Zdjęcie poglądowe fot. PAP/EPA/OLEG PETRASYUK

List z Kijowa: nie zapominajmy, że w Ukrainie trwa wojna

Pomimo upłynęło już 109 dni wojny jaką Rosja toczy przeciwko Ukrainie, i pewnego przywyknięcia do tego stanu, nie zapominajmy, że w Ukrainie trwa wojna – pisze z Kijowa przełożony dominikanów w tym kraju, o. Jarosław Krawiec.

Publikujemy treść listu:

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,

Zadzwoniłem dziś do starszej kobiety, której syn walczy na froncie. „Dzień dobry, tu ojciec Jarosław…” Po drugiej stronie cisza. Przedstawiam się raz jeszcze i od razu wyjaśniam dlaczego dzwonię. Moja rozmówczyni tłumaczy po chwili, że głos nieznajomego mężczyzny w słuchawce zaskoczył ją i przestraszył. Rzeczywiście, w czasie wojny taki telefon może oznaczać złe nowiny dotyczące syna. Zapewne pani Nadia nie jest teraz jedyną matką, żoną lub córką, która z niepokojem podnosi słuchawkę.

>>> Toruń: pikieta Ukraińców pod hasłem „Nie zamykaj oczu na wojnę w Ukrainie”

Wojna prowokuje do okazywania sobie uczuć

Tydzień temu jechałem pociągiem z Kijowa do Chmielnickiego. Naprzeciwko siedziała, a właściwie polegiwała młoda dziewczyna. Zwróciłem na nią uwagę, bo była podobna do Mariny, wolontariuszki i aktorki kijowskiego teatru „Srebrna Wyspa”, z którą współpracowaliśmy na początku wojny. Ponadto poruszała się o kulach. Okazało się, że dzień wcześniej poważnie zwichnęła nogę w kostce zrywając ścięgna. Wiem co to oznacza, bo niedawno miałem podobne problemy z poruszaniem się. Moja współpasażerka jechała zobaczyć się ze swoim chłopakiem, który służy w armii. Najwyraźniej bardzo zależało jej na tym spotkaniu, skoro nawet poważna kontuzja nie była w stanie jej zatrzymać. Na peronie w Winnicy czekał na nią młody żołnierz. Okazało się, że nie byłem jedyną osobą, która kibicowała tej parze. „Wziąłby od niej torebkę, to byłoby jej łatwiej!” – komentowały siedzące za mną kobiety. Rzeczywiście, młodzieniec był najwyraźniej niedoświadczony w tych sprawach, bo odnosiło się wrażenie, że nie do końca wie jak się zachować. Mam nadzieję, że wojna będzie dla nich łaskawa i dostaną czas, by cieszyć się sobą i nauczyć wzajemnej troski.

fot. EPA/OLEG PETRASYUK

Wojna prowokuje do okazywania sobie uczuć. Widzę to niemal codziennie na ulicach ukraińskich miast. W pobliżu naszego klasztoru znajdują się jednostki wojskowe, więc nie brakuje kobiet i mężczyzn w mundurach. Ludzie tutaj wyczuwają, że nie warto tracić czasu, bo może nie zostało go wiele. Zwłaszcza kiedy chłopak, mąż lub żona za chwilę zostaną wysłani na front. Niestety coraz częściej słyszy się o dotkliwych stratach po stronie ukraińskiej. Ojciec Tomasz zrobił niedawno zdjęcie Marsowego Pola we Lwowie. To spory plac przylegający do Cmentarza Łyczakowskiego. Zaczęto tam grzebać nowych ukraińskich bohaterów. „Tragiczny kalendarz odmierzający kolejne dni i miesiące wojny” – piszę do Tomka. „Ostatni raz byłem tu zimą. Było pusto” – odpowiada.

Powroty

Do Kijowa wróciło już wiele osób, które wyjechały, kiedy stolica była ostrzeliwana i oblegana przez rosyjskie wojska. Widać, że młodzi ludzie naprawdę stęsknili się za swoim miastem, a przede wszystkim za sobą. Spacerując po Chreszczatyku, centralnej ulicy Kijowa, zaszedłem coś przekąsić w znanej na całym świecie sieci barów szybkiej obsługi. Nie wiem czy z głodu, czy bardziej z radości, że wreszcie jest otwarte. Klientów nie brakowało. Stojąc przy ekranie, gdzie zamawia się jedzenie, nastolatka tłumaczyła swojemu koledze, że w Polsce, to można było zamówić rzeczy, których tutaj nie ma. Bardzo się cieszę, że wrócili, że są, że opustoszała do niedawna metropolia znów żyje. Zgadzam się, z Rusłanem Horovym, ukraińskim pisarzem, którego książki właśnie czytam, że wygrywamy tę wojnę, kiedy nadal żyjemy. Po 108 dniach codziennych walk, gdy rakiety i bomby spadają praktycznie po całym terytorium kraju, większość Ukraińców uznała wojnę za fakt. „To bardzo ważne doświadczenie”, tłumaczy Rusłan. „Wtedy nie odkładasz życia na później. Nie mówisz, że jak wygramy, to dopiero będziemy żyli dalej. Nie, to teraz jest nasze życie i innego u nas nie będzie. Co by się nie działo wokół, mamy żyć swoim życiem, dopóki żyć możemy”.

Kijów, fot. EPA/MIGUEL A. LOPES

W dzień liturgicznego wspomnienia przeniesienia relikwii św. Dominika, czyli 24 maja, o. Gerard, generał Zakonu, ustanowił nowy dominikański klasztor w Chmielnickim. Oczywiście formalnie, bo bracia mieszkają i posługują tam już od kilku lat. Przyszedł czas, by nasza obecność w mieście, nabrała wreszcie oficjalnego charakteru. Cieszę się i jestem przekonany, że decyzja ojca generała jest kolejnym znakiem nadziei i potwierdzeniem „z góry”, że jako bracia kaznodzieje, jesteśmy Ukrainie potrzebni. Zwłaszcza teraz.

Wybrałem się do Chmielnickiego, by osobiście podziękować za posługę o. Jakubowi, który niebawem wyjedzie do Polski. Mam nadzieję, że dobrze wykorzysta znajomość języka i doświadczenie zdobyte we Lwowie i Chmielnickim, prowadząc istniejące od czterech lat duszpasterstwo ukraińskojęzyczne przy klasztorze św. Jacka w Warszawie. Po niedzielnej Mszy świętej do zakrystii przyszli ludzie by się z nim pożegnać. Rodzice z dwójką małych dzieci dziękowali Jakubowi za pokorę w posłudze i codziennym byciu. To piękne, móc słyszeć, że wizytówką dominikanina jest właśnie pokora. Bracia w Chmielnickim, oprócz duszpasterstwa prowadzonego w naszym klasztorze, pomagają w największej w Ukrainie diecezjalnej parafii p.w. Chrystusa Króla.

Następnego dnia odczytałem asygnaty ojcom Wojciechowi, Włodzimierzowi i Igorowi, którzy tworzą wspólnotę w Chmielnickim. To dokument, w którym prowincjał poleca bratu, by zamieszkał w wyznaczonym klasztorze, a jego przełożonemu, by go życzliwie przyjął i z miłością traktował. Mam nadzieję, że ojciec Wojciech będzie dobrym przełożonym nowego klasztoru w Ukrainie, któremu patronuje św. Dominik.

Zwierzęta też są ofiarami wojny

W moich listach często pojawiają się zwierzęta. Nie może być inaczej, bo i one są ofiarami tej wojny. Jadąc ostatnio pociągiem czułem się trochę jak w arce Noego. Jakaś pani spacerowała po wagonie z jamnikiem, na co inna, przerażona wizją zwierzęcej awantury prosiła: „Niech pani z nim do nas nie podchodzi, bo mamy koty”. Na zakończenie przywołam więc historię suczki Maszy, opowiedzianą mi w samochodzie a następnie opisaną na Facebooku przez ojca Miszę z Fastowa: „W zeszłym tygodniu, wspólnie z wolontariuszami Domu św. Marcina de Porres i zespołem kawiarni San Angelo, przygotowaliśmy kolejny festyn dla mieszkańców Borodzianki. W pobliżu naszego foodtrucka z burgerami i hot dogami stanęła kobieta z trzema psami. Miała na sobie zimową kurtkę. Ludzie patrzyli na nią krzywo, a ona sama najwyraźniej nie miała odwagi podejść i stanąć w kolejce. Znajomy, z którym rozmawiałem, powiedział mi: «To jest nasza lokalna wariatka, która ze swoimi psami uratowała dwanaście ludzkich istnień». Dalej swoją historię opowiedziała już sama kobieta, kiedy poczęstowaliśmy ją trzema hot dogami i pyszną kawą. Pani miała swój styl, bo biorąc kubek w ręce, powiedziała, że prawdziwa kawa, powinna być bez cukru, bo z cukrem – to nie jest już kawa. «Pierwsze dni marca były bardzo straszne. Główna ulica Borodzianki została całkowicie zrujnowana. To się działo po 8 marca. Szłam ulicą z wózkiem i psami, a jeden z nich, Maszka, złapał mnie za spodnie i zaczął ciągnąć z całych sił w kierunku zrujnowanego domu. Powiedziałam Maszce, co o niej myślę, używając odpowiedniego słownictwa, ale ona nie poddała się, szczekając. Nie zważając na moje niezadowolenie, ciągnęła mnie w kierunku ruin bloku. W końcu tam dotarliśmy. Pies pobiegł przed siebie i szczekał w bardzo konkretnym miejscu. Z ciekawości podeszłam tam, pochyliłam się i usłyszałam ludzkie głosy dochodzące spod zawału: Jesteśmy tu od sześciu dni, brak nam jedzenia i wody, pomocy! » Maszka znalazła później kolejne cztery osoby w innym zrujnowanym domu. Ponieważ kobieta wyglądała bardzo specyficznie, udawało się jej poruszać po ulicach pomimo stacjonujących w Borodziance rosyjskich wojsk. Chodziła z psami i wózkiem, w którym miała wodę i jedzenie. Kiedy okupanci pytali ją, co robi, zawsze odpowiadała, że karmi psy. A ona przez kilka kolejnych tygodni przynosiła wodę i jedzenie ludziom pod gruzami”.

>>> Ewakuacja ukraińskich zwierząt [ZDJĘCIA]

Przypadkiem, a może wcale nie przypadkiem, znalazłem w sieci utwór „Śpij moje dziecko” ze słowami znanego ukraińskiego poety Serhija Żadana. Ta przejmująca wojenna kołysanka powstała kilka lat temu, jako upamiętnienie życia 15-letniego chłopca Danyła. Zginął on tragicznie w lutym 2015 roku w Charkowie, podczas ataku terrorystycznego przeprowadzonego przez rosyjskich separatystów w czasie trwania „Marszu Jedności”. Utwór kończy się prostym i jakże prawdziwym stwierdzeniem: „Im dłużej trwa wojna, tym więcej potrzeba odwagi.

Nie zapominajcie o Ukrainie! Z pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,

o. Jarosław Krawiec OP

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze