fot. archiwum prywatne Ani

Mentalność można zmienić tylko poprzez spotkanie z uchodźcami [ROZMOWA]

„Chłopacy mieszkali koło nas, wychodzili wcześnie rano i zakładali plecaki. Zapytałam ich więc, czy idą do szkoły, na co odpowiedzieli, że nie, że oni nie mogą chodzić do szkoły. No i zaczęli tak chodzić od 8 do 12” – opowiada Anna Mikołajczyk ze wspólnoty Sand’Egidio, która pomaga uchodźcom na wyspie Lesbos.

Karolina Binek (misyjne.pl): Kiedy pierwszy raz miałaś styczność z uchodźcami?

Anna Mikołajczyk: Pierwszy raz spotkałam osoby z doświadczeniem uchodźczym na spotkaniu „Europeans for Peac”, które organizowała w Rzymie wspólnota Sant’Egidio. Wtedy pierwszy usłyszałam świadectwo osób, które z powodu wojny zostały zmuszone do opuszczenia swoich krajów. Wtedy pierwszy raz spojrzałam w oczy osobom, które przeżyły dramat wojny i podróży podczas której na ich oczach umierali ich przyjaciele czy bliscy.

Później w 2020 r pojechaliśmy ze wspólnotą Sant’Egidio do obozu dla uchodźców na wyspę Lesbos, gdzie wspólnota jest obecna od początku kryzysu migracyjnego, ponieważ organizuje korytarze humanitarne, czyli taki bezpieczny sposób dotarcia do Europy.

fot. archiwum prywatne Ani

To było doświadczenie, które cię zmotywowało, by wyjeżdżać dalej?

Myślę, że to było takie doświadczenie, którego nie da się zapomnieć. Ale czasami nie wiem, czy mam siłę tam wracać widząc dramat tych ludzi. Bo człowiek czuje czasami się bezradny, wobec tego, co się tam dzieje i że to w ogóle jest możliwe w Europie. To jest chyba najtrudniejsze. To są takie pierwsze emocje. Ale później kiedy pomyślę, że Ci ludzie czekają na twoją obecność i na to, by ktoś ich tam zauważył, to wiesz, że warto tam wrócić i być. W tym roku również część osób z Polski pojedzie na Lesbos, aby spotkać się z osobami, które przebywają w obozie dla uchodźców.

A co odczuwałaś przed pierwszym wyjazdem?

Ja miałam lęk jadąc na Lesbos, bo nasłuchałam się o tych uchodźcach, jacy to oni są straszni, że są muzułmanami, że chcą nas wymordować, bo właśnie taka narracja w Polsce niestety się pojawiała. Więc zanim poszłam do obozu, to trochę się przed tym wszystkim broniłam.

>>> Uchodźcy w Iraku są zmuszani do opuszczania obozów. Wracają tam, skąd musieli uciekać [ROZMOWA]

Jak to wszystko wygląda? Docierasz do obozu na Lesbos i co widzisz?

W zeszłym roku był to obóz Moria. Było tam 14 tysięcy osób, więc jak szliśmy od strony takiego wzgórza to pierwsze osoby, jakie zauważyłam, były to małe dzieci, które wybiegły nas przywitać. I wtedy pomyślałam sobie, że ten lęk, którym żyłam był absolutnie niepotrzebny, był bezzasadny i że on wynikał z tego, czego się nasłuchałam, a nie co jest prawdą, jak to faktycznie wygląda.

fot. archiwum prywatne Ani

Dzieci zaprowadziły nas do swoich namiotów, do swoich rodzin. Wtedy to miasteczko było ogromne, był namiot przy namiocie, dużo rodzin z małymi dziećmi, był też obóz dla dzieci zupełnie odizolowany, do którego nie można było wejść. Namioty były budowane z tego, co udało się zdobyć, bo było ich coraz więcej. Niektóre rodziny wypiekały też chleby afgańskie (bo było bardzo dużo osób z Afganistanu). Mieli więc wykopany w ziemi taki właśnie swój piec, tam robili te chlebki i potem je sprzedawali.

A w jaki sposób porozumiewaliście się z uchodźcami?

W naszej wspólnocie w Poznaniu jest Habib, który pochodzi z Afganistanu. On pojechał z nami i wszystko nam tłumaczył i pokazywał. My też dzięki niemu zrozumieliśmy więcej, bo mogliśmy się porozumieć z tymi osobami, które spotykaliśmy.

>>> MisyjnyVLOG [#17] Uchodźcy – teraz albo nigdy

Wspominałaś o dzieciach. Co one robią w obozie, jakie mają zajęcia?

Dzieci nie chodziły tam do szkoły. To był taki najgorszy widok – dzieci, które siedzą pod tymi namiotami i za bardzo nie mają co robić. Pamiętam taką scenę, że staliśmy na drodze, część mojej grupy poszła do przodu, a ja jeszcze oglądałam jak to wszystko wygląda i nagle dzieci do mnie podbiegły, otoczyły mnie i wyciągały rączki tak jakby chciały się ze mną bawić, a ja już wiedziałam, że nic nie mam i że musimy iść. Miałam wtedy takie ogromne poczucie, że muszę je tu zostawić. Było mi z tym bardzo ciężko. Jak wyszłam z obozu, to się popłakałam. Wtedy właśnie poczułam ogromną niesprawiedliwość z powodu tego, co te dzieci dotyka. Bo są takimi samymi dziećmi jak dzieci w Polsce, a jednak muszą żyć w takich a nie innych warunkach. Pojawiło się pytanie, dlaczego i co jest z nami nie tak, że nie potrafimy ich przyjąć w naszym domu czy w naszym kraju.

Natomiast jak już pojechałam drugi raz na Lesbos, to poznałam dzieci, które mieszkały razem z mamą w mieście. Bo czasami wybrane rodziny dostają przydział na mieszkanie w mieście. I właśnie tacy chłopacy mieszkali koło nas, wychodzili wcześnie rano i zakładali plecaki. Zapytałam ich więc, czy idą do szkoły, na co odpowiedzieli, że nie, że oni nie mogą chodzić do szkoły. No i zaczęli tak chodzić od 8 do 12.

To musiało być bardzo wymowne…

Tak. Tym bardziej kiedy za rogiem słyszałam dzieci w greckiej szkole, które się bawiły na przerwie i jadły śniadanie. W takim momencie nie wie się, co myśleć. Ale ten obraz jest tak dosadny, że mówi wszystko o głębokiej niesprawiedliwości, która dotyka te dzieci.

fot. archiwum prywatne Ani

A jak wygląda dzień w obozie?

Wstaje się wcześnie rano, by ustawić się w kolejkę na śniadanie. W kolejkach czeka się parę godzin. Potem można ustawić się w kolejkę, żeby wziąć prysznic. A prysznic można brać raz na trzy dni. Teraz oczywiście mówię o drugim obozie, o tzw. obozie Moria 2.0, ponieważ miesiąc po naszym wyjeździe z Lesbos poprzedni obóz się spalił. I o ile w tym starym były prysznice i łazienki, to w tym są tylko takie plastikowe toalety. Nowy obóz jest też na samej plaży, więc wiatr jest bardzo silny i jak przyjdzie wichura, to te kabiny się przewracają i wszystko się z nich wylewa. Prysznice są tylko dlatego, że zorganizowały je organizacje pozarządowe pracujące na miejscu.

>>> Syria: uchodźcy chcą wrócić, ale nie mają do czego

Później stoi się na przykład w kolejce do pralni. Ale żeby wyprać rzeczy, to też najpierw trzeba pobrać bilecik z biura. I tu też trzeba czekać w kolejce, bo wyprać można raz na tydzień albo czasami dwa, w zależności od tego jakie są kolejki. Można też ustawić się w kolejce do prysznica. Żeby wziąć prysznic, ma się maksymalnie 7 minut, bo nie ma też tyle wody i muszą to też sprawiedliwie dzielić. Później stoi się też w kolejce po to, by wziąć obiadokolacje. No i z tego co opowiadają osoby tam mieszkające, to najgorsze jest takie czekanie, kiedy to się skończy. Rozpatrywanie wniosków o azyl trwa bardzo długo. To są bardzo męczące procesy. Czasami jest też tak, że ktoś czeka na rozmowę do pięciu godzin w słońcu, a później okazuje się, że jednak to pomyłka i proszę przyjść następnego dnia. To jest dla wszystkich najtrudniejsze.

Wspominałaś o tym, że miesiąc po waszym wyjeździe pierwszy obóz spłonął. Byłaś w tym miejscu po tej tragedii?

Tak, wszystko spłonęło. Z tego obozu zostały zgliszcza. Kiedy tam byłam, było to jedno wielkie gruzowisko, zostały tylko druty. Jeden z chłopaków, który tam mieszkał oprowadzał mnie i pokazał, gdzie był jego namiot, z którego też zostały tylko blaszane druty, które podtrzymywały konstrukcję. Wszystkie piece, które były w ziemi, wszystko to zostało zniszczone, popalone drzewa, wszystko sprawiało obraz pustyni pozbawionej życia. Wtedy powstał obóz Moria 2.0.

fot. archiwum prywatne Ani

W jaki sposób wy jako wspólnota pomagacie uchodźcom?

W czasie wakacji jeździmy na Lesbos. Dla dzieci organizujemy szkołę. Dzień zaczyna się tak, że dzielimy się na grupy. Jedna grupa idzie do obozu, żeby zapraszać na te aktywności, które proponujemy w trakcie dnia. To jest tak, że dla dzieci robimy szkoły pokoju, czyli uczymy je angielskiego – mogą przyjść codzienne na zajęcia. Natomiast dla wszystkich po południu robimy wspólną kolację. Część grupy musi już od rana ten posiłek przygotowywać, bo wtedy wydawaliśmy dziennie od 600 do 1000 posiłków. Mamy tam 15 stolików, więc ludzie czekają w rejestracji, gdy jedni się najedzą, to sprzątamy i zapraszamy następnych. Jest też punkt rejestracji, gdzie staramy się wysłuchać tych historii, tego, co się wydarzyło i wtedy weryfikujemy, komu jesteśmy w stanie pomóc w ramach korytarzy humanitarnych.

Jest historia, która szczególnie zapadła ci w pamięć?

Szczęśliwa czy nie?

Poproszę jedną i drugą.

Szczęśliwa jest taka, że poznaliśmy chłopaka z Togo. Ma na imię Clodian i pomagał nam jako wolontariusz na Lesbos. Miał taką traumatyczną opowieść, bo uciekał z kraju ogarniętego wojną domową. Nawet za dużo nie chciał nam opowiedzieć, co się wydarzyło, nie chciał do tego wracać. Powiedział tylko, że zostawił tam żonę i dwójkę dzieci. Szukał bezpiecznego miejsca dla siebie, żeby mógł im pomóc w przyszłości. I właśnie on w tym roku, w styczniu, korytarzami humanitarnymi dotarł do Włoch. Pierwsze co zrobił, gdy dotarł do lotnisko, to klęknął i z płaczem dziękował Bogu, że został uratowany. Na Lesbos czekał i czekał, nic się nie zmieniało, nie miał żadnych perspektyw na to, że będzie lepiej. Dziś jest we Włoszech i trwa cały proces przygotowania dokumentów. Mamy więc nadzieję, że jego przyszłość będzie o wiele lepsza. Cały czas mamy też kontakt. Czekamy na to, aż spotkamy się w Rzymie i z nim porozmawiamy, bo, jak sam mówi, teraz otwarło się przed nim niebo i wygląda na to, że coś się zmieni.

A ta smutna historia?

To Amira, która uciekała z Syrii z czwórką dzieci. Jak byli w Syrii, to wyszła z dziećmi po jedzenie. Gdy wrócili, okazało się, że na dom spadła bomba, w domu był jej mąż z jeszcze jednym dzieckiem, niestety zginęli. Amira jest teraz w obozie w Grecji i cały czas czeka na przyznanie jej Azylu. Jej prośba została odrzucona już dwukrotnie. Ona choruje. Jej dzieci też odczuwają skutki czekania, wojny i traumy. Ostatnio rozmawiałam z jej synem, ma pewnie 12 lat, rozmawiał ze mną po angielsku. Zapytałam go, gdzie się nauczył angielskiego, a on na to, że tutaj, na ulicy. Myślę, że niesamowite w tych ludziach jest to, że mimo trudnych warunków, w których żyją nie tracą nadziei na normalne życie. spotkaliśmy wiele osób, które są nastolatkami, a mówią po angielsku perfekcyjnie, dlatego że uczą się sami, gdzie tylko mogą. Na przykład rozmawiają z członkami organizacji pozarządowych, którzy tutaj są, robią jakieś lekcje online, bo chcą się komunikować, chcą nawiązać z nami wspólnotę i marzą o lepszej przyszłości, którą mogą mieć w Europie. Pamiętam też, że rozmawiałam z jednym chłopakiem, który powiedział mi, że uciekał, bo miał wizję Europy otwartej, Europy ludzi wolnych, która szanuje prawa człowieka, a spotkał się z tak trudnym przyjęciem, że zastanawiał się, co jest większym piekłem: głód i wojna, czy pobyt w obozie dla uchodźców. To było dla mnie bardzo wstrząsające. Jesteś w jednym z państw europejskich i widzisz ludzi za betonowym murem i drutem kolczastym, ponieważ nielegalnie przekroczyli granicę, ale przekroczyli ją dlatego, by szukać lepszego schronienia, i normalnego życia. Zastanawiam się, co się stało z wartościami, jakie ma Europa – tym, że najważniejsze są prawa człowieka, jego godność i wolność.

fot. archiwum prywatne Ani

Twoim zdaniem można zmienić mentalność takiego typowego Polaka, który uważa, że uchodźcy są źli?

Myślę, że tak, bo ja byłam jednym z takich typowych Polaków. Nie różniłam się niczym. Też miałam w głowie pewne szufladki, w które wkładałam tych ludzi. Zanim jednak pojechaliśmy na Lesbos, to byliśmy na spotkaniu w Rzymie. Tam pierwszy raz spotkaliśmy osoby, które dotarły do Włoch przez korytarze humanitarne. Pamiętam chłopaka, których uciekał z Afryki, był na pontonie i ten ponton pękł, bo są to łódki raczej marnej jakości, a on nim płynął razem ze swoim przyjacielem, którego znał od dzieciństwa. Ten przyjaciel się utopił, a on już właściwie dryfował na resztkach tego, co zostało. I pamięta tylko przez amok rękę ratownika włoskiego, który go wyciągnął z tej łodzi. Dla niego była to ręka anioła, który z tej otchłani, z tego piekła, w którym się znalazł i myślał, że już nie przeżyje, nagle go wyciąga i ratuje. I wtedy ja właśnie pomyślałam sobie, że kim ja jestem, żeby ich oceniać. Nie wiem, jak ja bym się zachowała, gdyby to moja rodzina czy mój dom został zbombardowany albo gdyby groziło mi niebezpieczeństwo ze strony rebeliantów, czy terrorystów. Znam historie osób, które osiem razy próbowały przepłynąć do Grecji z Turcji, bo ponton się przewracał, czekali w morzu kilka godzin, straż przybrzeżna ściągała ich na ląd, a oni mimo to próbowali dotrzeć do Europy. Myślę, że ja bym tego nie zrobiła, że po pierwszym razie stwierdziłabym, że to nie dla mnie, ale może dlatego że nigdy, jak powiedział mi jeden chłopak z Syrii, nie wiedziałam, jak to jest zasypiać i słyszeć huk bomb i zastanawiać się, czy za chwilę nie spadnie na mój dach. Dlatego myślę, że zmienić mentalność możemy tylko poprzez spotkanie. Wtedy można zrozumieć, że uchodźca nie jest wrogiem, że ma rodzinę jak i ty, a może jego mama ma na imię tak jak twoja mama. I nagle się okazuje, że jesteśmy siostrami i braćmi, tak jak napisał papież Franciszek, że potrzeba nam miłosierdzia i patrzenia na drugiego człowieka jak na brata. Spojrzenie i spotkanie otwiera oczy i serca.

fot. archiwum prywatne Ani

Sama przyznam, że moje zdanie zmieniło spotkanie z jednym mężczyzną, który też jeździ do obozu Moria. A w jaki sposób ludzie nienależący do żadnej wspólnoty ani organizacji mogą się włączyć w pomoc uchodźcom?

Można pomóc przelewając darowiznę na konto Sant’Egidio z dopiskiem „uchodźcy”. Można też pomagać przez organizacje, które tam są. Bo jeśli nie mamy kontaktu takiego bezpośredniego, to trudno jest wiedzieć, co z tymi pieniędzmi się dzieje. Jeżeli są to sprawdzone organizacje, które są na miejscu i spotykają się z ludźmi, to wiemy, że te pieniądze trafiają tam, gdzie trafić powinny i nie są marnowane czy wydawane rzeczy, które są absolutnie niepotrzebne.

A czego potrzebują te osoby? Czy to są przede wszystkim rzeczy materialne?

Z takich rzeczy pierwszej potrzeby – cały czas jest potrzebne praktycznie wszystko – ubrania dla dzieci, ubrania dla kobiet, jedzenie. Każdy dostaje tam 75 euro miesięcznie, więc chyba nie ma rzeczy, która nie byłaby tam potrzebna.

Kiedy pytałam osób w obozie, czy czegoś potrzebują odpowiadali, że „my nie chcemy już ani pieniędzy, ani jedzenia, tylko godności”. I właśnie czasami wkrada się w nas takie myślenie, że chodzi tylko o dobra materialne. A oni najbardziej potrzebują tego, żebyśmy przestali o nich myśleć jak o wrogach, tego, żebyśmy chcieli ich przyjąć i pomóc zapomnieć o traumie, której doświadczyli w swoim kraju.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze