklu miałem sporo skojarzeń z musicalem „Metro” – właśnie w kontekście muzyki, ale też w związku z fabułą – zwłaszcza z byciem sobą. Oba musicale powstały zresztą w podobnym czasie – na początku lat 90. Oddają więc ducha tamtych czasów – też tego mentalnego ducha – stąd więc pewnie to podobieństwo. Warto zobaczyć „tik, tik… BUM!” Teatru Muzycznego Roma – niezależnie od tego, czy trójkę z przodu dopiero będziemy mieć, czy jeszcze ją mamy (to naprawdę fajny czas – dobrze mi z moim wiekiem i z tym, że mogę być sobą), czy też dawno już mamy ją za sobą. 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze