Kenia. Nie przelewa się [MISYJNE DROGI]
W Afryce woda jest na wagę złota. Pewnie wiele razy słyszeliście ten truizm, ale przykład naszej misji znakomicie pokazuje, jak trudno jest wykopać studnię na Czarnym Lądzie.
Nie pomyślałabym, że pół wiaderka wody daje tyle możliwości. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że te 5–6 litrów wody wystarcza na super kąpiel, po której można zrobić spore pranie, a po praniu tą samą wodą umyć podłogę. Ba, jeszcze jak się jest uważnym i dobrze wykręca ścierkę, zostanie sporo na następny dzień na spłukiwanie toalety. I mogę śmiało powiedzieć, że my, siostry, mamy w tej sytuacji dużo szczęścia, bo te kilkanaście litrów możemy sobie kupić z przejeżdżającej przez wioskę cysterny, ale większość nie może sobie na to pozwolić. W Kenii średnia temperatura miesięczna wynosi od 25–28°C, a latem jest to często powyżej 40°C. To pokazuje, jak ważna jest woda.
Z dala od wody
Mieszkańcy chodzą więc do najbliższego źródła oddalonego od Laare o około 20 km i przynoszą baniaki na plecach. Idą wieczorem, śpią, czekając na swoja kolejkę i wyruszają do domu skoro świt – zmarznięte i zmęczone. Dwadzieścia litrów przy wielodzietnej rodzinie starcza na dwa, góra trzy dni. Nie ma mowy o myciu czy praniu – byleby starczyło do picia i ugotowania jakiegoś posiłku. Z problemem braku wody łączy się ścisłe problem głodu. Boli mnie, gdy słyszę komentarze o tym, że ludność Afryki jest leniwa i niezaradna. To są stereotypy, które krzywdzą większość naprawdę ciężko pracujących ludzi w naszej wiosce. Po porze deszczowej jak mrówki dzień w dzień idą na pola i przemieniają sawannę w urodzajne zagony – sadzą fasolę i kukurydzę z nadzieją, że zbiory zaspokoją głód na miesiące. Nikt jednak nie ma wpływu na to, że nagle przestaje padać i przez kolejne miesiące jest sucho. Kukurydza i fasola usychają, a jak nawet mamy tyle szczęścia, że zbierzemy plony, gdy nadchodzi pora sucha i nie ma dostatecznie dużo wody, ludzie i tak głodują przy pełnych spichrzach, bo kukurydzy i fasoli nie zje się na sucho, a do jej ugotowania potrzeba przecież wody. Brak wody to raj dla pchły piaskowej, która skubie nam ręce i stopy. Pospolicie zwana „jigars” jest koszmarem w porze suchej – tu znowu mamy sporo szczęścia, bo po umyciu się wieczorem, przy świetle lampy sprawdzamy sobie stopy i wyjmujemy pojedyncze pchły. Dzieciaki ani prądu, ani wody nie mają, więc pchły zagnieżdżają się pod ich skórą i paznokciami, wyjadając kawałki ciała. Z biegiem czasu składają jaja i rozwijają się, powodując infekcje i anemię.
Decyzja o budowie studni
Tak oto powoli dojrzewał w nas projekt budowy studni. To bardzo kosztowny i ryzykowny projekt, bo inwestując pieniądze, nie wiedzieliśmy, czy uda nam się wydobyć wodę. Pomysł ciągle upadał i wracał. Nie złożyłyśmy broni. Nie poddawałyśmy się. Wspólnie zaczęliśmy przygotowywać plany i badania terenu. Tak, jak się spodziewaliśmy, w całej okolicy szanse na studnie są marne, bo wioska położona jest na terenach powulkanicznych i wiercenie w niej do najprostszych nie należy. Pory w skale, a nawet wielkie puste kanały uniemożliwiają wiercenie, bo woda wpuszczana w kanał, by zminimalizować tarcie ucieka natychmiast i jest niebezpieczeństwo obsypania się kanału. Przy pierwszym podejściu na głębokości 80 metrów złamało się wiertło i to oznaczało koniec prac. Przeczekaliśmy porę deszczową, ponieważ w tym czasie nie dojeżdżają do nas specjaliści ze sprzętem i ruszyliśmy w innym miejscu z nową firmą, z mocniejszym wiertłem i z nową nadzieją. Trzydzieści dwa metry odwiertu i nadzieja niestety prysła. Zero szans na studnię. Puste kanały podziemne powodowały tąpnięcia i znów pojawiło się niebezpieczeństwo połamania wiertła.
Dowiercić się do pingwinów
Firma jednak się nie poddała. Zmienili ustawienia maszyn wiertniczych, zbadali raz jeszcze teren i rozpoczęli prace od nowa. Całej akcji zawsze towarzyszyły tłumy mieszkańców. Przychodziły więc całe pielgrzymki: zaglądali do już wywierconych otworów, przyglądali się pracom – byli pełni podziwu i uznania dla pracowników, ale jednocześnie kompletnie bezradni wobec problemu. Niestety i ta próba zakończyła się fiaskiem. Sześćdziesiąt cztery metry. Kolejny otwór i kolejny raport z decyzją o zaprzestaniu odwiertu. Dzięki tym problemom na terenie misji wytworzyła się jednak szczególna atmosfera jedności i solidarności. Rada starszych, mężczyźni i młodzież dopingowali codziennie, kobiety przynosiły jedzenie – ugotowane jajka lub kukurydzę. Prały pracownikom ubrania i dbały jak o członków własnego plemienia. Kolejna próba i kolejna nadzieja – zmiana maszyny wiertniczej na zdecydowanie mocniejszą. Znów pomiary i znów rozstawianie całego sprzętu. Razem z ludnością wioski i z dziećmi z misji przynieśliśmy na to miejsce figurkę Matki Bożej i jej zawierzyliśmy prace odwiertowe i całą naszą wioskę. Każdy dzień, każde uderzenie młota, każdy wywiercony centymetr to jej dzieło i to właśnie jej dziękowałyśmy za wszystko. Jej cud i jej sukces to 200 metrów. Wszyscy nam kibicują, wszyscy się modlą i czekają na wodę. Niektórzy polscy misjonarze podtrzymują na duchu w oryginalny, charakterystyczny dla sobie sposób – dzwonią, zapewniając o modlitwie. – „Siostro, ale jak już zaczną ci z otworu wiertniczego wyskakiwać pingwiny, to zaniechaj prac, bo będzie to oznaczało, że kopiecie za głęboko” – zażartował jeden ze znajomych polskich misjonarzy. W międzyczasie ktoś inny delikatnie sugeruje, że jak dokopiemy się do jakiegoś wartościowego kruszcu, innego niż wulkaniczny pumeks do pięt, to mam dać znać i pokopiemy razem. Takie zabawne telefony czy rozmowy pozwalają nam spojrzeć na sprawy z odpowiednim dystansem. Życzliwie żartujemy i ciągle czekamy na dobre wiadomości.
Pyrrusowe zwycięstwo
Na głębokości 195 metrów ostatnie wielkie tąpnięcie i hura! Jest woda! Młot napotkał kolejny pusty kanał i przy ogromnym nacisku rozbił się nam, ale już w wodzie. Okazało się, że na głębokości 200 metrów mamy rwący potok. Radość, tańce i śpiewy w wiosce trwały jeszcze bardzo długo, choć my w tym samym czasie siedzieliśmy już wokół stołu z inżynierem i z grobowymi minami. Jest woda, to fakt, jednak jest też problem – kolejne złamane wiertło, którego nie można wyciągnąć na powierzchnię. Ekipa wyjechała, zostawiając sprzęt na miejscu wiercenia. Obiecali, że wrócą z rozwiązaniem problemu. Ludzie nie do końca pojmują, co się stało. Jest nam bardzo przykro, ale czekamy cierpliwie na jakieś rozwiązanie. Mija miesiąc. Kolejne przyjazdy fachowców, kolejne pomiary, kamery wpuszczane w otwór wiertniczy, ekspertyzy skał. Kolejny dramat: jest woda, ale nie można jej wydobyć na powierzchnię. Wiertło jest złamane, a dodatkowo tkwiąc przez miesiąc w podziemnym potoku pokryte zostało grubą warstwa piachu i kamieni. Odłączono więc wiertło i powoli odinstalowywano sprzęt. Część rur po miesięcznym pobycie w ziemi pokryta była rdzą na znak, że mamy wodę, ale to jedyne pocieszenie, jakie było nam dane z tego przedsięwzięcia. Podjęliśmy jeszcze kolejne próby wpuszczenia pompy, odsysania, podnoszenia poziomu wody – niestety wiertło, które utkwiło na dnie, odebrało nam nadzieję.
Ewangelizacja ważniejsza od wody
Wioska zamilkła. Nastroje były co najmniej minorowe. Pojawiały się nawet głosy, że ktoś w ostatniej chwili rzucił czar lub coś w rodzaju klątwy, że to wina czarowników w wiosce. Zamiast więc zadręczać się problemem braku wody, postanowiliśmy walczyć z inną falą – falą myślenia magicznego oraz naiwnych wierzeń w zabobony i czary, która zalewa ludność w wiosce, siejąc spustoszenie w sercach i zamieszanie w głowach. Każda katecheza, każda nauka była teraz przekazywana ze szczególna mocą i świadectwem wiary w to, że Pan Bóg ma dla nas plan i trzeba mu ufać nawet w niepowodzeniach. On jest Panem nieba i ziemi, On sam będzie się o nas troszczyć, bo kocha nas niezmiernie. To nasze cierpienie jest dla nas tajemnicą, ale ma ono z pewnością jakiś Bogu wiadomy sens.
Okazało się, że od wody ważniejsza jest ewangelizacja. Może właśnie dlatego mieliśmy przeżyć to rozczarowanie, żeby pokazać miejscowym, że kryzysy wiary trzeba pokonywać nadzieją. To jasne, że potrzebujemy wody, ale jeszcze bardziej potrzebne jest nam zaufanie Bogu – zwłaszcza w obliczu niepowodzeń. Poza tym walka o każdą kroplę wody bardzo jednoczy nas i pomaga przetrwać. Mamy tutaj wspólny cel. Paradoksalnie nadzieja jest w nas coraz mocniejsza.
Z pewnością wrócimy niebawem do tematu wody i albo zaczniemy odwierty, albo wybudujemy gigantyczne zbiorniki podziemne, które zapewnią nam dostęp do zgromadzonej deszczówki w porze suchej, choć ta inwestycja wcale nie będzie mniej kosztowna od studni. Walczymy jednak o lepsze jutro i bardziej komfortowe warunki życia. Jesteśmy pełni wiary w to, że już niedługo będziemy mieli własne źródło wody, która w Afryce jest tak potrzebna i cenna.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |