fot. arch. Krzysztofa Machelskiego OMI

Krzysztof Machelski OMI z Ukrainy: dużo się zmieniło od wybuchu wojny [MISYJNE DROGI]

Nagle między dwie rodziny wkradła się ogromna zazdrość i porównywanie. Mąż jednej kobiety jest na froncie i cały czas ryzykuje życie, a mąż drugiej nielegalnie uciekł do Czech i wstawia na Instagramie zdjęcia z aquaparku pod Pragą. Za kilka miesięcy ściągnie całą rodzinę do siebie – to są realne problemy, z którymi musimy się mierzyć. Czasem też z oddziałem SBU, który szukał u nas noclegu.

Przypomnijmy sobie, jak to było przed wojną: trwała pandemia. Styczeń i luty 2022 r. kojarzą się w Polsce z kwarantannami, nauczaniem online i maseczkami zakrywającymi nasze twarze – nawet nie chcemy o tym pamiętać. Choroba nadal się rozprzestrzeniała i nie wiadomo było, co ją zatrzyma. Jedni drwili z tych wszystkich obostrzeń i ograniczeń, inni traktowali je poważnie. Jedni patrzyli na drugich złowrogo, osądzając, że są potencjalnymi nosicielami choroby. Ludzie po prostu mieli dość tej sytuacji. Tymczasem na Ukrainie… niby też były ograniczenia, ale jak to jest w krajach wschodnich: „prawo prawem, a życie życiem”. Były przepisy, maseczki, szczepionki i dezynfekcja, ale tak naprawdę już dawno nikt się do tego nie stosował. Albo stosował się tylko ten, kto chciał.

Zmiana priorytetów

Aż nagle nadszedł pamiętny dzień – 22 lutego. W jednej chwili pandemia zniknęła z telewizorów na zawsze. Niektóre przepisy wojenne na Ukrainie były wręcz odwrotnością tych koronawirusowych. Jeszcze 21 lutego obowiązywało hasło „zostań w domu”, a nazajutrz wielkie tłumy ludzi porzucały swoje domy, szukając bezpieczniejszego miejsca. Wczoraj trzeba było zakrywać twarze maskami, a dziś pod żadnym pozorem nie można było zasłaniać twarzy, bo na posterunkach kontrolnych każdy chciał wiedzieć, kto jest kim. Strach przed wojną był o wiele silniejszy niż podsycany medialnie strach przed chorobą. Dziś mogę powiedzieć, że to nie był zwyczajny strach, a panika – zwłaszcza na początku wojny. W Polsce nawet żartowano, że to Putin zatrzymał pandemię, bo przestano się nią od tego czasu zajmować.

Zniszczenia po rosyjskim ataku rakietowym w obwodzie kijowskim/fot. VLADYSLAV MUSIIENKO/PAP

„Wojna”, czyli co?

Co w ogóle oznaczała „wojna”? Skąd znałem wojnę? Z opowieści dziadka, z filmów i z książek historycznych. Okazało się, że niewiele wiedziałem o tym, co ona oznacza. Na przykład obawialiśmy się, że będzie głód. Nawet zrobiliśmy suchary, a w konsekwencji żadnego głodu u nas nie było, a wręcz przeciwnie – zaczęliśmy się objadać, zajadając stres. Albo myśleliśmy, że trzeba „zaciemniać miasta” w obawie przed nalotami, a tymczasem o wiele precyzyjniejsze rakiety latają naprowadzane za pomocą geolokalizacji i żadne wyłączenie świateł nic tu nie zmieni.

Co to jest godzina policyjna? Co to jest blokpost [punkt kontrolny – od red.]? Jak rozmawiać z ludźmi, którzy przyjechali do nas ze wschodu? Czy Ukraina przetrwa? Czy wyjechać z kraju i zabrać jednym busem matki z dziećmi? Czy nas tu nie zamordują? Czy będzie łączność? Mnóstwo pytań pozostawało bez odpowiedzi.

Spacer z jednymi z pierwszych uchodźców jacy przyjechali/fot. arch. Krzysztofa Machelskiego OMI

Panikę podsycały fake newsy. Jeden z nich doskonale pamiętam: niby miało dojść do ogromnego przepięcia elektrycznego, które miało zniszczyć wszystkie urządzenia podłączone do sieci. Do tego znajomi i rodzina z Polski nieustannie pisali i dzwonili, chcąc się czegoś dowiedzieć. Mocno to ograniczało jakiekolwiek działania, chciało się powiedzieć: „Dajcie spokój, dajcie pomagać”. Cechą tej wojny jest to, że ona wyświetla się na każdym ekranie i potęguje strach.

Rodzina SBU

Pamiętam, jak wieczorem pierwszego dnia wojny mieli przyjechać do nas do Tywrowa ludzie uciekający z Kijowa. Pewien człowiek poprosił, abym udostępnił im nocleg na jedną noc, bo była to rodzina żołnierza, która udawała się do zachodniej Ukrainy. Przez to, że drogi były zatłoczone, a w każdym miasteczku były blokposty, ci ludzie dotarli około 4.00 nad ranem. Okazało się, że nie była to rodzina, a oddział SBU – Służba Bezpeky Ukrajiny, którego dowódca od razu zapytał mnie, czy mogą wejść z bronią do klasztoru. Właściwie to nie pytał, a informował, bo przecież nikt nie zostawia broni w samochodzie. Jak miałem protestować? Fajna rodzina.

Nieprzespane noce i napięte dni

Potem zaczęli przyjeżdżać uchodźcy. Prawie wszyscy się spóźniali, czasem musieli odwołać przyjazd, bo na jakimś blokpoście nie chciano ich przepuścić z uwagi na godzinę policyjną. Będą? Nie będą? Sami nie wiedzą, dlatego też nie dzwonią… a ty nie śpisz, czuwasz pod telefonem. W tym samym telefonie młodzież na duszpasterskich grupach komunikatorów informuje, że jedni są w Kijowie w piwnicach i pod obstrzałem, inni służą w armii i proszą o modlitwę, jeszcze ktoś inny stoi w wielkim tłumie na dworcu i czeka na pociąg do Polski.

Ojciec Machelski z małżeństwem żołnierzy i z ich synem/fot. arch. Krzysztofa Machelskiego OMI

Nasz klasztor w Tywrowie jest dużym ośrodkiem rekolekcyjnym, więc wielu ludzi udawało się do nas, bo wiedzieli, że na uboczu od wielkich miast znajdą nocleg i schronienie. Pierwsi uchodźcy, którzy do nas przyjechali, byli ekstremalnie zmęczeni, płakali w pokojach, byli przestraszeni, spanikowani. Uciekali, z czym się dało. Ktoś z psem, ktoś inny z papugami, kotami itp. Nie było tylko chyba ryb w akwarium…

Na początku nikt nie wiedział, kto jest kim. Kto jest za Rosją, a kto za Ukrainą. Ludzie sobie nie ufali. Nie wiadomo, kto naprowadza rakiety, kto jest dywersantem. W Tywrowie pojawili się uchodźcy ze wschodu, którzy rozmawiali po rosyjsku, zamiast po ukraińsku. To wszystko budziło nieufność, a nawet nienawiść.

Godzina Miłosierdzia

Jako duszpasterze organizowaliśmy msze w Godzinie Miłosierdzia. Każdego dnia inny ojciec głosił słowo Boże. Codziennie na modlitwie kościół był pełen ludzi. Msze transmitowano w ukraińskojęzycznej telewizji EWTN – Eternal Word Television Network. Z czasem trzeba było zająć się organizowaniem życia uchodźcom, którzy mieszkali u nas w klasztorze: dyżury, katechezy, praca, zaproszenie na modlitwy. Ludzie ci byli bez żadnej formacji.

Jeden chłopak, który mieszkał u nas, gdy zaprosiłem go na różaniec za żołnierzy, w tym za jego tatę, odpowiedział mi, że on modli się z tatą za każdym razem, gdy rozmawiają przez internet. Zapytałem, jak się modlicie? Odpowiedział mi, że mówi: „Sława Ukrainie!”, a tata odpowiada: „Herojom sława!”. Można by pomyśleć, że to żart, ale on mówił to całkowicie poważnie. Zrozumiałem, że wielu ludzi, zwłaszcza z Donbasu, mimo że są prawosławni, nie ma pojęcia o tym, czym jest modlitwa.

W pierwszym roku wojny razem z uchodźcami a teraz z uczestnikami Kuźni charakterów – produkujemy tak zwany Iwan Czaj/fot. arch. Krzysztofa Machelskiego OMI

To samo dotyczyło zachowania przy stole. Wielu z nich nie potrafiło jeść wspólnie i spokojnie rozmawiać. Potem niektórzy, wyjeżdżając od nas, doceniali te chwile wspólnych posiłków i modlitwy. Wielu zapamiętało szczególnie Wigilię Bożego Narodzenia.

Mieszkający u nas uchodźcy to osobna historia. Przez ponad rok mieszkało u nas około 50 osób. Każdy z nich niósł w sobie jakąś opowieść o wojnie. Tych historii wystarczyłoby na niejedną książkę. Niektórzy uczęszczali na cotygodniowe katechezy dla dorosłych. Jedna kobieta po półtora roku została katoliczką i przystąpiła do sakramentów.

Najpierw brak paliwa, potem brak prądu

Gdy sięgam pamięcią wstecz, przypominam sobie pierwsze miesiące wojny, kiedy było bardzo trudno kupić paliwo. Benzyna i ropa były reglamentowane po 10 litrów, a kolejki na stacjach benzynowych przypominały te z czasów komunizmu, gdy nie było nic w sklepach. No i oczywiście tylko gotówka! Dziwnie się to czyta w Polsce, gdzie prawie każdy używa karty, prawda?

Jesienią i zimą zaczęły się obstrzały infrastruktury elektrycznej i nie było prądu: przez cztery godziny nie ma, a przez dwie jest. I tak w kółko. Tywrów i tak nie miał najgorzej. To nie jest wielka Winnica, gdzie światła na skrzyżowaniach regulują ruch samochodowy i gdzie naprawdę o wiele więcej ludzi i zakładów pracy jest zależnych od prądu.

A to wszystko, byśmy nie mieli nadziei

Czas bez prądu, zwłaszcza jesień i zima 2022 r., kojarzy mi się z wszechobecną apatią. Maszty telefonii komórkowej też nie działały, ciemno, a do tego nawet kawy nie można się napić, bo czajnik jest na prąd. Nie mówiąc już o ekspresie do kawy. Wróg chce w ten sposób złamać naród. Bo strach pomyśleć, co będzie dalej, jeśli dziś już nie mamy prądu. Czy damy radę? Wiele osób myśli o wyjeździe za granicę, wiele już wyjechało. Gdzie żyć? Jak żyć? Można żyć na Zachodzie, ale tę wojnę i tak będziemy nosić w sobie. Pamiętam, jak jedna dziewczyna w Polsce mówiła mi, że wszyscy pytają ją, dlaczego jest taka smutna. „Ojcze, a kto mnie zrozumie? Czytam informacje z frontu i jestem coraz bardziej przygnębiona” – opowiadała. Ta wojna jest w nas. Od niej się nie ucieknie. Obstrzały infrastruktury trwają do dziś. Ale staramy się żyć w miarę normalnie.

Festiwal Podych Żyttia trwa mimo wojny i wielu trudności. Na zdjęciu wyjście do Gniewania w grupkach, aby nie rzucać się w oczy policji//fot. arch. Krzysztofa Machelskiego OMI

Organizujemy obozy dla dzieci i młodzieży w Tywrowie. Odbył się też „Podych Żyttia” – „Tchnienie Życia”. Zawsze bierzemy udział w pogrzebach żołnierzy, pomagamy, jak możemy, ciągle działa u nas punkt pomocy humanitarnej. Ale do wojny trzeba było umieć się zaadaptować. O ile w ogóle można się do niej zaadaptować…

Wojna to wielka niesprawiedliwość

W czasie pokoju też była niesprawiedliwość, ale wojna ją obnażyła i nasiliła. Jeśli rozpamiętywać rany i nierówności społeczne, które stworzyła, można by się obrazić na wszystkich i z nikim nie rozmawiać. Na przykład po dwóch stronach płotu mieszkają sąsiadki – koleżanki. Każda ma po trzydzieści kilka lat, a ich dzieci razem chodzą do przedszkola i razem się bawią. I nagle między ich rodziny wkradła się ogromna zazdrość i porównywanie. To niesie ze sobą gorycz i nie pozwala rozmawiać ze sobą. Bo mąż jednej z nich jest na froncie i cały czas ryzykuje życiem, a mąż drugiej nielegalnie uciekł do Czech (dał łapówkę, aby móc ominąć obowiązek obrony ojczyzny) i wstawia na Instagramie zdjęcia z aquaparku pod Pragą. Za kilka miesięcy ściągnie całą rodzinę do siebie.

Stosunek do wojny jest różny. Jedni boją się spotkania z ludźmi z Wojskowej Komendy Uzupełnień, tzw. Wojenkomatu, a inni zbierają pieniądze na operację dla poranionego syna, któremu odmówiono bezpłatnego leczenia, bo udowodniono, że nie miał na sobie hełmu podczas ostrzału. Jeszcze inni nie wiedzą, gdzie ich dziecko się znajduje – syn zaginął „bez wieści”. Może zginął, a jego ciało leży gdzieś na linii frontu? Może jest w niewoli? Może zdezerterował? Jest bohaterem czy zdrajcą? Nie wiadomo. Śni się matce. Ale już od pół roku nie ma po nim śladu…

Pierwsza Wielkanoc z uchodźcami/fot. arch. Krzysztofa Machelskiego OMI

Jeszcze inni uciekają w alkohol, a inni po prostu mają depresję lub stany lękowe. Do tego wszystkiego zewsząd dociera toksyczna propaganda. Zawsze wygrywamy, a jak coś nie wyszło, to winą za to obarcza się Rosjan. A nic w życiu nie jest czarno-białe. Dużo osób ma rodziny w Rosji. Pamiętam, jak jeden uchodźca z Charkowa, po ponad pół roku mieszkania u nas, przyznał mi na osobności, że jest Rosjaninem, który żył w Charkowie od czasów studiów. Dziś ma ponad 70 lat i dopiero teraz na tyle mi zaufał, że odważył się powiedzieć o swoim pochodzeniu.

Podsumowując te tysiąc dni

Chyba każdy misjonarz musiał na nowo przewartościować swoje posługiwanie w tym kraju. Mnie wojna nauczyła dziękować Bogu za każdy dzień życia, doceniać każde, choćby małe dobro, jeszcze bardziej cieszyć się z narodzin dzieci i przejawów nawet najmniejszej nadziei. Dobrze jest zaczynać poranek od gimnastyki i modlitwy, a nie od spojrzenia w ekran telefonu, by nie nasiąkać toksycznymi wiadomościami. Wojna nauczyła mnie też cenić relacje z ludźmi oraz doceniać wartość snu.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Zobaczyłem, że wiele zależy od sposobu myślenia, od aktywności fizycznej i szczerych rozmów z innymi. Ale jak pomagać ludziom, jednocześnie nie kładąc się do łóżka z negatywnymi myślami? Jak oddawać je Bogu na modlitwie, by nie zostawały we mnie? Skąd brać siłę, by towarzyszyć ludziom w ich bólu? Tego wciąż się uczę.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze