Hospicjum w Pucku: w lodówce i winko się znajdzie, jeśli jest takie marzenie [REPORTAŻ]
Niedawno minęła kolejna rocznica urodzin ks. Jana Kaczkowskiego. Przypomniałem sobie wtedy, że w moich reporterskich archiwach leży długa rozmowa z wolontariuszkami Puckiego Hospicjum pw. św. o. Pio, a jednocześnie członkiniami Pomorskiej Grupy Wsparcia im. Rafała Zawidzkiego. Szybko doszedłem do wniosku, że to dobra okazja do tego, by do tych nagrań wrócić i przypomnieć sobie, czym są ostatnie chwile szczęścia.
Pokoje, jak dworcowe perony
W Pucku byłem przejazdem. Postanowiłem się tam zatrzymać, przyjęła mnie dyrektor Anna Jochim-Labuda. Zaproponowała nawet nocleg, bym lepiej poznał to miejsce. Dzięki temu miałem też więcej czasu na rozmowę z Katarzyną i Ewą. Chciałem poznać zarówno to, jak związały się z Hospicjum, ale także ich relację z ks. Janem Kaczkowskim, pomysłodawcą i współzałożycielem miejsca, które, jak podkreślały moje rozmówczynie, „nie jest umieralnią”. – Pokoje są jak perony, z których każdy w jakimś momencie odjeżdża– mówi Ewa.
Katarzyna, gdy pytam ją o ks. Jana, mówi, że potrafił „człowieka porządnie skołować”. Ona sama nie wiedziała, kiedy i jak ks. Jan potrafił ją zainteresować tematem. To był jego spryt, spryt oparty na dobrych intencjach. Tak było chociażby z jego książkami. Zawsze martwił się, co z nimi będzie, gdy go już zabraknie. – Niedługo przed śmiercią mówił do niej: „Co to będzie, jak mnie nie będzie. Tyle się „napisałem”, ale czy ktoś będzie to sprzedawać, ktoś kupować, a ktoś czytać?”. Miał nadzieję, że jego słowa z nami zostaną na dłużej. No i teraz te słowa „zakłopotanego księdza Jana” dźwięczą w głowie, na przykład wtedy gdy z książkami wychodzimy na jarmarki, coroczne spotkanie w Dębkach, festiwal filmów fabularnych czy plener literacki w Gdyni – opowiada mi Katarzyna. Wolontariusze często „wyruszają w świat”. Chcą opowiadać o życiu w Hospicjum; nie o umieraniu, ale właśnie o życiu. Również temu służyła wprowadzona w obieg w ubiegłym roku kampania „Ostatnie chwile szczęścia” i „Raport o dobrym umieraniu”. To nie jest wcale lista pobożnych życzeń i marzeń, które można spełnić dla pacjentów Hospicjum. To ich faktyczne potrzeby, które trzeba uszanować i zrobić wszystko, co się da, by je spełnić „tu i teraz”. Jak podkreślały moje rozmówczynie, nie ma sekundy do stracenia, takich życzeń nie można odkładać nawet na godzinę, bo nie wiadomo, czy nadawca marzenia jeszcze za godzinę, dwie czy za dzień będzie mógł je odebrać.
Kołował i pomagał
Ludzie, którzy znali księdza Jana i którzy z nim współpracowali czują jego obecność także po latach. Tak było np. w przypadku przygotowywania spotkania pracowników Hospicjum z Polonią w Wilnie. Przez to, że wyjazd był organizowany ad hoc, krótko przed terminem, trudno było znaleźć nocleg dla czwórki wolontariuszy w jednym hotelu. Katarzyna wezwała więc w myślach ks. Jana. „Niech w końcu pomoże z promocją własnych książek” – pomyślała. Okazało się, że jest miejsce w wileńskim Hotelu Pan Tadeusz. Katarzyna była zadowolona, że jest wolne miejsce, ale nie z lokalizacji hotelu. Wydawało jej się bowiem, że do Domu Polonijnego będzie bardzo daleko. Okazało się jednak, że w stolicy Litwy są dwa takie domy, a promocja książek miała się odbyć w Domu Kultury Polskiej, który… ma bezpośrednie połączenie korytarzem z hotelem. „Jan znowu zadziałał” – pomyślała wtedy Katarzyna.
Ta sama bajka
Ewa pamięta Jana jeszcze ze szkoły. Byli uczniami tej samej sopockiej podstawówki i należeli też do tej samej parafii. – Był ode mnie młodszy, ale uczyli nas ci sami nauczyciele. Ten sam ksiądz uczył nas religii– wspomina. Przyznaje, że gdy dowiedziała się o święceniach ich szkolnego kolegi, nie mogła uwierzyć, że to właśnie Jan będzie księdzem. Następnym razem spotkali się, gdy ona była już chora na raka, a ks. Jan – do ich „starej parafii” – przyjechał z promocją książki „Szału nie ma, jest rak”. – Ustawiłam się w kolejce. Stało w niej wiele osób, które również chodziły do naszej szkoły. Akurat byłam ostatnia – wspomina Ewa. Przypomina też, co powiedziała ks. Janowi: „Jesteśmy z tej samej bajki, tylko organ inny”. Ks. Jan spojrzał i napisał na pierwszej stronie książki: „Bądź dzielna”.
Przeczytaj też >>> Ks. Wojciech Pełka z Puckiego Hospicjum: W hospicjum w końcu poczułem się jak ksiądz [ROZMOWA]
Później spotkali się przy okazji kolejnej rocznicy powstania puckiego hospicjum. Koncert grała Luxtorpeda. Ewa wraz koleżankami, które były po chorobie nowotworowej, przyjechały do Pucka, ale nie chciały wejść do środka. – Hospicjum kojarzyło nam się ze śmiercią. Baliśmy się tego szpitalnego, a nawet kaplicznego zapachu– wspomina. Była wtedy msza, a one chodziły dookoła budynku. Zauważyły ją, Kapsydę Kobro-Okołowicz. Przez dwa lata odwiedzała ks. Jana w hospicjum. Podczas wspólnej pracy rozmawiali o wszystkim – o Bogu, o cierpieniu, o złych i dobrych ludziach, jedzeniu, podróżach. Tak narodziła się ich przyjaźń i książka „Czekam na was, ale się nie spieszcie”, której współautorką jest właśnie Kapsyda. – Bardzo chciałyśmy do niej podejść, ale trzeba było wejść do środka. W końcu odważyłyśmy się. I jakie było nasze zdziwienie. W środku grała muzyka, było przytulnie, był ładny zapach, ludzie byli uśmiechnięci. Małymi kroczkami posuwaliśmy się więc do przodu– mówi. Za jakiś czas dowiedziała się, że w Puckim Hospicjum powstała Pomorska Grupa Wsparcia. Na jej czele stał Rafał Zawidzki. – Rafał z Janem wpadli na pomysł, by takie osoby jak my (w trakcie lub po chorobie) mogły się spotkać i porozmawiać na wszystkie nurtujące i dręczące tematy– mówi Ewa. Dołączali do nich również mieszkańcy Hospicjum, niekiedy na łóżkach. Docelowo jednak Pomorska Grupa Wsparcia miała zbierać ludzi spoza Pucka. Na początku tego roku (w lutym) obchodziła swoje pięciolecie. Gdy zaczynali, było ich kilkoro. Dziś spotykają się w sali, w której mieści się trzydzieści osób, czasem zdarza się, że trzeba dostawiać krzesła.
Słaby wzrok a widział wiele
– Jaki to był człowiek? Bo mówiło się, że bywał trudny w obyciu, wymagający – pytam o ks. Jana. –Był mądry. Wiarę potrafił przekazać w sposób, który nie był trywialny, ale który zarazem był zrozumiały dla wszystkich. Był przenikliwy. To było niesamowite, bo miał bardzo słaby wzrok, ale widział ludzki umysł, ludzką duszę– odpowiada Katarzyna. Dodaje, że nie trzeba było z nim długo rozmawiać, by ks. Jan szybko wyczuł, co nurtuje człowieka. –Od razu wiedział, jak pomóc. W ciągu kilku minut stawiał diagnozę i dawał lekarstwo dla duszy. Jednocześnie potrafił osiągać cel, nie narzucając swoich racji i mądrości. Nie stawiał człowieka pod ścianą i nie mówił: „Ty musisz uwierzyć w Boga. Ty musisz przestać ćpać i pić alkohol. Ty musisz…”, „A ty masz być wolontariuszem, odwiedzać pacjentów i w akcjach promować hospicjum”. Nie, on w innego rodzaju rozmowie to osiągał –opowiada. I tu Katarzyna używa określenia „skołować człowieka”. Katarzynę ujął zwykłą rozmową i humorem, od którego oczywiście nie stronił. Żartował ze śmierci, choć nigdy jej nie bagatelizował i nie sprowadzał do banału. Jednocześnie jednak oswajał ją, uczył się z nią „zaznajomić” i na nią przygotować.
Rozmazany makijaż
Wiemy, jak zaczęła się historia Ewy z Puckim Hospicjum. A Katarzyna? Przyjechała, bo jej bliska koleżanka zachorowała na raka i chciała kupić dla niej książki ks. Jana. Zaskoczył ją, jak i Ewę, uśmiech pani recepcjonistki i panująca tam miła atmosfera. – Pokazali mi wtedy wysokiego faceta w niebieskiej koszuli. Przytulił mnie. Zdziwiłam się, bo ja tak od razu nie daję się przytulać, a przy nim łzy ciekły mi z oczu ciurkiem, chociaż nie było ku temu powodów – wspomina Katarzyna. – Zażartował wtedy, że trzeba mnie umyć. Ja zapytałam: „Czy jestem brudna?”. A ks. Jan na to: „Bo się rozmazałaś”. To i ja odpowiedziałam: „Więcej w takim razie nie przyjdę”. Ksiądz żachnął się: „Ledwie przyszła, a już mówi, że nie będzie przychodzić”. „Miałam na myśli, że nie przyjdę w makijażu, skoro ksiądz na mnie tak działa”. Prowadził mnie w stronę oddziału, a ja mówiłam: „Wiem, co ksiądz kombinuje. Niech sobie ksiądz „z tego glejaka wybije”, że ja pójdę tam, gdzie ludzie umierają”. On wtedy odpowiedział: „Tam ludzie przechodzą do innej rzeczywistości” – wspomina Katarzyna i podkreśla, że ta „inna rzeczywistość” pokazuje, z jakim szacunkiem ks. Jan traktował rozmówców. – Przecież nie wiedział, kto jest jego adwersarzem, czy to osoba głęboko wierząca, czy na pograniczu, czy też ateista – dodaje wolontariuszka Hospicjum. Mówił tak, by nie blokować sobie możliwości dalszego dialogu. A jednocześnie dodał odwagi by wejść do chorych i otrzymać zaszczyt uczestniczenia w wielkiej tajemnicy.
Była jeszcze jedna sprawa, którą Katarzyna bardzo mocno zapamiętała z tamtego pierwszego spotkania. Niesamowita pamięć ks. Jana. Wróćmy do książek, po które przyjechała. Katarzyna powiedziała, że lekarze dają jej koleżance 30% szans na przeżycie. Na półce leżały dwa tytuły: „Życie na pełnej petardzie” i „Szału nie ma, jest rak”. Ksiądz stwierdził, że „Szału nie ma, bo jest rak” na tę chwilę może nie pasować, ale „Życie na pełnej petardzie” jak najbardziej. – Oczywiście nie zawiódł go zmysł reklamy i drugą książkę zaproponował mi. Żebym przypadkiem nie odłożyła i nie kupiła tylko jednej– śmieje się Katarzyna. Podała imię i nazwisko swojej koleżanki, ksiądz wziął książki, poszedł na mszę, a po niej poszedł do siebie na górę i po chwili wrócił z dedykacjami. Katarzyna weszła do samochodu i przez dłuższą chwilę nie mogła odjechać w drogę powrotną. W dedykacji pamiętał wszystkie szczegóły, nazwisko, przebieg choroby itd. Dopisał też: „PS: Proszę nie patrzeć na statystykę, sam jestem jej zaprzeczeniem”.
Pierwsza Dama
Przejdźmy się jeszcze po Hospicjum… Wiemy już, jak Katarzyna – wolontariuszka tej placówki – poznała się z ks. Janem. A jak to było z pacjentami, którym pomaga? Tu też rolę odegrał słynny spryt ks. Jana. Katarzyna wspomina, że pierwszą pacjentką, którą jej przedstawiono była „Pierwsza Dama”. Tak ją nazwała Katarzyna. Gdy spotkały się po raz pierwszy, Katarzyna – z powodu pewnego rodzaju tremy – zaczęła dużo mówić i opowiadać. W pewnym momencie zorientowała się, że mówi tylko ona, więc powiedziała, że gdyby mówiła za dużo, to prosi o znak. Wtedy skończy i nawet wyjdzie. Pierwsza Dama stwierdziła: „Nie, niech pani mówi. Bo gdy przychodzi rodzina, to boi się opowiadać o swoich radosnych chwilach, co dobrego stało się w domu, jaki ciekawy film obejrzeli. Boją się, że sprawią mi tym przykrość. Tymczasem pani opowiada mi te radosne chwile, a ja chcę tego słuchać”. Co ciekawe, okazało się, że ta kobieta nie za bardzo lubiła z kimkolwiek rozmawiać. – Czyli na pierwszy ogień posadzili mnie akurat przy niej…– śmieje się Katarzyna.
Pierwsza Dama dziękowała Katarzynie, że dzięki niej mogła się wykrzyczeć, wypłakać i pośmiać. Może to zabrzmi banalnie, ale warto podkreślić, że wolontariusze równie wiele dostają od swoich podopiecznych, co starają się im dać. Katarzyna dokładnie pamięta chwilę, gdy pewnego dnia przyjechała do Pierwszej Damy, a w jej pokoju była rodzina. – Powiedziałam, że przyjdę kiedy indziej. A brat wstał wtedy z krzesła i powiedział: „Pani Kasiu, proszę zostać, pani jest naszą rodziną. Dzięki pani moja siostra ma o czym rozmawiać” – mówi. Właśnie dzięki wolontariuszom rodzina często otrzymuje drugie życie, dostaje dopływ tlenu, dzięki któremu potrafi budować relacje z chorym. – Oni już o mnie rozmawiali, dostali nowy temat. Jak z nimi rozmawiałam, to wszyscy się śmialiśmy. Mimo, że te dni były policzone, to były szczęśliwe. To są właśnie te ostatnie chwile szczęścia– tłumaczy Katarzyna. Bardzo istotna jest tu liczba mnoga. Właśnie „chwile”, a nie „chwila”. – To jest tak, jak z ostatnim namaszczeniem chorych. Ostatnie namaszczenie to nazwa potoczna, lepiej używać określenia „sakrament namaszczenia chorych”. To sakrament powtarzalny. Tak samo jest z chwilami szczęścia. Jedna chwila generuje drugą, a przez to tworzy się z nich łańcuch– wyjaśnia Katarzyna. Taki łańcuch stworzył się oczywiście także w relacji z Pierwszą Damą. W rozmowach dowiedziała się, że kobieta lubi świeżo ścięte kwiaty, więc przy okazji każdych odwiedzin, przynosiła jej takowe. Lubiła też dostawać listy, zatem Katarzyna często do niej pisała kartki, które zostawiała na stoliku. I szybko zrozumiała, że choć jako wolontariusz daje pomoc, swój czas, część siebie, to z każdym dniem nie ubywa jej tylko jest jakby coraz więcej…
Moja druga rozmówczyni – Ewa –dodaje, że te chwile szczęścia to nie są wcale jakieś spektakularne wydarzenia, ale to, że życie w Hospicjum po prostu płynie zwyczajnym torem. Wspomina chwilę, gdy ze znajomą piła kawę przy akwarium. To miejsce dostępne dla wszystkich pacjentów i odwiedzających. Gdy tam szły, u jednego pana była akurat rodzina. Gdy w pewnej chwili Ewa poszła do kuchni po mleko, to zobaczyła, że z jego pokoju wyszły wnuczki ocierające łzy. – Ten człowiek przed chwilą odszedł a my, całkiem niedaleko piliśmy kawę. To było smutne, ale jednocześnie naturalne, spokojne, zwyczajne– dodaje. Wspomina też Agnieszkę, której córka w hospicyjnej kaplicy przyjęła Pierwszą Komunię Świętą. Na mszę przywieziono ją na łóżku, zdążyła pobłogosławić córkę. Całe Hospicjum było przystrojone na biało, po nabożeństwie każdy mógł poczęstować się tortem bezowym. – Pomyślałam wtedy, że tu jest jak w raju. Oczywiście to nie jest tak, że chcę odejść, ale jednocześnie przestałam bać się śmierci. A jeśli nie do końca, to nie jest to już strach paraliżujący– dodaje Ewa, która leczy się onkologicznie, a w Pomorskiej Grupie Wsparcia jest niemal od jej założenia.
Lody do plucia
Chwile szczęścia mogą być różne. Często są… bardzo oryginalne. Najlepiej pokazuje to kolejna anegdota Katarzyny. Jedna z kobiet, która była w hospicjum, uwielbiała lody truskawkowe. Nie mogła jednak jeść, rak sprawiał, że miała wymioty, była karmiona dożylnie. Katarzyna stwierdziła, że skoro nie można jeść, to dlaczego nie można pluć? – Jak zobaczyła mnie z kubłem lodów, to myślałam, że mnie wzrokiem zabije. Wiedziała, że nie może ich jeść, ale ja od razu powiedziałam: „Promocja w markecie była: lody do plucia. Przecież może Pani pluć! Kto Pani tego zabroni? Przecież ma Pani język, czuje smak i zapach” – opowiada. Wzięły więc dwie łyżeczki, wyszły na patio i zaczęły pluć na wszystkie strony świata. Gdy Katarzyna była już u siebie w domu, dostała SMS: „Dziękuję lody zlizane i wyplute!”. – „Ostatnie chwile szczęścia” skłaniają do tego, by zmienić swoje myślenie, nie iść utartymi przez lata torami. „Raport o dobrym umieraniu”, który przygotowało Hospicjum, kierowane jest także do tych, którzy nigdy nie byli w takim miejscu – mówi Ewa.
Wśród wolontariuszy hospicjum są zarówno ci, którzy opiekują się pensjonariuszami Hospicjum jak i ci, którzy pomagają w w recepcji oraz przy organizacji różnego rodzaju wydarzeń (koncertów, spotkań, przygotowywania stoisk przy innych wydarzeniach, np. gdańskiego Jarmarku św. Dominika). Dyżury planowane są zgodnie z indywidualnymi możliwościami wolontariuszy, grafik „układa miłość do chorych”. Nic ich nie wiąże – poza tym, co najsilniejsze, czyli relacjami z pensjonariuszami (które niekiedy przeradzają się nawet w przyjaźnie). Zanim jednak do tego dojdzie, kandydaci na wolontariuszy przechodzą szkolenie i rozmowę z psychologiem. Następnie dwadzieścia godzin spędza się na oddziale razem z doświadczonym wolontariuszem. A jak wygląda sama praca? To również indywidualne. Każdy ma swoje metody i swoje sposoby, także na budowanie więzi z pensjonariuszami. Są wolontariusze, którzy do pacjentów chodzą parami i też tacy, którzy w pojedynkę. Jak podkreśla Katarzyna, wtedy jest większa szansa na swoistą intymność i zbudowanie głębszej relacji. Na ich budowanie jest też różna ilość czasu, jak to w życiu… „Pierwsza Dama” w Puckim Hospicjum spędziła 9 miesięcy, ale Agnieszka (której córka przystąpiła tu do Pierwszej Komunii św.) tylko 2 tygodnie. Z kolei Monika (która nauczyła się malować ustami i miała wernisaż swoich prac) spędziła tu ponad rok. Po odejściu każdej osoby potrzeba chwili oddechu, wyciszenia. To nigdy nie są łatwe chwile, mimo że wszyscy byli świadomi, że nastąpią. Nieco inaczej jest w Pomorskiej Grupie Wsparcia. Tam przy odejściu członka Grupy częściej jest potrzeba, by spotkać się i razem przez to przejść.
Obietnica ks. Jana
Gdy pytam o chwile, gdy było naprawdę ciężko, Ewa opowiada mi o czasie, gdy odchodził założyciel Grupy – Rafał Zawidzki. Krótko po nim odchodził też ks. Kaczkowski. Obiecał jednak, że będzie przy ołtarzu na pogrzebie Rafała. I był. Jednocześnie było już tak ciężko, że wywrócił się przy ołtarzu. Zdążył jednak powiedzieć: „Obiecuję wam, że Grupa będzie dalej istniała. I od dzisiaj ma swoje imię. To Pomorska Grupa Wsparcia przy Puckim Hospicjum im. Rafała Zawidzkiego”. I tak zostało. Członkowie Grupy spotykają się w co drugi wtorek w Puckim Hospicjum przy ul. Dziedzictwa Jana Pawła II.
Zobacz też >>> „Na pełnej petardzie” – film o życiu ks. Kaczkowskiego już w 2021r.
Pomoc wolontariuszy realizuje się nie „tylko” w murach Puckiego Hospicjum. Potrzebni są też w ramach hospicjum domowego. Jest bowiem tak, że część chorych pragnie ostatnie dni i godziny spędzić w domu. Takie prośby też trzeba szanować i realizować. Katarzyna przyznaje, że na początku nie rozumiała takich decyzji. – Przecież w Pucku było tak dobrze, personel, atmosfera. Później jednak zrozumiałam, że odczucia chorego mogą być bardzo różne i trudne, szczególnie w procesie agonii– dodaje. Chodzi o to, że człowiek a jest już bliski śmierci, jest bardzo wrażliwy na wszelkiego rodzaju bodźce, np. dotyk, dźwięki. Bywa tak, że dźwięk długopisu, który spada na podłogę staje się nie do zniesienia. A tym bardziej pianino, na którym ktoś gra na korytarzu… Spadający długopis staje się hukiem, a pianino kakofonią nie do zniesienia. Choroba zabrała człowiekowi tak wiele, będąc w Hospicjum może tęsknić do swojego łóżka, zapachów, ścian… dlatego gdy tylko jest taka możliwość opieki, chory woli ostatni czas spędzać w domu. – Ostatnie dni spędził w domu również ks. Jan – podkreśla Ewa. To również są opisywane przez nas wcześniej chwile szczęścia. Gdy spoglądam na piramidę potrzeb, którą znajdziemy w „Raporcie o dobrym umieraniu”, dochodzę do wniosku, że jej zawartość dotyczy również osób zdrowych. Bo przecież szacunek i autonomia, miłość, akceptacją, poczucie bezpieczeństwa, brak bólu, sen to wartości niezbędne do szczęśliwego, spokojnego życia – zarówno dla chorych, jak i zdrowych. Pod tym względem jesteśmy równi, a chorzy mają równie silne prawo do realizacji tych pragnień i potrzeb.
Obmycie nóg
Czas spędzony w Hospicjum jest dla członków Grupy Wsparcia i dla wolontariuszy czasem, w którym i oni otrzymują pomoc, gdzie dostają naprawdę wiele. Można powiedzieć, że to miejsce daje im nie tylko terapię, ale nawet rehabilitację! Przekonała się o tym pewnego razu Katarzyna. Po ośmiu godzinach pracy w biurze bardzo bolała ją szyja i głowa. Już myślała, żeby odpuścić wizytę w Hospicjum i pojechać do domu. Wsiadła jednak w pociąg i z Trójmiasta przyjechała do Pucka. Pensjonariusz, do którego przyjechała, bardzo narzekał na uczucie palących nóg. Postanowiła więc (za zgodą pielęgniarki) zdjąć bandaże i umyć mu nogi. – W czasie obmywania, siedząc na podłodze, wszystkie moje dolegliwości zaczęły ustępować. Ból głowy i szyi jak ręką odjął! Podobne ustąpienie bólu i zmęczenia odczuwałam kilkakrotnie Gdy moja Pierwsza Dama trzymała mnie za rękę – śmieje się Katarzyna. I to znowu są te chwile szczęścia, doświadczane obopólnie przez „obie strony” tej swoistej wymiany dobra. Z chwilami szczęścia pracownicy Hospicjum się nie ograniczają i praktycznie nie ma marzenia pensjonariusza, które mogłoby się okazać niemożliwe czy niestosowne…
Bułki, wino, papieros
Tak było z pacjentką, która miała ogromną chęć na chrupiące, gorące bułki. Dyrektor Hospicjum zadzwoniła więc do pobliskiego marketu i zapytała, czy będą niedługo piec pieczywo. I… przywiozła pacjentce gorące, świeże bułki. Moje rozmówczynie podkreślają, że z realizacją życzeń nie można zwlekać, dlatego „lepiej zacząć biec”. Nie zawsze są to „zachcianki” kulinarne. Niekiedy chwile szczęścia polegają na tym, by zrobić coś, czego wcześniej nie udało się dokonać. Tak było z jednym pacjentem, który nigdy w życiu publicznie nie miał okazji (pewnie i odwagi) powiedzieć, że kocha swoje dzieci i żonę. Jego wielkim szczęściem było to, że mógł to zrobić w obecności wolontariuszy i pracowników Puckiego Hospicjum. „Nie czekajcie do końca z takimi sprawami” – powiedział wtedy.
Pewnego dnia pacjentce, która paliła papierosy skończyła się paczka. Katarzynie powiedziała, że mąż jej na pewno nie kupi nowej. Katarzyna bez chwili namysłu ruszyła do sklepu, by kupić właśnie te, które pensjonariuszka lubiła najbardziej. I po krótkim czasie mogła na terenie ogrodu zapalić sobie papierosa, zapominając na chwilę o chorobie. Niektórych może dziwić, że papierosy nie są w Hospicjum zakazane. A powiem więcej: nie są zakazane i inne używki! Ks. Jan był bowiem zdania, że mały papieros, łyk wina czy łyczek piwa nie zaszkodzą. Najczęściej kończy się przecież tak, że chory nawet się nie zaciągnie, a alkoholu wypije tylko symboliczną ilość. – To także chwila szczęścia, przyjemność dawnego życia, która nie zaszkodzi, a która daje chwilę wytchnienia – mówią mi wolontariusze. To najczęściej i tak tylko na specjalne okazje, rocznice, urodziny itp. Tak właśnie tworzy się łańcuch ostatnich chwil szczęścia. Bo gdy jest rak, to może i szału nie ma, ale życie nadal może być szczęśliwe i na pełnej petardzie!
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |