Benelux. Zapach żywego Kościoła [MISYJNE DROGI]
Czasem kościoły schowane są gdzieś na końcu współczesnego świata. Przychodzi tam wielu ludzi. Różnią się kulturą, pochodzeniem, zawartością portfela. Adorują Jezusa i żyją po prostu Ewangelią. Troszczą się o siebie. To niewiele, a jednak bardzo dużo.
Do Berlina docieram pod wieczór. Iza wita mnie na lotnisku. Wsiadamy do pociągu. Wyciąga przygotowaną dla mnie kanapkę. Czuję się tym małym gestem naprawdę przejęta. Wreszcie wysiadamy z kolejki, już w centrum miasta. Normalna ulica, noc. Światła, samochody, jakieś obce blokowisko. W prawo, w lewo. Wchodzimy w podwórko. Już trochę marzę, żeby pozbyć się walizki. Iza nie odpuszcza, trzeba zacząć pobożnie. Wchodzimy do miejsca, które okazuje się być ukrytym między domami kościołem. Eucharystia, homilia w języku niemieckim, której nie głosi rodowity Niemiec. Modlitwa wstawiennicza, po niej adoracja, długa adoracja… – Do tego miejsca trafiłam w głębokim kryzysie – zaczyna Iza – znalezienie adresu nie było łatwe, ale wreszcie odkryłam bramę z obrazem Jezusa Miłosiernego i starym drewnianym krzyżem. W podwórku oprócz kościoła, klasztoru i mieszkań jest też popularny hostel o śmiesznej nazwie „Three Little Pigs” („Trzy Małe Świnki”). Próbowałam samodzielnie naprawić rzeczywistość, na którą, po wielu porażkach, nie miałam już wpływu. Tu znalazłam cel, którego tak wcześniej szukałam. Zmieniła mnie Jego Obecność. „Jezu, jeżeli jesteś prawdziwy, to proszę, pomóż mi” – tak się modliłam. Izą i jej mężem Andre zaopiekował się o. Matthew, pochodzący z Kerali indyjski zakonnik pracujący w Misji Bożego Miłosierdzia w Berlinie. Miał w sobie wiele mądrości, potrafił być jednocześnie pełen miłości i akceptacji, a zarazem był wymagający i stanowczy. – To, co zobaczyłam mieszkając w Berlinie otworzyło mi bardzo szeroko oczy – kontynuuje Iza. Widziałam ludzkie cierpienie, aż po degradację narkotykową i zagubienie ludzi, którzy nie wiedzą dokładnie jakiej są płci. Jednocześnie, w takim właśnie miejscu żyje wspólnota, która skupia ludzi różnych kultur i narodowości, z niekiedy bardzo trudną przeszłością, taki azyl, w którym spotkałam się z bezwarunkowym przyjęciem.
Wspólnota, która trwa
Z Basią udaję mi się skontaktować w czwartek, późnym wieczorem. W Atenach jest jeszcze później, o godzinę. Chcę ją wypytać o to, jak mają się Parafialne Komórki Ewangelizacji. To wywodzący się z Mediolanu ruch, który modli się w małych grupach, w domach uczestników. Oprócz tego każdy stosuje tzw. metodę bomby ewangelizacyjnej. Najpierw modlitwa za konkretną osobę, potem służba wobec niej, zawiązanie relacji, przyjaźni, dalej dopiero głoszenie Ewangelii. Basia mówi coś zaskakującego. – Gdyby ktoś mi powiedział, że już nie ma komórek w naszej parafii, to dla mnie nie jest problem, bo to nie jest struktura, czy system, to jest po prostu mój sposób na życie. Modlisz się u siebie w domu, modlisz się za spotkanych ludzi, modlisz się za najbliższych, ponieważ to jest modlitwa, to Bóg zmienia, nie ja zmieniam. Znane jest doświadczenie wspólnoty z Malty, której lider samotnie przez rok trwał na modlitwie, potem wspólnota się rozrosła. Wspominamy jeszcze razem święcenia ojca Petrosa, młodego proboszcza pochodzącego z… Korei. Przyjechał do Grecji jako dziecko. Jak żartował na swoich święceniach, tata szukał dla rodziny kraju, w którym mógłby zwolnić tempo życia i wybrał właśnie Grecję. W czasie święceń był też niesamowity moment, zaczerpnięty ze starożytności chrześcijańskiej gest, kiedy wierni przedstawiają biskupowi kandydata, trzykrotnym gromkim: „Axios!”, co znaczy „Godzien!”. Pewnie właśnie ze względu na emigracyjne korzenie Petros ma wielką wrażliwość na los uchodźców i emigrantów. W byłym akademiku przy klasztorze jezuitów zorganizował miejsca do tymczasowego zamieszkania. Na co dzień spala swoje siły w świetlicy, organizuje wolontariat dla dzieci z różnych części świata, dla nich przy parafii zorganizowana jest pomoc w nauce. Z Grecji mam jeszcze jedno ważne wspomnienie. Zapach i smak pieczonych na ogniu trzech rybek, które nad ranem złowiliśmy w morzu z Michałem. Na wędkę. Tego dnia rano na plaży w naszej małej grupce oazowej rozważaliśmy końcówkę Ewangelii Jana, w której Jezus po zmartwychwstaniu robi uczniom śniadanie. I chcieliśmy tego doświadczyć. Dzisiaj Michał jest jednym z ośmiu kleryków neokatechumenalnego seminarium Redemptoris Mater w Atenach. Wspólnotę tworzą bracia różnych kultur: Filipińczyk, Brazylijczyk, Meksykańczyk, dwóch Polaków, Włoch, Anglik. W prawosławnym kraju trudno o materiały do nauki, więc chłopaki uczą się przez Skype’a na uniwersytecie w szwajcarskim Lugano. – Trzeba dobrze znać włoski, a to bywa upokarzające – uśmiecha się Michał. Rzeczywistość jest taka, że chłopacy, którzy przyjechali muszą nauczyć się greckiego, chociaż na co dzień przy stole mówimy po włosku. – Trzyma nas życie we wspólnocie, żaden z nas by się nie ostał, gdyby nie było braci i rodzin, które często nas przyjmują, aby szczerze porozmawiać – opowiada.
To, co małe, z wielką miłością
Siostra Francoise Therese dwa dni temu, po wielu latach, przestała być przeoryszą. Mała, niepozorna, skośnooka. Przyjechała z Wietnamu do Brukseli, gdy była mała. Do swojej rodziny. Od dziecka, dzięki wierze w rodzinie, kochała Małą Tereskę z Lisieux. Wraz z nią wzrastało pragnienie oddania się Bogu. Mając 19 lat przekroczyła próg klasztoru. Siostra opowiada: „Próbujemy, cały czas cierpliwie próbujemy z siostrami budować wspólnotę w prawdziwej miłości Boga i bliźniego. Ryzyko niezrozumienia istnieje zawsze. Jest taka tendencja: jeśli ty myślisz inaczej, trzeba cię odsunąć. Dlatego musimy we wspólnocie, tak jak papież prosi, dialogować, kochać, rozumieć, a nie być egoistyczni. Wspólnota jest wielonarodowa; siostry pochodzą z takich krajów jak Rwanda, Wietnam, Luksemburg. Same byśmy na to nie wpadły, że spotkamy się w jednym domu, tak różne. To wybór Jezusa. Trzeba akceptować drugą osobę taką, jaka jest, z jej odmiennym charakterem. Wtedy pomagamy Jezusowi zmienić świat. Tylko duch wiary i modlitwa pozwala nam tu trwać i kontynuować. Jest to możliwe wyłącznie przez zakorzenienie się w Nim. Jesteśmy obok świata i jednocześnie nosimy świat z wszystkimi jego potrzebami i cierpieniami w sobie. Chociaż nie szukamy z nim żadnego kontaktu – poza tym, który jest konieczny. Nie robimy wielkich rzeczy, ale czuwamy, żeby to, co małe, dzięki miłości przekształcić w coś niezwyczajnego. Spotykając człowieka w potrzebie i robiąc coś dla niego, nie wiemy jaki to odniesie skutek, ale kiedy się modlimy za drugiego, zawsze możemy być pewni, że Pan Bóg da mu to, czego najbardziej potrzeba. Ukochał nas Ten, który wszystko wie, wszystko może, bo sam jest Miłością”.
Celowo nie stawiam kropki nad „i”. Nie interpretuję opisanych wyżej historii. Jestem spokojna o Kościół, który trwa zakorzeniony w Chrystusie i Jego sakramentach. Kościół bardziej Jego przyjaciół, niż wyznawców. Taki Kościół zaczyna żyć, żyje u nas.
Agnieszka Eltmann MChR
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |