Maciej Roszkowski OP, były duszpasterz Beczki: duszpasterstwo to przygotowanie do mądrego życia [ROZMOWA]
O tym, po co jest duszpasterstwo akademickie i jak to jest być duszpasterzem krakowskiej Beczki, z o. Maciejem Roszkowskim OP, dr. teologii i rektorem Kolegium oo. Dominikanów, głównym duszpasterzem Beczki w latach 2005-2007, rozmawia Beata Legutko.
Beata Legutko: „Zawsze chciałem być duszpasterzem akademickim” – prawda czy fałsz?
Maciej Roszkowski OP: – Fałsz. Nie tylko, że „nie zawsze chciałem być”, ale wręcz „nigdy nie chciałem być” duszpasterzem akademickim. Zanim zostałem duszpasterzem akademickim, w ogóle nie miałem takiego pragnienia. Zapewne jest tak, że każdy, kto wchodzi do zakonu ma jakieś wyobrażenia dotyczące tego, co mógłby robić. Wiele zależy od tego, z jaką rzeczywistością dominikańską miał wcześniej do czynienia. Ktoś, być może, chciałby zostać duszpasterzem akademickim, ktoś inny kaznodzieją, albo naukowcem… i tak dalej. Ja nigdy o sobie nie myślałem, jak o duszpasterzu, a jednak mi się to przydarzyło.
Jak się wybiera duszpasterza? Czy jest grono kandydatów albo chętnych? Można się zgłosić?
– Kiedy dobiega końca czyjaś kadencja, to przeor miejsca zaczyna się rozglądać za jakimś kandydatem. Najczęściej wybiera osoby, które mają już jakieś doświadczenie w tej materii. Czasem jest tak, że bierze tych, którzy nie mają doświadczenia, ale – że tak powiem – „dobrze rokują”, w zależności od tego, jaka jest sytuacja, jak duże jest duszpasterstwo itp. W przypadku Beczki zazwyczaj sięga się po ludzi ze sporym doświadczeniem, ponieważ samo duszpasterstwo i związana z nim odpowiedzialność jest duża. Tak nie było w moim przypadku. W 2005 r. zaczęto poszukiwania kogoś, kto mógłby być pierwszym duszpasterzem. Nie było wielu możliwości, właściwie nie było nikogo chętnego… Barwniej byłoby sobie wyobrazić, że zostałem wybrany spośród wielu chętnych, ze względu na szczególne kwalifikacje intelektualne i wszelakie inne, ale nie, po prostu nie było nikogo innego. W gruncie rzeczy przeor zdecydował się na dość ryzykowny krok, robiąc duszpasterzem kogoś dopiero rok po święceniach. Co prawda poprzedni duszpasterz też nie miał dużego stażu w kapłaństwie, ale mimo wszystko większy niż mój. Praktyka była taka, że duszpasterzami Beczki zostawali ojcowie z większym stażem, i to też była praktyka stosowana po mnie. Ja zostałem głównym duszpasterzem rok po święceniach, choć – to prawda – byłem ciut starszy. Kiedy wstępowałem do dominikanów miałem już 25 lat, a 32 kiedy zostałem duszpasterzem. Nadal więc byłem człowiekiem młodym… ale jednak już trochę przeżyłem.
>>> Dominikańska Beczka kończy 60 lat!
Pytali, czy Ojciec chce, czy bardziej nakazali?
– O ile sobie przypominam, miało to znamiona propozycji. W ogóle w zakonie jest tak, że oprócz oczywistych rzeczy, o które się nie pyta, są też takie dzieła – bardziej wymagające, czy ryzykowne – do których powoływanie dokonuje się w dialogu. Przeor składa propozycję i można to rozważać. Myślę, że gdybym odmówił, to nie byłbym duszpasterzem, nikt by mi na siłę nie kazał. Ale też nie chciałem tego robić. Potraktowałem tę propozycję trochę jako wyzwanie, a trochę zadanie – wiedziałem, że nie ma innych kandydatów i ostatecznie ktoś to musi robić.
Skoro propozycja przyszła dość niespodziewanie, pewnie miał Ojciec już inne plany?
– Był to czas, kiedy przygotowywałem się do rozpoczęcia studiów doktoranckich z filozofii, na UJ. W maju rozmawiałem z przyszłym promotorem, wszystko było ustalone, a w czerwcu okazało się, że będę duszpasterzem Beczki. Siłą rzeczy tamto stało się nieaktualne. Przez te dwa lata bycia duszpasterzem starałem się jeszcze zrobić tzw. licencjat kościelny na ówczesnej Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Czułem się trochę jakbym był w szkole wieczorowej, pisząc ten licencjat chyłkiem na wyjazdach duszpasterskich, ale to było maksimum moich możliwości. Studia doktoranckie wtedy nie byłyby możliwe. Głównym duszpasterzem Beczki byłem pełne dwa lata, od 2005 do 2007.
Czy Ojciec przyszedł do Beczki z jakimiś konkretnymi planami i wizjami?
– Myślę, że generalnie jest tak, że doświadczeni ojcowie, którzy podejmują się bycia duszpasterzem mają już jakąś wizję, jasne wyobrażenie tego, co jest ważne, co powinno być realizowane, a czego należy unikać. Ja osobiście wskutek tego, że nie spodziewałem się złożonej mi oferty, takiej wizji nie posiadałem. Tak więc wchodziłem w Beczkę raczej z „bojaźnią i drżeniem”, ale też w pozytywnym sensie – nie paraliżującym, tylko raczej motywującym. Bojaźń dotyczyła tego, żeby w żaden sposób nie skrzywdzić osób, które tam będą. Chodzi o krzywdę w szerokim znaczeniu – z jednej strony ludzi można skrzywdzić, kierując ich na nieoptymalną drogę, a z drugiej strony można ich skrzywdzić, marnując ich czas, nie pokazując im żadnych ważnych horyzontów. To jest duża odpowiedzialność, a że nie miałem doświadczenia, to towarzyszyła mi taka – dobrze pojęta – bojaźń i świadomość, że wszystko trzeba tym staranniej przemyśleć.
Jaki jest cel duszpasterstwa?
– Celem głównym jest życie z Bogiem. Ale realizacja tego „życia z Bogiem” w dużej mierze zależy od tego, na jakim etapie wiary konkretne osoby przychodzą do duszpasterstwa. Dla jednych to będzie inicjacja życia z Bogiem, dla innych pogłębienie tego, jak już z Nim żyją. Ale są też cele poboczne. Dla kogoś DA będzie szansą na otrzymanie czegoś od innych osób, dla innych będzie szansą na rozdanie tego, co już posiadają. Uważam, że oprócz tego duszpasterstwa generalnie powinny być przygotowaniem do mądrego, odpowiedzialnego życia.
Po pierwsze, duszpasterstwo powinno ofiarować zdolność rozumienia rzeczywistości, obiektywnej interpretacji rzeczywistości, takiej jaka jest, również przez pryzmat potrzeb, które są w Kościele czy w społeczeństwie.
Po drugie, powinno ofiarować jakiegoś rodzaju wyobraźnię w odniesieniu do tego, co można zrobić z tym, co ujrzane: jak można by zaradzić dostrzeżonym potrzebom, brakom, jak można by wpływać na zastaną sytuację, jak można by ją kształtować. W gruncie rzeczy chodzi tu o coś, co Jan Paweł II nazywał wyobraźnią miłosierdzia.
Po trzecie, duszpasterstwo powinno ofiarować dzielność życiową, odwagę, wytrwałość. Żeby ludzie – zobaczywszy, że nie wszystko jest takie, jakie powinno być i wiedząc, co można by zrobić – umieli to zrealizować. Żeby, podejmując się jakichś dzieł, byli wytrwali i dzielni.
Trudno mi powiedzieć, na ile udało mi uformować studentów w taki sposób. Raczej nie – byłem tak czy inaczej bardzo młodym człowiekiem. A chodzi tu o coś, co jest wielką sztuką, ale tak czy inaczej uważam, że właśnie do tego powinno przygotowywać duszpasterstwo akademickie. Odnoszę wrażenie, że wiele osób, które były w Beczce, które potem spotkałem, dobrze rozegrały swoje życie. I to w bardzo różnych przestrzeniach. Sporo jest ludzi, którzy założyli rodziny, mają wiele dzieci – co uważam naprawdę za gigantyczny sukces życiowy i mam do nich olbrzymi szacunek. Wielu osiągnęło też osobiste sukcesy zawodowe, choć trudno powiedzieć, w jakiej mierze zawdzięczają je temu, że byli w Beczce – myślę, że jedni mniej, drudzy bardziej.
Po dwóch latach w Beczce wyjechał Ojciec na dalsze studia za granicę, teraz znów jest w Krakowie, czy dużo się zmieniło?
– Oczywiste są zmiany technologiczne, które w pewnym momencie nastąpiły: media, Facebook, ale to nie jest to, co zmienia duszpasterstwo. Wydaje mi się, że najważniejsze zmiany, jeśli chodzi o Beczkę, związane są z jednej strony z samymi studentami, proporcjonalnie do tego, jak zmieniają się oni w następujących po sobie pokoleniach, z drugiej strony chodzi o duszpasterzy, którzy nadawali Beczce indywidualny charakter. Ten drugi aspekt jest mniej oczywisty, ale myślę, że faktycznie „Beczki” na przestrzeni lat bardzo się zmieniały. Ja miałem zainteresowania społeczne i grup o takiej tematyce było w Beczce więcej za moich czasów. Po mnie duszpasterzem został o. Szustak – on się bardziej skupiał wprost na relacji człowieka do Boga. Myślę, że tak zawsze było, również w latach 80. Było wtedy trzech duszpasterzy: o. Pawłowski, o. Kłoczowski i o. Badeni. Współtworzyli Beczkę, ale każdy z nich nadawał jej inne oblicze. Potem, kiedy już był jeden duszpasterz, to właśnie on nadawał Beczce specyficzny charakter. Nie wydaje mi się to złe, w tym sensie, że moim zdaniem pewną pułapką jest myślenie, iż DA powinno realizować jakiś wymyślony centralnie program. Ślepą uliczką jest także próba wpisania się w to, co robił poprzednik, starania, aby kontynuować jego profil DA. Różnimy się między sobą i myślę, że kolejni duszpasterze nie powinni czuć się związani tym, co robili ich poprzednicy. To, że w Beczce takie profilowanie duszpasterstwa przez duszpasterza jest możliwe w dużej mierze wynika z jej struktury.
Mówi się żartobliwie, że Beczka jest największym duszpasterstwem w kosmosie. I nawet jeśli to przesada, to jednak przewijają się tam setki ludzi, jak to ogarnąć?
– Tak czy inaczej – musi tu chodzić o pracę w pewnym sensie zespołową. Za moich czasów nie wyznaczono drugiego duszpasterza, ale kilku ojców z klasztoru było zaangażowanych w Beczce do prowadzenia pojedynczych grup – taki outsourcing. I to było bardzo dobre rozwiązanie, bo prowadzili grupy, które nie były mi bliskie tematycznie i których sam nie umiałbym poprowadzić z takim zaangażowaniem czy przekonaniem jak oni. Poza tym pomagali diakoni – 5 czy 7 diakonów było zaangażowanych w DA za moich czasów, oni też prowadzili grupy. Jeśli jednak chodzi o „zarządzanie” Beczką – to faktycznie należało to do mnie i grona tzw. odpowiedzialnych, czyli ok. 40 osób świeckich, którzy stali na czele grup i mieli określone funkcje. Wśród nich było 3 tzw. szefów Beczki, którzy mieli szczególne zadania. W Beczce zawsze było wiele grup tematycznych, za moich czasów około dziesięciu, poświęconych liturgii, teologii, filozofii, sprawom społecznym, relacjom damsko-męskim. To, które z nich będą środkiem ciężkości duszpasterstwa – jak wspomniałem – zależy od duszpasterza.
Dlaczego ludzie przychodzą do dominikanów?
– Bardzo różnie. Częściowo z przypadku, bo przyjeżdżają do Krakowa, chcą iść do DA i trafiają do Beczki. Bardzo często jest tak, że rodzice byli związani z Beczką i ich dzieci też przychodzą. Jest też taka grupa ludzi, których dominikanie przyciągają przez warstwę takiej zewnętrznej estetyki, stroju, starych wnętrz, czy 800 lat tradycji. To też przyciąga. A poza tym są tacy, którzy świadomie wybierają, kierując się tym, co aktualnie jest realizowane w jakimś duszpasterstwie. W Krakowie jest jezuicki WAJ, DA u św. Anny czy misjonarze „Na Miasteczku” – są tacy, którzy patrzą, gdzie są grupy zajmujące się określoną tematyką, jaki jest profil duszpasterstwa i pod tym kątem wybierają swoje miejsce.
A gdzie ktoś, kto był w duszpasterstwie akademickim, może się zaangażować po studiach?
– Możliwości zapewne jest wiele. Za moich czasów w Beczce nie funkcjonowały grupy absolwenckie. Generalnie zakładano, że powinno się odejść z Beczki po studiach, żeby nie spędzać w niej „połowy” życia. Ewentualnie absolwenci byli proszeni, żeby prowadzić np. katechumenat (grupa przygotowująca dorosłych do sakramentów inicjacji; chrztu, Komunii i bierzmowania), ale to już była grupa innego typu, wymagająca więcej zaangażowania i działająca w pewnym sensie poza strukturami Beczki. Nie przypominam sobie też, żebym kogoś na siłę musiał wyrzucać z Beczki. Większość osób to rozumiała i po skończeniu studiów po prostu przestawali przychodzić. Za moich czasów zdarzało się też tak, że w Beczce byli ludzie już po studiach, ale chodziło o takie sytuacje, w których ktoś nawracał się i przychodził do DA na samym końcu studiów lub bezpośrednio po nich. W klasztorze nie było wtedy dla nich żadnej propozycji i szkoda by było im powiedzieć: ”Czas się skończył, nie wstrzeliliście się, nie możecie tu być, chodzicie tylko na niedzielne msze”. Zostawali w Beczce. Ważniejsze było dla mnie, żeby mieli jakaś wspólnotę, niż żeby nie mieli nic. Zdrowy rozsądek mi tak nakazywał, chciałem, by mogli przez jakiś czas jeszcze zetknąć się z żywym Kościołem
Ostatnie lata to pandemia, wojna w Ukrainie i skandale z udziałem duchownych, które zdarzyły się również w waszym zakonie. Czy to wszystko wpłynęło jakoś na duszpasterstwo?
– Tak, choćby na poziomie różnych przepisów, które siłą rzeczy są teraz bardziej restrykcyjne, szczególnie w odniesieniu do duszpasterstwa szkół średnich, gdzie są osoby niepełnoletnie. Jest oczywiście większa świadomość i wrażliwość. Jestem pod tym względem dobrej myśli. Skandale seksualne, to co zdarzyło się też u nas w zakonie – mocno na nas wpłynęły, również w aspekcie pokory. Mogło się wydawać, że jako dominikanie jesteśmy inni niż wszyscy, a okazało się, że jesteśmy dokładnie tacy sami: że także u nas pewne koszmarne rzeczy mogą się wydarzać, mimo że wydawało nam się to niemożliwe. Świadomość i nauka z tego płynąca jest dobra, bo stwarza szanse na to, że w przyszłości to się nie zdarzy. Wydaje mi się, że wrażliwość i na własne zachowania, i na zachowania innych, które można zaobserwować i których nie powinno się ignorować – jest znaczenie większa. Ale jest też druga strona – nienaturalnej ostrożności w kontaktach „na wszelki wypadek”. To jest cena, jaką płacimy za skandale w Kościele i nie tylko.
Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że coraz mniej ludzi identyfikuje się z Kościołem, deklaruje się jako wierzący. To wymusza zmianę podejścia, na bardziej indywidualne.
– U nas raczej zawsze było indywidualne podejście do ludzi. Kiedy sobie przypominam, jak byłem duszpasterzem 20 lat temu, to nigdy nie mieliśmy takiego poczucia, że cokolwiek byśmy nie zrobili – ludzie przyjdą. To jeszcze była era przed Facebookiem, więc kiedy organizowaliśmy jakieś spotkania, studenci chodzili po uczelniach i akademikach i wieszali plakaty – to zawsze był wielka akcja, by dotrzeć do ludzi, zaprosić ich, żeby chcieli do nas przyjść. Już wtedy mieliśmy poczucie, że trzeba trafiać do ludzi, którzy sami by do kościoła nie przyszli. Myślę, że akurat takie indywidualne podejście było u nas żywe od lat. Jak również i to, że szanując ludzi staramy się im zaoferować rzeczy dobre i porządne, tak by nie tracić ich czasu. Myślę, że w naszej prowincji od dawna było takie myślenie, że obecność ludzi w kościołach nie jest dana raz na zawsze i że trzeba szanować ich i ich czas.
Czy bycie duszpasterzem czegoś Ojca nauczyło?
– Nauczyło mnie wielu rzeczy związanych z wystąpieniami publicznymi czy też szeroko pojętą organizacją, w tym pewnego rodzaju „zarządzania zasobami ludzkimi”. O swojej pracy w Beczce nie myślę z dumą, bo będąc młodym człowiekiem popełniłem bez wątpienia dużo błędów. Tak czy inaczej jednak patrzę na Beczkę przez pryzmat… wielkiej radości. To było bardzo ciekawe doświadczenie. W ostatnich latach zajmuję się rzeczami , które dają mi radość, ale Beczka była dla mnie najbardziej ciekawym i chyba najszczęśliwszym czasem.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |