fot. Kamil Syc

Ghana. Specjaliści od trumien [MISYJNE DROGI]

Wiele słyszałem od misjonarzy na temat Kościoła w Afryce. Jest żywy, spontaniczny, roztańczony. Nie miałem większych trudności z podjęciem decyzji i z grupą młodych związanych z kombonianami wyjechałem do Ghany. Chciałem poznać i zrozumieć Afrykę.

Poruszając się po ghandyjskiej ziemi, odczuwałem otwartość mieszkańców. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, witano nas radosnymi, pełnymi życzliwości, okrzykami „jevu, jevu”, co oznacza „biały, biały”. Mieszkaliśmy na terenie ośrodka „In My Father’s House” – odpowiednika domu dziecka. W ciągu 12 lat istnienia gospodarzowi, o. Giuseppe Rabbiosi MCCJ, udało się wybudować szkołę, szpital, kaplicę, kuchnię i sypialnie dla ponad setki dzieci. Jest ich wszędzie pełno. Asia, Artur i Małgosia prowadzili zajęcia w szkole, Madzia, Ela i Monika pracowały w szpitalu, Tomek zajął się ogródkiem a ja z o. Maciejem podejmowaliśmy inicjatywy o charakterze duszpasterskim. Dzieci były najważniejsze.

Produkcja trumien

Miałem czas na przyglądanie się zwykłemu życiu mieszkańców Abor i okolic. W mieście znajduje się sporo zakładów zajmujących się produkcją… trumien. Był to zawód wielu mężczyzn. Wykonywali go od dzieciństwa. Ich ręce były twarde od hebla i dłuta. Jestem ciekawy, czy myśleli kiedyś o tym, że któraś może przypaść im samym. Umieralność w Ghanie jest wysoka. Pomimo że w każdej wiosce znajduje się przychodnia, niewielu może sobie pozwolić na korzystanie z pomocy lekarza. Opieka zdrowotna jest płatna. Przy niskich zarobkach niewielu ludzi na nią stać. Pewna niedowidząca kobieta ubolewała nad tym, że do końca życia będzie męczyć się ze słabym wzrokiem. Nie miała pieniędzy na okulary.

fot. Kamil Syc

>>>Ghana: biskupi przypominają, że uczestnictwo we mszy niedzielnej jest nadal obowiązkiem

Voodoo i modlitwa chrześcijańska

Mieszkańcy Ghany mówią piętnastoma językami. W części południowej, w której byliśmy, posługują się językiem Ewe. Ponieważ w przeszłości Ghana była kolonią brytyjską, językiem urzędowym jest angielski. Na miejscu okazało się jednak, że tylko jeden człowiek z dwudziestoosobowej rodziny znał ten język, i to w stopniu bardzo podstawowym. Poprosiliśmy go, żeby reszta rodziny zatańczyła dla nas jeden z afrykańskich tańców. W odpowiedzi usłyszeliśmy zgodę, z zaznaczeniem, że musimy się najpierw pomodlić. W języku angielskim słowo modlić się (pray) brzmi podobnie jak płacić (pay). Początkowo zrozumieliśmy, że chodzi mu o zapłatę za taniec. Wyciągamy już pieniądze, a on jeszcze raz, tym razem wyraźniej informuje, że chce modlitwy w intencji dziecka leżącego w jednej z izb. Chłopak leżał pod posążkiem voodoo. Nie przeszkadzało to jednak rodzinie poprosić chrześcijan o modlitwę. Chwyciliśmy się więc za ręce i odmówiliśmy „Ojcze nasz”. Usatysfakcjonowana rodzina uraczyła nas dwudziestominutowym tańcem. Po ich twarzach widać było, że sprawia im on sporo radości. Nie dziwi mnie już, że w Afryce Msze św. są tak roztańczone. Odchodząc, zapomnieliśmy zabrać jednego plecaka. I tu kolejne pozytywne zaskoczenie: niezwykła uczciwość ludzi. Jeden z chłopców biegł za nami niezły kawał drogi, by móc nam go oddać.

Wszystko na targu

Poznając afrykańską rzeczywistość, wielokrotnie odwiedzałem miejscowy targ. Kupić tam można niemal wszystko: telefony komórkowe, materiały na ubrania, ryby, owoce, warzywa, artykuły gospodarstwa domowego i wiele, wiele innych. Większość asortymentu była importowana z innych krajów, głównie z Chin i Indii. Ile można zarobić na targu? Średnio równowartość 17 zł dziennie. Gdy trafi się turysta z Europy, można zarobić więcej. Dlatego tam, gdzie się pojawiałem, przez okolicznych handlarzy byłem atakowany odpowiednio wyższymi cenami.

fot. Kamil Syc

>>>Biskupi Nikaragui: trzeba odrzucić przemoc

Taksówkarz na motorze

Bycie sprzedawcą nie jest zajęciem na miarę marzeń młodego Ghańczyka. Tym zawodem trudnią się osoby bez wykształcenia, podobnie jak taksówkarze, jeżdżący także na motorach i rolnicy. Ci ostatni zarabiają najmniej, gdyż większość czasu spędzają w polu i na doglądaniu gospodarstwa. Młodzi mieszkańcy Ghany są świadomi tej sytuacji i dlatego chcą się uczyć. Tylko osoby z wykształceniem mają szansę na znalezienie pracy w mieście, a co za tym idzie – na wyższe zarobki. Któregoś dnia rozmawiałem z grupką młodych dziewczyn na temat sytuacji społeczno-ekonomicznej Ghany. W przeliczeniu na złotówki, połowa mieszkańców zarabia do 150 zł miesięcznie, 35% – do 800 zł, a pozostali powyżej 800 zł. Ci ostatni to zazwyczaj wielcy plantatorzy, posiadający spore majątki ziemskie. Często mają na utrzymaniu całe wioski, sami zaś mieszkają w mieście i tylko od czasu do czasu przyjeżdżają skontrolować robotników. Dochodowym biznesem jest uprawa wszelkich odmian tytoniu i jego eksport. Podobnie jest z wszelkim rękodziełem, zwłaszcza z maskami afrykańskimi, bębnami i rzeźbami. Te również znajdują sporo odbiorców na całym świecie, a zwłaszcza w Ameryce i Europie.

Ghańskie lepianki

Pobyt w Ghanie otworzył przed nami możliwość przyglądania się pracy misjonarzy, z którymi często jeździliśmy z licznymi posługami do stacji misyjnych. Mogliśmy wtedy przyjrzeć się warunkom, w jakich żyją mieszkańcy wiosek. Spora część zabudowań zrobiona jest z gliny. Ich zadaszenie to przeważnie kawałek blachy przyłożony kamieniami lub gęsto ułożone liście palm. W większości wiosek dominuje taki typ zabudowy. Budowa domu trwa zazwyczaj miesiąc, a wkład w jego powstanie mają zazwyczaj wszyscy mężczyźni w wiosce. Dzięki temu koszt budowy lepianki jest niższy niż budowy domu z kamienia, na który mogą sobie pozwolić tylko bogatsi mieszkańcy. Domowe życie, czyli praca, jedzenie posiłków czy podejmowanie gości odbywa się na świeżym powietrzu. Budynki mieszkalne są zazwyczaj ciasne. Nie znajdziemy w nich mebli ani urządzeń gospodarstwa domowego. Znajduje się w nich hamak lub mata bambusowa do spania i drobne narzędzia. Z wiadomych względów kuchnia jest osobnym budynkiem. Zazwyczaj podzielona jest na dwie części. W jednej znajduje się palenisko ulepione z gliny, na którym kobiety przyrządzają posiłki, a w drugim magazyn na żywność (przeważnie kukurydzę i fasolę).

fot. Kamil Syc

Radosny pogrzeb

W trakcie wizyt w poszczególnych wioskach trafiłem do takiej, w której trwały przygotowania do pogrzebu człowieka, który zmarł w czerwcu (byłem tam pod koniec września, na kilka dni przed planowanym pochówkiem). Przez te kilka miesięcy ciało leżało w chłodni. Dlaczego tak długo? Pogrzeb w Ghanie to wielkie wydarzenie, tym bardziej jeśli umrze ktoś ważny. W tym przypadku był to brat wodza wioski. Atmosferze pochówku towarzyszy radość. Członek wspólnoty dołączył do grona obcujących z Bogiem.

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze