Jest bliżej nas niż my siebie, czyli ile Jezus wiedział o sobie
Jednych interesuje, jak wyglądał, dla innych jest to zupełnie nieważne. Niektórzy zastanawiają się, co robił przez 30 lat, dla wielu nie ma to zupełnie znaczenia. Są też tacy, którzy chcieliby wiedzieć, czy Jezus miał od początku świadomość swojej boskości. To zbytnie psychologizowane Ewangelii – mówią inni – zupełnie niekonieczne do zbawienia.
Dzisiaj może się nie dziwimy, że wraz z rozwojem nauk i coraz większą wiedzą, w wielu obszarach, powstają kolejne pytania dotyczące wiary i dogmatów. Ale pamiętajmy, że dawno, dawno temu w Efezie, przekupki na rynku biły się ponoć rybami o chrystologiczne prawdy, a alternatywne historie – albo inaczej – teksy uzupełniające Ewangelie, powstawały już w pierwszych wiekach. Powody najpewniej były stare jak świat – zwykła ciekawość, i podkreślenie, że Jezus był kimś wyjątkowym od samego początku. Wtedy i później formułowane zagadnienia, dzisiaj – za autorem książki o takim właśnie tytule – możemy streścić w jednym pytaniu „czy Jezus wiedział, że jest Bogiem?”. A jeśli wiedział – pytajmy dalej – to od kiedy? Od urodzenia? Od 12 roku życia, kiedy postanowił zostać w Świątyni Jerozolimskiej, czy dopiero około trzydziestki?
>>> Jadł, pił, pracował, śmiał się i cierpiał. Jezus jako człowiek
Teologia obrazu
Mamy mnóstwo apokryficznych tekstów (przetłumaczonych też na język polski), które starają się uzupełnić „luki” historii zawartych w Ewangeliach, a zwłaszcza tych 30 lat z życia Jezusa, o których prawie nic nie wiemy. Dwa najważniejsze teksty tego typu to powstałe w II wieku: Protoewangelia Jakuba (opowiadająca o dzieciństwie, zaślubinach Maryi) oraz Ewangelia pseudo-Tomasza – o dzieciństwie Pana Jezusa. To właśnie w tym drugim tekście możemy spotkać małego Jezusa, który zdaje się doskonale zdawać sprawę z mocy, którą posiada – lepi ptaszki z gliny i je ożywia, zabija i ożywia niegrzecznych kolegów, uśmierca swego nauczyciela… Można się przerazić może też dlatego, że cel tych opisów niekoniecznie dzisiaj jest dla nas zrozumiały. W świecie semickim teologię wyrażano nie tylko w pismach, prostym logicznym dyskursem, ale przede wszystkim obrazem, czego doskonałym przykładem jest już sama Księga Rodzaju i opis stworzenia. Apokryficzne obrazy przekazują prawdy wiary i są polemiką z ówczesnymi poglądami antychrześcijańskimi. Groźny i przerażający Jezus to ukazanie tej drugiej, nie mniej ważnej niż fascinosum strony sacrum, a mianowicie – tremendum, czyli grozy. Chrystus był Bogiem od samego początku, a ściślej mówiąc – sam jest początkiem. Podczas gdy my dziś w Bożym Narodzeniu widzimy głownie sielankę i ckliwość, apokryfy przypominają, że Syn Boży przychodzi w atmosferze świętej grozy. Potem już jako dorosły mężczyzna, przegania przekupniów ze świątyni, zapowiada apokalipsę i sam przeżywa momenty tremendum w Ogrójcu, a potem podczas męki i śmierci na krzyżu. Pseudo-Ewangelia Tomasza ma ukazać pełnię sacrum osoby Jezusa, przypominając, że jest ono i groźne, nie tylko zachwycające. To ma być dowód na świętość Jezusa i polemika z tymi, którzy mu jej odmawiają: żydami, poganami, a nawet pewną częścią chrześcijan. Również i dzisiaj.
Ująć w pojęcia
.Mijały kolejne wieki, i teologia coraz częściej – również z konieczności, przy spotkaniu z herezjami -starała się ująć tajemnice Chrystusa w pojęcia i opisać wcielenie Słowa Bożego, w dostępnym języku. III wiek to próby „zdefiniowania” Trójcy Świętej, w tym też problemów z naturami Chrystusa:, bo skoro są dwie, a osoba jedna, to jak one ze sobą współistnieją, i czy jakoś na siebie wpływaj? Konsekwencją tych sporów były orzeczenia kolejnych soborów, zwłaszcza Chalcedońskiego. Jesteśmy już w wieku V, a więc przez cztery i pół wieku chrześcijanie spierali się o to, w jaki sposób poprawnie (teologicznie) ująć w słowa to, że Jezus jest naprawdę Bogiem i naprawdę człowiekiem i że nie są to dwie różne osoby, ale jedna osoba (druga Osoba Boska), w której współistnieją dwie natury. Więcej – one są, jak mówi ,„niezmieszane”. Chodziło (i nadal chodzi) o to, by precyzyjnie pokazać, że Chrystus należy do nazwijmy to „ludzkości” i w jej imieniu może działać, ale też ma moc Boga i może człowieka zbawić. Jest jedno z nami i jedno Bogiem. Prawda nie do pojęcia i nie do opisania.A jednak próbowano:
Zgodnie ze świętymi Ojcami, wszyscy jednomyślnie uczymy wyznawać, że jest jeden i ten sam Syn, nasz Pan Jezus Chrystus, doskonały w bóstwie i doskonały w człowieczeństwie, prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek, złożony z duszy rozumnej i z ciała, współistotny Ojcu co do Bóstwa, współistotny nam co do człowieczeństwa „we wszystkim nam podobny oprócz grzechu”. Przed wiekami zrodzony z Ojca co do Boskości, w ostatnich czasach narodził się co do człowieczeństwa z Maryi Dziewicy, Matki Bożej, dla nas i dla naszego zbawienia. Jednego i tego samego Chrystusa Pana, Syna Jednorodzonego, należy wyznawać w dwóch naturach bez pomieszania, bez zmiany, bez podzielenia i bez rozłączania. Nigdy nie zanikła różnica natur przez ich zjednoczenie, ale zostały zachowane cechy właściwe obu natur, które się spotkały, aby utworzyć jedną osobę i jedną hipostazę (Sobór Chalcedoński, 451 r.)
Pytanie o – jak dzisiaj powiemy – samoświadomość Jezusa Chrystusa, związane było jeszcze z czymś pierwotniejszym, a mianowicie ze sposobem postrzegania relacji tych dwóch natur w jednej osobie. Ogólnie mówiąc – popularne były dwie drogi, które swoje nazwy wzięły od miast w których powstały – syryjskiej Antiochii i egipskiej Aleksandrii.
>>> Ks. Piotr Wenzel na Groniu JP II: patrz na innych tak, jak Bóg spogląda na ciebie
Doskonały czy uniżony
W Antiochii, prezentowano spojrzenie synoptyków (Mateusz, Marek Łukasz) i bardziej niż bóstwo, podkreślano człowieczeństwo Chrystusa. Przeakcentowanie tego spojrzenia mogło łatwo doprowadzić (i tu i ówdzie doprowadziło) do herezji nestorianizmu, czyli poglądu, że w Chrystusie są dwie osoby. Podkreślając człowieczeństwo Jezusa, szkoła antiocheńska wyznawała zasadę kenozy – uniżenia, o czym czytamy w Liście do Filipian (por. Flp 2,6-7). Według niej, skoro Jezus posiadał prawdziwe człowieczeństwo, to jak każdy człowiek, uczył się od rodziców i innych ludzi, stopniowo dochodził do zrozumienia swojej zbawczej misji. Zgodnie z zasadą kenozy – umarł za wszystkich, ale nie wszystkich musiał mieć wtedy przed oczami. Druga szkoła – aleksandryjska – inspirowała się teologią św. Jana Ewangelisty. Całe chrześcijaństwo zachodnie, poszło za nią i korzysta z tej myśli do dzisiaj. To teologia, której symbolem stało się sformułowanie: „Słowo (stało się) ciałem”. W tym ujęciu – zgodnie z zasadą doskonałości – umierając krzyżu Chrystus wiedział dokładnie, za kogo umiera. W tym rozumieniu nie było żadnego „zagrożenia” dla bóstwa Chrystusa, ale mogło się rozmywać Jego człowieczeństwo. Słowo tak przyjęło i tak przemieniło ciało, że pojawiło się niebezpieczeństwo przesadzenia w drugą stronę i popadnięcia w herezję zwaną monofizytyzmem.
Uczył się… ale sam
W Liście do Hebrajczyków czytamy, że nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu (Hbr 4,15). I dalej: A chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał. 9 A gdy wszystko wykonał, stał się sprawcą zbawienia wiecznego dla wszystkich, którzy Go słuchają (Hbr 5,8). Przy rozważaniach starających się rozstrzygnąć, czy przez wcielenie Jezus czegoś się nauczył, jako człowiek, czy cierpiał (osamotnienie) na krzyżu, skoro jako Bóg wiedział że zmartwychwstanie, czy wiedza ludzka i boska jakoś na siebie wpływały (mimo że natury odrębne) i jak się ma do tego communicatio idiomatum, czyli wymiana orzekań… trzeba pamiętać o jednym – teraz możemy tylko spekulować. Być może kiedyś, w wieczności wszystko stanie się jasne, ale teraz nawet jeśli jakiś pomysł teologiczny jest, to pojęcia opisujące boską rzeczywistość zawsze będą nieadekwatne. Jak wybrnąć z tego pytania, co Jezus wiedział i od kiedy? Można na przykład za św. Tomaszem przyjąć, że istniały w Chrystusie trzy rodzaje wiedzy. Pierwszy z nich to wiedza widzenia uszczęśliwiającego – taka, jaką posiadają w niebie święci. Nie jest to wszechwiedza boska, ale ludzka wiedza, którą Jezus posiadał od momentu narodzin. Dzięki niej miał świadomość, kim naprawdę jest (Synem Bożym). Drugi rodzaj wiedzy to wiedza wlana – w umyśle pojawiają się, bez pracy i wysiłku, pewne gotowe pojęcia. I trzeci rodzaj – to wiedza nabyta. Dwa pierwsze rodzaje wiedzy mają charakter nadprzyrodzony, są darem łaski, a trzeci ma charakter przyrodzony, naturalny. Przy taki rozumieniu i rozróżnieniu można by założyć, że Jezus – na tym ostatnim przyrodzonym poziomie wiedzy – musiał się uczyć. Ale Tomasz twierdził za św. Augustynem, że Jezus nie mógł się uczyć od innych ludzi, bo to uwłaczałoby Jego doskonałości. Uczył się sam.
Stoi przed nami
Trochę się trzeba nagimnastykować, żeby te wszystkie koncepcje ratujące bóstwo i człowieczeństwo oraz rodzaje wiedzy, zgrabnie połączyć. A może było tak, że w Jezusie następowało powolne oświecanie przyrodzonej wiedzy nabytej przez tę nadprzyrodzoną – w miarę rozwijania się w Nim wiedzy nabytej rodziła się w Nim świadomość Jego misji. Ale w jaki sposób następowało przejście od jednej do drugiej wiedzy? Jak ta nadprzyrodzona wiedza przekładała się na przyrodzoną? Trudno powiedzieć. Kolejne pytania tego typu przyniósł wiek XX i rozwój nauk psychologicznych. Pojawił się wówczas cały prąd w chrystologii badający psychologię Chrystusa, i to nie tylko ze względu na jego samoświadomość. Niektórzy doszukiwali się w zachowaniu Jezusa zaburzeń psychicznych, i religijnej psychozy, inni podkreślali, że Ewangelia i nauczanie Chrystusa to najlepsza terapia świata. W zasadzie można pytać bez końca. Czytając Ewangelie możemy domniemywać, że Chrystus wiedział o sobie wiele. Czy od początku? „Teksty (Ewangelii) nie pozwalają nam zajrzeć do wnętrza Jezusa – Jezus stoi ponad naszymi psychologiami – czytamy w książce Benedykta XVI, Jezus z Nazaretu – Mówią nam natomiast o Jego relacjach do «Mojżesza i Proroków»; ukazują wewnętrzną jedność Jego drogi od pierwszego momentu życia aż po Krzyż i Zmartwychwstanie. Jezus nie ukazuje się w nich jako genialny człowiek, przeżywający wstrząsy, porażki i sukcesy. Gdyby tak było, wówczas jako jednostka z minionej epoki byłby nam nieskończenie odległy. Tymczasem stoi On przed nami jako «umiłowany Syn», który choć jest zupełnie inny, to jednak właśnie dlatego może być każdemu z nas współczesny, dla każdego z nas «bardziej wewnętrzny, niż my sami jesteśmy dla siebie».
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |