fot. Sc reen/WG Media//yt

Kazimierz Tischner wspomina okoliczności śmierci brata, ks. Józefa Tischnera [ROZMOWA]

Na jeszcze innej kartce napisał: „Docenicie mnie po śmierci. Zobaczycie, ile wam kłopotów narobiłem” – wspomina Kazimierz Tischner. „Brat odszedł z różańcem w ręku. Przy jego łóżku stał obrazek Jezusa Miłosiernego” – opowiada. W 25 rocznicę śmierci ks. Józefa Tischnera publikujemy fragment książki „Mój brat, Józiu” – rozmowy Kazimierza Tischnera i Michała Lewandowskiego, wydanej przez Wydawnictwo WAM. 

ODCHODZENIE – ‘’NIE SOBIE ŻYJEMY’’

Kiedy zrozumiał pan, że Józiu odchodzi? 

Kilka dni przed śmiercią był w Łopusznej. Pełniłem przy nim dyżur, który przejąłem po bratowej – miała sobie odpocząć po nocy. Trzeba tu zaznaczyć, że bratowa Basia wcześniej poszła na emeryturę, aby się nim opiekować. Była niesamowicie oddana Józiowi – pełniła rolę takiego opiekuńczego anioła stróża. Z perspektywy tylu lat to zostaje w pamięci. Dzisiaj, kiedy ty, Basiu, i moja Jasiu, tam razem z nim gazdujecie – dziękuję Wam obu za serce w opiece nad naszym bratem, a dla was szwagrem…  Wtedy, w Łopusznej, zawołał mnie do siebie skinięciem ręki. Poprosił, abym się pochylił. Wtedy mocno przytulił mnie do piersi, zaczął głaskać. Czułem jego bicie serca i ten bratersko-ojcowski uścisk. Było między nami piętnaście lat różnicy; nigdy wcześniej tego nie robił. Później wziął kartkę i coś niewyraźnie napisał. Odczytałem z trudem: „No to, Kazio, żegnamy się”. Wyszedłem z pokoju ze łzami. Zawołałem Basię, aby się upewnić w tym, co napisał. Ona też tak odczytała. W pewnym momencie zorientował się, że zrobił nam przykrość. Ja, już uspokojony, podszedłem do niego z pytaniem, dlaczego pisze takie rzeczy. Powoli podniósł się do pozycji siedzącej; dałem mu nową kartkę i długopis. Wtedy napisał już wyraźniej: „Kazio, masz trociny we włosach, idź się uczesz”. Na jeszcze innej kartce napisał: „Docenicie mnie po śmierci. Zobaczycie, ile wam kłopotów narobiłem”. A na jednej z ostatnich: „Więc niech mnie grzebią w Łopusznej na cmentarzu, między ludźmi, a nie szukają miejsca przy kościele. Bez przemówień. Na drugi dzień zrobią akademię i zanudzą towarzystwo”. 

>>> 25 lat temu zmarł ks. Józef Tischner – duszpasterz i filozof

ks. Józef Tischner
ks. Józef Tischner, fot. YouTube/screen

Nadchodziła kolejna wizyta w szpitalu. Basia wcześniej wyjechała z Marianem do Krakowa, zgodnie z naszą umową. Czekałem na pogotowie. Sanitariusze weszli z noszami do jego pokoju i po chwili Józiu już był na noszach. Jego ostatnie spojrzenie na dom mówiło wszystko – to było pożegnanie z miejscem, które stanowiło jego ostoję. Wiedział, że na pewno już tu nie wróci. I rzeczywiście – fizycznie nie wrócił, ale jest tu cały czas duchowo obecny. Samochód pogotowia odjechał; w Krakowie w szpitalu czekała Basia z Marianem. Dom pozostał pusty. 

Był pan przy śmierci brata? 

Nie, przebywałem wtedy w Starym Sączu; miałem jechać do Krakowa następnego dnia. Przy Józiu byli wtedy Basia i Marian. Kuzyn, który słuchał radia, powiedział, że podali informację o śmierci Józia. Tego samego dnia z żoną pojechaliśmy do Krakowa, aby omówić sprawy uroczystości pogrzebowych. To był 28 czerwca 2000 roku. 

Brat odszedł z różańcem w ręku. Przy jego łóżku stał obrazek Jezusa Miłosiernego. Gdy umierał, nikt z zewnątrz nie wiedział, jakie katusze przeżywa, ile morfiny i modlitwy potrzebuje, jak bardzo boli go to odchodzenie. Cierpiał w duszy i w najdalszych zakamarkach swojego ciała; jego choroba była krzyżem, który ofiarował na cześć Pana. Miniony czas, przetykany cierpieniem i niedomaganiami papieża, otworzył mi oczy i serce. Mój brat i Jan Paweł II byli żywą Eucharystią – ofiarowali swoje cierpienie jako krzyż. Zrozumiałem, że tylko dzięki obecności innych ludzi nasze cierpienia, bóle, choroby mają sens – tym głębszy, im częściej uśmiech gości na naszej twarzy. Myślę, że prawdziwe cierpienie zawsze objawia się w pokoju. Papież i brat umierali tak, jak żyli: z radością.

Ks. prof. Józef Tischner, fot. YouTube

Fragment homilii wygłoszonej przez arcybiskupa Józefa Życińskiego na mszy pogrzebowej księdza Józefa Tischnera 


[…] Niestety w bogactwie doświadczeń, przez które przeszedł ksiądz Józef, dane było mu także poznać, jak pieką kamienie rzucone w proroka. Jeszcze wtedy, gdy niczym współczesny Hiob zmagał się z wyjątkową dawką cierpienia, w jego stronę kierowano personalnie ataki pozbawione jakichkolwiek podstaw merytorycznych. Kamienowanie Hioba proponowano mu niejako jako przejaw pryncypialnej wierności nauce narodu. […] W doświadczeniu polskiej rozmaitości, kiedy w skali całego kraju narastał klimat podejrzeń i oskarżeń, doświadczył ksiądz Józef także wiernej przyjaźni dusz, które nie zmieniały swych ocen wraz z podmuchem wichury historii. Z czasów mego pasterzowania w Tarnowie wspominam wizyty u starosądeckich sióstr klarysek, które często pytały o bliskiego im księdza Tischnera. Pytały z niepokojem, bo ktoś na furcie opowiedział, że „prawdziwi Polacy” nie mogą już liczyć na jego pomoc. Tłumaczyłem siostrom, żeby nie zwracały uwagi na podobne komentarze. Mówiłem, że ksiądz Józef nie zmienił się i zawsze pozostaje sobą, spełnia niezmiennie tę samą kapłańską posługę jednania z Bogiem i że niezmiennie głosi prawdę Ewangelii. Na twarze sióstr powracał uśmiech i poczucie ulgi. Myślałem wtedy, jak głęboka jest ta duchowa więź między duszpasterzem intelektualistów i prostymi zakonnicami, które swoją głębią wrażliwości potrafią w modlitwie serca odkrywać prawdy niedostępne dla ideologów stawiających politykę nad modlitwą. Tę samą więź szacunku i zaufania można było dostrzec w naszych wzajemnych kontaktach w Papieskiej Akademii Teologicznej. Jej przejawem było zarówno wielokrotne zawierzenie Józefowi funkcji dziekana, jak próba wyboru na rektora PAT, której to funkcji Wybraniec nie przyjął. Paradoks polskiego kształtu wolności przejawiał się więc w tym, że gdy najbliższe kręgi kościelne obdarzały niezmiennym zaufaniem dawnego kapelana „Solidarności”, słowa emocjonalnych oskarżeń kierowały w jego stronę środowiska, którym bliższa była łatwa hermeneutyka podejrzeń niż etos „Solidarności”. Kochać – to boli. Z perspektywy wieczności patrzymy dziś na całą życiową drogę księdza Józefa. […]

>>> Ks. Prof. Robert Nęcek: Tischner promotorem mowy budującej

Te słowa arcybiskupa Życińskiego – wygłoszone 2 lipca 2000 roku w kościele św.św. Piotra i Pawła w Krakowie podczas mszy świętej pogrzebowej księdza Józefa Tischnera – są wyjątkowo przejmujące; mówią zarówno o cierpieniu, jak i wielkiej wierze zmarłego. Co w szczególności pan z nich zapamiętał? 

Ta homilia – choć nie była zbyt długa – bardzo intensywnie nakreślała kilka istotnych wątków z życia Józia. Obraz „piekących kamieni rzucanych w proroka” nawiązywał do tego, jak atakowano go personalnie w ostatnim okresie życia, kiedy był już mocno dotknięty chorobą. Arcybiskup Życiński porównał go do współczesnego Hioba, który nie tylko walczy z fizycznym cierpieniem, lecz także doświadcza niezrozumienia czy wręcz „kamienowania” w imię pseudopatriotycznych idei. 

Arcybiskup przypominał, że nawet w tym natłoku oskarżeń i podejrzeń Józiu doświadczył jednak wiernej przyjaźni i duchowej więzi z ludźmi, którzy nie kierowali się modą na potępienie. Wspomniane siostry klaryski dopytywały o księdza Tischnera w czasach, gdy szerzono plotki, że „prawdziwi Polacy” nie mogą już na niego liczyć. Tymczasem on przecież nikogo nie zdradził i nie zmienił się – wciąż wiernie pełnił kapłańską posługę, głosił Ewangelię.

W tym kontekście wyraźnie wybrzmiały słowa, że część środowisk kościelnych darzyła księdza Józefa niezmiennym zaufaniem, a z innych stron padały w jego kierunku słowa podejrzeń. 

To właśnie arcybiskup Życiński nazwał „paradoksem polskiego kształtu wolności” – z jednej strony Józiowi niezmiennie ufały „najbliższe kręgi kościelne”, a z drugiej ci, którzy powinni być jego naturalnymi sojusznikami, rzucali w niego bezpodstawne oskarżenia. Porównał to do sytuacji, w której polityka i ideologia przesłaniają Ewangelię i prawdę o wspólnocie Kościoła. 

Ks. prof. Józef Tischner, fot. youtube.com

Brat faktycznie ciągle doświadczał troski i wsparcia ze strony instytucji kościelnych – pamiętajmy, że wielokrotnie wybierano go dziekanem na Papieskiej Akademii Teologicznej, a nawet planowano zaproponować mu funkcję rektora, ale odmówił. Mimo to krąg osób nastawionych do niego podejrzliwie coraz głośniej krzyczał, zamiast rozmawiać merytorycznie o jego nauczaniu.

W homilii opisano trzy etapy życia księdza Tischnera: etap przekazu prawdy, etap budowania solidarności i wreszcie etap cierpienia. 

Zdecydowanie tak, zostało to mocno zaakcentowane. Na początku – czas przekazu prawdy, kiedy kazania i wystąpienia Józia niosły zapowiedź wyzwolenia, nadzieję na nowy, lepszy świat. Potem  – etap wznoszenia międzyludzkiej solidarności: nie na piasku polityki, ale na skale wartości ewangelicznych. Tu szczytowym momentem było jego zaangażowanie w „Solidarność” i działalność duszpasterską w szerokim jej rozumieniu. Wreszcie – etap cierpienia, kiedy musiał zrezygnować z żywiołowego głoszenia słowa i w milczeniu przyjąć krzyż choroby. Był to czas szpitalnej ascezy, kiedy sam z siebie ograniczał liczbę odwiedzających go ludzi. A jeśli czuł się trochę lepiej, siadał do pisania – jakby chciał jeszcze dopowiedzieć to, czego dotąd nie zdążył.

Arcybiskup mówił też o tym, jak ksiądz Tischner łączył refleksję filozoficzną z doświadczeniem cierpienia i miłości.

Tak, arcybiskup wspomniał o Maxie Schelerze, którego myśl Józiu bardzo cenił. To właśnie od Schelera brał idee o poznawaniu prawdy nie tylko przez racjonalną analizę, ale też przez miłość, współczucie i cierpienie. Sam zresztą w swoich wykładach często zaznaczał, że pewne rzeczy stają się zrozumiałe dopiero wtedy, gdy dotknie nas ból czy gdy zdecydujemy się kochać pomimo wszystko. W życiu codziennym, w tym ostatnim okresie, sam Józiu przechodził taką lekcję – mówiąc w skrócie, żył zgodnie ze słowami: „Cierpię, więc kocham”, i odwrotnie. Bez patosu przyjmował krzyż, wiedząc, że odkupienie dokonane przez Chrystusa też nie polegało na efektownych cudach, ale na konsekwencji w wyborze.

Homilia kończy się wzruszającym pożegnaniem, w którym padają słowa: „Drogi Józiu, dziękujemy ci dziś za świadectwo wolności i prawdy pisane całym twoim życiem”. 

Padło tam kilka zdań, które wielu z nas w myślach powtarza do dziś. Po pierwsze – wielki szacunek za drogę, jaką Józiu przeszedł: od kapelana „Solidarności” po cierpiącego człowieka, który przyjął krzyż milczenia. Po drugie – że zaskoczył nas wszystkich tą „szybkością działania”, jakby chciał prosto, po góralsku, stwierdzić: „Zrobiłem już wszystko, co do mnie należało; pisania i cierpienia dopełniłem”. 

 A zaraz potem padły te słowa: „Przyjmij uznanie od Tego, który Cię nam zesłał” – bo w gruncie rzeczy to Bogu zawdzięczamy, że mieliśmy w naszych czasach takiego Józia. Bardzo mnie wzruszył też obraz „solidarności między niebem a ziemią”, o której mówił na końcu. 

Ta homilia była czymś więcej niż pożegnaniem  – brzmiała jak przesłanie, byśmy pamiętali, że człowiek taki jak Józiu nie umiera do końca, bo pozostaje po nim jego nauka, przykład postawy i owo „budowanie solidarności”. On nie chciał długich mów; zawsze powtarzał, żeby mówili krótko, ale treściwie. W tym kazaniu wybrzmiał właśnie „duch Tischnera”: duch miłości, cierpienia, wolności i prawdy. Uważam, że było to godne i bardzo trafne podsumowanie jego kapłaństwa oraz całego życia.

Zgodnie z życzeniem Józiu spoczął na cmentarzu w Łopusznej, między ludźmi. 

„Księże Profesorze, witaj w domu! Jak dobrze, że chciałeś zostawić swoje ciało na tej ziemi, która ci była jeszcze bardziej niż inne ludzka i boska. Niecały wróciłeś pomiędzy nas, bo dusza już u Pana. Ale wszystko, co najlepsze, wziąłeś z góralskiej ziemi – życie i sposób życia. Z tym poszedłeś w świat, a to było takie bogactwo… Aż się człowiek wstydzi, że nie umie uszanować swojego daru – każdy swojego. Iluż z nas jest znikąd i od nikogo?”. 

Kardynał Macharski powiedział te słowa zaraz na początku uroczystości w Łopusznej, w drewnianym kościółku, do którego spod rodzinnego domu przywieziono trumnę z ciałem Józia. Już sam przejazd był niezwykły – przez wieś przetoczyła się barwna procesja: górale w strojach regionalnych, strażacy, poczty sztandarowe i kilkudziesięciu muzykantów w strojach góralskich. Trumna była położona na bryczce i wieziona przez parę karych, pięknie ustrojonych koni. Pamiętam też jasne deski trumny, oplecionej czarnymi kapami żałobnymi i niesionej na ramionach górali z kościoła św.św. Piotra i Pawła w Krakowie. I to wzruszenie, gdy biskup Kazimierz Nycz odczytywał list papieża Jana Pawła II, żegnającego „filozofa i teologa otwartego na człowieka, który jednocześnie nie zapomniał o Bogu”. Ojciec Święty wspomniał nawet góralską śpiewkę Kie pódziemy stela, to nos bedzie skoda…, którą kiedyś Józiu przywoływał na Turbaczu.

Do Łopusznej przybyły tłumy górali, delegacje różnych organizacji. Jak to wszystko wyglądało? 

Tak, przyjechali górale z całego Podhala, Spisza, Orawy, Pienin, górale żywieccy, przedstawiciele „Solidarności”, związków kombatanckich, strażacy, GOPR-owcy, było też blisko sto pocztów sztandarowych. Jedni w strojach regionalnych, inni w mundurach. Każdy chciał oddać hołd. 

Zjechała również delegacja wszystkich oddziałów Związku Podhalan, bo w końcu Józiu przez całe życie podkreślał swoją góralską tożsamość. A ludzie miejscowi, łopusznianie, chcieli być w centrum tego wydarzenia. Pamiętam, jak niektórzy błagali służby porządkowe: „Panie, wpuśćcie, bo ja tutejszo…”, żeby dostać się bliżej trumny. Widziałem na przykład Marysię Klamerus (Montskową), nestorkę gospodyń, w pięknym góralskim odzieniu, jak przekonywała, że musi wejść, bo to „jej ksiądz Józek”.

ks. Józef Tischner
ks. Józef Tischner, fot. PAP/Jerzy Ochoński

Wielu ludzi towarzyszyło księdzu Tischnerowi w tej ostatniej drodze… 

Szacuje się, że około kilkunastu tysięcy. Jak na Łopuszną, było to naprawdę ogromne zgromadzenie. Droga od rodzinnego domu do kościoła zamieniła się w gęstą ludzką rzekę; trudno było się poruszać. Później, po mszy, przy grobie i podczas dalszych modlitw, widać było tę samą potężną rzeszę ludzi, którzy przyszli z potrzeby serca. 

Na zakończenie kardynał Macharski modlił się, aby „Pan Bóg, Dobry Baca, zaprowadził Go nad wody spokojne, by mógł odpocząć i ujrzeć nowe góry”. To też bardzo góralski akcent: wiara w to, że w niebie są takie „nowe Tatry”, gdzie ksiądz Józef mógłby odetchnąć. 

Nie było żadnych mów nad trumną – tylko modlitwa i muzyka. Józiu właśnie tego sobie życzył: nie chciał przemówień ani w Krakowie, ani w Łopusznej. Uważał, że pogrzeb ma być modlitewny; chciał tylko, żeby towarzyszyła mu muzyka – zwłaszcza ta góralska, którą tak kochał. I tak się stało. Gdy złożono trumnę do grobu, towarzyszyły mu liczne kapele góralskie, i wielu muzyków grało jego ulubione nuty. Był też góral spod Żywca – pan Józef Broda, który zadął w trombitę nad grobem. Słyszałem potem, że ludzie wspominali to jako niezwykle głęboki moment: żadnych patetycznych wystąpień, tylko modlitwa, troszkę płaczu, i muzyka – taka, którą sam ksiądz Józef pewnie chciałby usłyszeć. 

Z jednej strony czułem wtedy ulgę, bo widziałem ogrom cierpienia, którego doświadczył pod koniec życia. Gdzieś tam pojawiało się też poczucie dumy z tego, że tak licznie przybyli wszyscy, dla których był ważny. Ale równocześnie czułem ogromny żal i smutek, że to już koniec, że więcej z Józiem nie porozmawiam. W głębi serca mam nadzieję, że w niebie cieszy się teraz jeszcze bardziej majestatycznymi górami i spokojem.

Po pogrzebie zajął się Pan przygotowaniem nagrobka. 

Po konsultacjach z  bratem Marianem doszliśmy do wniosku, że zaprojektowaniem nagrobka powinien zająć się Marian Gromada, sąsiad i przyjaciel Józia, który jako jedyny potrafił pędzlem oddać jego twarz. Wpadł na pomysł kamiennej płyty z  piaskowca, z  wyrytą ścieżką, posadzonymi skalniakami i  rozrzuconymi dookoła tej ścieżki kamiennymi książkami. Ścieżka miała prowadzić do ażurowego krzyża z góralskimi ornamentami; z tego powodu należało zapytać przedstawicieli kurii o ich zdanie i akceptację. W umówionym terminie przedstawiciele kurii dojechali do galerii Mariana Gromady, gdzie ja i Marian już czekaliśmy. Tam autor przedstawił wizję nagrobka. Delegacja miała jednak zupełnie inny pomysł. Tak Marian wspominał tamto spotkanie:

Pamiętam scenę burzliwej dyskusji w mojej pracowni, w której uczestniczyliśmy my, bracia księdza Tischnera – Marian i Kazimierz, trwającej do momentu, w którym mój duży obraz przedstawiający Tatry Bielskie, zawieszony na grubym gwoździu, spadł nagle z hukiem na podłogę, bez szkody dla obrazu – wtedy wszyscy zamilkliśmy. Dziwnym zbiegiem okoliczności [spadł] właśnie ten obraz, zakupiony [potem] w niedługim czasie przez Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem […]. Każdy z nas – a mam na myśli braci  księdza Tischnera i siebie – chcieliśmy podjąć najlepszą decyzję w kwestii planowanego nagrobka, więc padały różne pomysły. W takiej sytuacji często umyka to, co najważniejsze, a więc zazwyczaj najlepsze. Z mojej strony propozycja była dosyć jasna: płyta z szarego piaskowca, prowadząca pomiędzy książkami w kierunku krzyża. Pomysł bliski myśleniu […] Tischnera o wierze szukającej zrozumienia i rozumieniu poszukującym wiary. Jakież było moje zdziwienie, kiedy brat księdza profesora, Kazimierz, pokazał mi płytę z piaskowca, która pod dłutem kamieniarza pękła, pozostawiając biegnące wzdłuż niej wyraźne pasmo Gorców. Niektórzy uważają, że to sam Tischner uderzył pięścią, przerywając jakiekolwiek dyskusje o jego grobie. Ksiądz profesor emocjonalnie związany był z pejzażem Gorców; dawał za życia aż nadto wiele dowodów tego przywiązania. Góry w tradycji były zawsze symbolem wolności. Podchodząc do grobu księdza profesora z jego bocznej strony, można zobaczyć nie tyle Gorce, ile leżącą postać przykrytą kamiennym całunem. Do miłości, której symbolem jest Chrystusowa miłość aż po krzyż i która powinna być zawsze wyrazem wolności, dochodzi się również przez cierpienie – wydaje się mówić leżący ciężki, piaskowy kamień, ufundowany przez tajemnicze dzieło „przypadku”. Kamień swoją niepowtarzalnością przypomina księdza Tischnera. Krzyż zaproponowałem ażurowy. Chodziło o to, by wzrok, podążając kamienną granią płyty, przechodził w wertykalne światło otwartego nieba. Ażurowy, metalowy krzyż jest wizualne lekki, jakby pozbawiony materii, jednocześnie można zobaczyć przez jego przestrzeń naturę, ale i twarz drugiego człowieka. Zarówno w krzyżu, jak i płycie nagrobnej odnajdujemy filozofię spotkania i wolności – tematy bardzo bliskie księdzu Tischnerowi. Ramiona otwierają krzyż znakiem symbolizującym nieskończoność. Okazała, repusowana spinka góralska w kształcie serca usytuowana jest w dolnej przestrzeni krzyża; pełni ona rolę tablicy informacyjnej o zmarłym księdzu. Mały krzyżyk w górnej części spinki w tradycji góralskiej przypomina krzyż na Giewoncie. W jej dolnej części charakterystyczny kształt ogona rybiego symbolizuje morze. Tischner był Polakiem z bijącym sercem górala od Bałtyku po Tatry.

Można powiedzieć, że Józiu w jakiś sposób brał udział w tworzeniu „swojego cmentarnego domu”. Był w kamieniołomach w Mucharzu koło Wadowic w poszukiwaniu tego kilkutonowego głazu i uczestniczył w jego transporcie do miejsca zgodnego z projektem Mariana Gromady w Kluszkowcach. Jego obecność była szczególnie znacząca. Zrobił po prostu tak, jak chciał. Bez żadnego znaczenia dla niego był trzymiesięczny trud Mariana w projektowaniu płyty nagrobka, i bez żadnych konsultacji z przedstawicielami kurii uczynił tak, jak uważał…

Były też pomysły pomnika Józefa Tischnera. 

Nie zgodziliśmy się – nie chcieliśmy, żeby ptaszki chodziły po Józku i robiły wiadomo co. On zresztą nie potrzebuje spiżowych pomników – ma dzisiaj inne, żywe. Właściwie zaraz po śmierci Józia zaczęły się rodzić różne inicjatywy: msza święta w Rogoźniku (29 lipca 2000 roku), spotkania w Zakopanem, Myślenicach. Ludzie czuli potrzebę, by pamięć o księdzu Tischnerze nie uległa rozproszeniu. Jakiś czas po jego śmierci spotkaliśmy się też z nauczycielami w Starym Sączu. Jedna z nauczycielek wpadła na pomysł stowarzyszenia; wymyśliliśmy dla niego nazwę: Stowarzyszenie Drogami Tischnera. Poza tym zaczęła się tworzyć Rodzina Szkół Tischnerowskich – pierwsza taka szkoła powstała w Tarnowie, druga w Krakowie; potem doszła Trzemeśnia, Radziszów, Żory, Rogoźnik, Wadowice i kilkanaście innych miejsc. Połączyliśmy to z góralszczyzną, regionalizmem, tradycyjnymi strojami. Potem pojawiło się pragnienie, żeby wszystkie te szkoły, a także inni ludzie zafascynowani myślą księdza Tischnera, mieli forum do wymiany kontaktów. Tak zrodziła się idea Stowarzyszenia. Do tego doszły rajdy śladami miejsc księdza Tischnera, a Turbacz stał się miejscem zbiórek, gdzie spotykają się przedstawiciele szkół pod jego patronatem. 

Działam zgodnie z jego przesłaniem do mnie: „Ja zrobiłem swoje – teraz czas na ciebie”.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze