Jacek Świat: powinniśmy bardziej wczytać się w dekalog [10 LAT PO SMOLEŃSKU]
10 lat temu stracił swoją żoną. Żonę, z którą dzielił życie, lubił jeździć na rowerze i to dla niej usunął się w cień życia politycznego. Kochał ją i podziwiał. Dziś ją wspomina. Do Boga nie ma żalu. Próbuje budować arkę, która bezpiecznie przeprowadzi go przez życie, w którym zdarzają się szczęśliwe momenty. Także po Smoleńsku. Jacek Świat – poseł na Sejm RP, filolog, opozycjonista w czasach PRL i wdowiec po śp. Aleksandrze Natalii-Świat – rozmawia z Maciejem Kluczką.
Maciej Kluczka (misyjne.pl): Czy po śmierci ukochanej osoby, miłości swojego życia, da się kochać Boga?
Jacek Świat: Ludzie umierają, to naturalna kolej rzeczy. Oczywiście, bardzo boli, kiedy odchodzą ludzie młodzi, w pełni sił, którzy są jeszcze bardzo potrzebni, ale tak się dzieje.. Taki jest porządek boski czy biologiczny. Nie czuję się jakoś specjalnie inny, ważniejszy, pokrzywdzony. Różnica między mną, a innymi rodzinami ofiar 10 kwietnia jest taka, że to działo się w świetle reflektorów, że zrobiła się z tego głośna, polityczna sprawa. Nie widzę jednak powodu, by gniewać się na Pana Boga. Kard. Gulbinowicz na pogrzebie żony tak pięknie zapytał: „Panie Boże, po co Ci ona była potrzebna?”. Nie wiemy tego, to jest ta tajemnica…
Przeczytaj też rozmowę sprzed dwóch lat >>> Paweł Kurtyka: Nie winię Boga za Smoleńsk
Wierzący mówią: „Bóg tak chciał”, osoby niewierzące „los tak chciał”. Ale jednak pytania zostają, siedzą w głowie: „dlaczego teraz?”, „dlaczego tak nagle?”.
Ja sobie takich pytań nie zadawałem. Śmierć to część życia, katastrofy to część naszego świata. Trudno się przed tym buntować. Nie uważam, żeby Bóg ingerował w każde wydarzenie na świecie. Żeby uruchomił pewien mechanizm i powiedział: „Czyńcie sobie ziemie podaną” i to jest teraz bardziej nasz problem, jak my to wyzwanie realizujemy. Pretensje możemy mieć przede wszystkim do siebie, że nie sprostaliśmy, że źle realizujemy to boskie zadanie.
To znaczy, że cierpienie jest efektem naszych błędów czy grzechów i wtedy musimy jeszcze bardziej przylgnąć do Boga, by je rozwiązać? Nie odwracać się od Boga, ale jeszcze bardziej Mu zaufać?
Czasami te tragedie nie są naszą osobistą winą, czasami to wynik przypadków stworzonych przez ludzi. To nam jednak pokazuje, że źle gospodarujemy dobrem, które Bóg nam powierzył. Powinniśmy bardziej wczytać się w dekalog, żeby tych nieszczęść sobie i innym zaoszczędzić.
Czuć tu dużą dawkę stoicyzmu.
Moja postawa wynika z doświadczeń mojej rodziny, której historia jest nacechowana pewnym fatalizmem. Przez tę historię zdałem sobie sprawę, że bardzo wiele od nas nie zależy, że jesteśmy takimi łódeczkami na oceanie… Moi rodzice mieszkali w różnych częściach Polski, pochodzili z różnych środowisk i teoretycznie nie mieli szansy się spotkać. Tymczasem przyszła wojna, która przeorała wszystko, przewróciła do góry nogami ich życie, rodzice znaleźli się we Wrocławiu i tu się spotkali. Tu spędzili większość swojego życia, w mieście, które było dla nich abstrakcją, jakąś nazwą geograficzną. Koleje ich losu, nauka, praca, mnóstwo rzeczy nie zależało od nich. My oczywiście możemy i powinniśmy starać się, by wiele od nas zależało, ale mamy skupić się przede wszystkim na tym, żeby zachowywać się przyzwoicie. Ten nasz wpływ na rzeczywistość jest jednak mocno ograniczony; ja się do tego przyzwyczaiłem i na różne rzeczy patrzę z dystansem.
>>> Franciszek: śmierć to spotkanie z Panem
Czy można wtedy być szczęśliwym? W naszym świecie modne jest, by to od nas właśnie wiele zależało. Chcemy zdobywać świat, decydować o sobie, o swoim najbliższym otoczeniu. Pandemia koronawirusa pokazała nam, że to wszystko szybko może się skończyć. Czy tak „ograniczony” człowiek może być szczęśliwy?
Jedna istotna poprawka – nie chodzi o to, by się od świata odwracać. Trzeba być otwartym, korzystać z dobrodziejstw naszej cywilizacji, kultury, z nowinek technologicznych. Nie chodzi o to, by się zakopywać, ale zbudować sobie solidną arkę, która będzie nas wozić po tym burzliwym świecie. Szczęście jest możliwe, przy czym szczęście to są chwile… To takie momenty, gdy nagle zatrzymujemy się i mówimy: „Jest świetnie, to jest wspaniały moment. Można było go sobie wymarzyć”. Ale to są momenty…
I takie chwile po kwietniu 2010 r. zdarzały się?
To długo trwało zanim do tego dojrzałem, ale tak, zdarzały się.
Po katastrofie zaangażował się Pan w politykę i to w tę najbardziej „na świeczniku”, bo sejmową. Wcześniej pracowała tam Pana żona.
Polityką zajmowałem się przez długie lata, od „schyłkowego Gierka”, później Solidarność i internowanie w stanie wojennym, Komitety Obywatelskie, byłem wśród pionierów Porozumienia Centrum. To było w sumie kilkanaście lat działania, które wynikały przede wszystkim z przesłanek moralnych, niezgody na komunizm, na ten koszmarny system. Później postanowiłem odejść z polityki i wspierać żonę, bo dwójka polityków w jednym domu to się nie sprawdza.
A mówią, że jak się raz wejdzie do polityki, to wyjść się z niej już nie da…
Ja spróbowałem i chyba się udało. Ola miała wielki potencjał i dlatego to ona robiła karierę i robiła to znakomicie, wspomagałem ją w tym. Kiedy jej zabrakło to chciałem coś zrobić. To wynikało z niezgody na bylejakość naszego państwa, która doprowadziła do tej katastrofy. To było też zobowiązanie wobec Oli, by kontynuować jej pracę, pracę nad tym, by nasza ojczyzna był lepsza.
Ludzie, którzy tracą najbliższą osobę jeszcze częściej wracają do sytuacji, czynności, które lubili razem robić albo wręcz przeciwnie – w ogóle do nich nie wracają. Jak to było u Pana?
W moim przekonaniu udany związek polega na podobieństwie kulturowym, na wspólnym światopoglądzie. Podobne zainteresowania pomagają się „wzajemnie nakręcać”. Do udanego związku potrzebna jest wspólnota poglądów na świat, nie identyczność, ale wspólna płaszczyzna. Natomiast jest dobrze, jak ludzie różnią się temperamentami. Tu można się uzupełniać, inspirować albo przyhamowywać. Ja jestem introwertykiem, Ola była ekstrawertykiem. Ja staram się mieć porządek, poukładane rzeczy, ale jednocześnie nie jestem specjalnym czyściochem. Ola z kolei często sprzątała, ale różne przedmioty kładła bardzo chaotycznie. Ja więc układałem książki na półkę, a Ola myła okna.
Po śmierci bywa tak, że ludzie wyrzucają rzeczy, które przypominają o stracie. Pakują, chowają wspólne zdjęcia do szafy i budują zupełnie nowe życie. Inni przeciwnie – wręcz stawiają ołtarzyki i kultywują tę pamięć. Nie potrafię powiedzieć, które rozwiązanie jest lepsze, dla każdego inne może być lepsze. Naszą tradycją było – to zabrzmi zabawnie – zbieranie myszy. Około 30 lat temu przypadkiem zaczęliśmy je zbierać; maskotki, figurki, drobiazgi i to się stało naszym hobby. Zbieraliśmy my sami, przyjaciele nam podsyłali, uzbierała się już spora kolekcja. Po odejściu Oli to trochę zamarło, ale ta zabawa niedawno się odrodziła. Niestety… zaniedbałem rower, lubiliśmy jeździć na rowerach, po okolicy, we Wrocławiu, rowery zabieraliśmy też na wakacje. Samemu jednak nie chce mi się jeździć, nie mam motywacji.
Główna cecha Pana żony?
Hmm… Była odpowiedzialna, rzetelna. Gdy coś robiła, to angażowała się na 100 procent. To się w pewnym momencie przerodziło w perfekcjonizm, a nawet pracoholizm, co w pewnych momentach stawało się wręcz uciążliwie. Chciała jak najwięcej z siebie dać, moją rolą było jej hamowanie, zmuszanie żeby odetchnąć, zresetować się. Urok Oli polegał na tym, że nie była jednowymiarowa, była bogata wewnętrznie, intelektualnie, duchowo. Miałem szczęście – o, to słowo „szczęście” – że się spotkaliśmy.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |