fot. PAP/EPA/Mohammed Badra

L’Osservatore Romano: Donald Trump i przyszła Ameryka

Dla lokatora Białego Domu kluczowe będzie dążenie do przezwyciężenia polaryzacji, która od lat naznacza amerykańskie życie polityczne. „Niezjednoczone” Stany Zjednoczone byłyby poważnym zagrożeniem dla i tak już rozdartego i podzielonego świata – czytamy w artykule redakcyjnym dziennika L’Osservatore Romano autorstwa zastępcy dyrektora redakcyjnego watykańskiej Dykasterii ds. Komunikacji Alessandro Gisottiego na temat wyzwań stojących przed nowym prezydentem USA.

W poniedziałek (20 stycznia) dojdzie do zaprzysiężenia Trumpa na 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Nie, historia „nie skończyła się” wraz z upadkiem muru berlińskiego i rozpadem Związku Sowieckiego. To, co było iluzją niektórych politologów i polityków pod koniec ubiegłego wieku, okazało się dramatycznie błędne. W końcu zrozumiano to już na początku XXI wieku wraz z „niewyobrażalnym” wydarzeniem ataku terrorystycznego na Twin Towers, który przyniósł ponure przebudzenie tym, którzy wyobrażali sobie erę światowej stabilizacji pod sztandarem liberalnej ekonomii. W ciągu ponad 30 lat od tego historycznego dnia, w którym wraz z murem rozpadł się jeden z najbardziej libertyńskich systemów totalitarnych w historii, ludzkość doświadczała coraz większej liczby konfliktów, które przechodziły od lokalnych do regionalnych, aż przybrały niepokojący wymiar tego, co z proroczą precyzją papież Franciszek od lat nazywa „trzecią wojną światową w kawałkach”. Historia jest więc daleka od zakończenia.

Widok na Kapitol w Waszyngtonie, fot. PAP/EPA/JUSTIN LANE

W ciągu tego ćwierćwiecza, stulecia, które – cytując ponownie Papieża – oznacza „zmianę epoki” nawet bardziej niż „epokę zmian”, siły wielkich potęg gospodarczych, politycznych i militarnych planety również uległy przekształceniu. Dziś żyjemy w wielobiegunowym świecie, który sprawia, że poszukiwanie porozumień, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych, jest bardziej złożone i mniej przewidywalne. A jednak jest to świat, w którym żyjemy, a zasada rzeczywistości wymaga, aby wszyscy przywódcy (zwłaszcza ci z większą władzą) zdali sobie sprawę, że wielkie wyzwania naszych czasów muszą być podejmowane przy użyciu nowych paradygmatów, z kreatywnością, która odrzuca podejście „zawsze tak było”.

W tym właśnie kontekście historycznym w poniedziałek Donald Trump po raz drugi przysięgnie, że będzie bronił Konstytucji Stanów Zjednoczonych i służył narodowi amerykańskiemu. Wydarzenie, o którym już szeroko mówiono i pisano, które ma wiele bezprecedensowych cech i na które patrzy się z nadzieją i obawą, ponieważ nikt nie może nie zauważyć – w świecie, w którym nie ma już jednego supermocarstwa – w jakim stopniu Stany Zjednoczone mogą nadal wpływać na międzynarodową dynamikę polityczną i gospodarczą. Prezydent-elekt Trump wielokrotnie deklarował, że będzie działał na rzecz zakończenia wojny w Ukrainie. Zadeklarował także, że pod jego prezydenturą USA nie będą angażować się w żadne nowe konflikty. Pozostaje pytanie, jaki będzie jego stosunek do organizacji międzynarodowych.

Imigracja, środowisko i rozwój gospodarczy (w coraz większym stopniu napędzany przez technologię) to jedne z kluczowych kwestii, w których 47. lokator Białego Domu będzie uważnie obserwowany nie tylko przez Amerykanów, ale przez całą społeczność międzynarodową.

Historycznie rzecz biorąc, Stany Zjednoczone Ameryki były najlepsze, gdy otwierały się na świat (Organizacja Narodów Zjednoczonych jest przecież „amerykańskim wynalazkiem”) i wraz ze swoimi sojusznikami zbudowały system, który – pomimo ograniczeń wszystkich ludzkich dążeń – zapewnił wolność, rozwój gospodarczy i postęp w zakresie praw człowieka. Działo się tak zarówno z republikańskimi, jak i demokratycznymi prezydentami. Ameryka odwrócona od samej siebie byłaby zatem nonsensem.

Prezydent Trump jest wezwany do pracy nad przezwyciężeniem podziałów i polaryzacji, które od lat naznaczają amerykańskie życie polityczne i które doprowadziły do szturmu na Kapitol 6 stycznia 2021 r., jednej z najsmutniejszych dat w historii kraju. Z pewnością jest to trudne zadanie. Ale konieczne dla nowej administracji. Ponieważ „niezjednoczone” stany Ameryki byłyby poważnym zagrożeniem dla i tak już rozdartego i podzielonego świata.

fot. pixabay/Alexas_Fotos

Dziesięć lat temu papież Franciszek – pierwszy papież pochodzący z obu Ameryk – zwrócił się do Kongresu Stanów Zjednoczonych w przemówieniu, w którym podkreślił wartości założycielskie narodu amerykańskiego. Przemówienie, którego lektura może być również przydatna dla prezydenta Donalda Trumpa i wiceprezydenta J.D. Vance’a.

Przemówienie, wielokrotnie oklaskiwane na Kapitolu, wskazywało na cztery postacie wielkich Amerykanów jako gwiazdy biegunów, które nawet w tej burzliwej erze mogą pomóc wyznaczyć kurs dla tych, którzy zostali powołani na odpowiedzialne stanowiska polityczne. „Naród – podsumował papież Franciszek – może być uważany za wielki, gdy broni wolności, jak czynił to Lincoln; gdy promuje kulturę, która pozwala ludziom „marzyć” o pełnych prawach dla wszystkich swoich braci i sióstr, jak próbował to robić Martin Luther King; gdy walczy o sprawiedliwość i sprawę uciśnionych, jak czyniła to Dorothy Day swoją niestrudzoną pracą, owocem wiary, która staje się dialogiem i sieje pokój w kontemplacyjnym stylu Thomasa Mertona. To są wartości, które uczyniły Amerykę wielką. I których świat wciąż potrzebuje.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze