Nieść nadzieją [MISYJNE DROGI]
Wśród Chorych. Oglądanie czyjegoś cierpienia, słuchanie płaczu, przeżywanie zwątpienia. Widok bezsilności i słabości to tylko jedna strona medalu. Jest tu też nadzieja i podzięka w formie uśmiechu.
Chyba nikt nie lubi szpitali. Kojarzą nam się z charakterystycznym, niezbyt przyjemnym zapachem i ludźmi przykutymi do łóżek. Nie lubimy też być chorzy, może za wyjątkiem miłych wspomnień z dzieciństwa, kiedy mama pomagała nam, przynosząc herbatki, ciasteczka i głaskała po głowie. W dorosłości mało kto ma czas chorować, a i choroby wydają się poważniejsze i w dodatku kosztowne. A jednak są ludzie, często także młodzi, którzy wchodzą w taką rzeczywistość z własnej woli, a nawet chętnie. Dlaczego?
Także dla mężczyzn
Mateusz jest członkiem NINIWY w Katowicach. Dodatkowo angażuje się jako wolontariusz pomagając chorym. – Chodzę po domach z taką posługą, po prostu mnie to kręci, daje poczucie wewnętrznego spełnienia – mówi.– Bardzo lubię rozmawiać z tymi ludźmi. Zawsze się dowiem czegoś ciekawego, nauczę – choć to nie najważniejsze. Dlaczego, tak jak rówieśnicy, nie spędza czasu w inny sposób? – Wydaje mi się, że jest to spowodowane tym, jak ci ludzie na mnie patrzą, gdy ich odwiedzam. Po prostu widzę w ich oczach to wyczekiwanie na drugą osobę… To jest nieprawdopodobne odczucie, nie da się tego opisać. Opieka nad chorymi często kojarzona jest z kobiecą ręką, wymaga cierpliwości i wrażliwości. A jak patrzy na to mężczyzna? – Mnie również wydaje się że kobiety lepiej sprawdzają się w tej roli, gdyż w ogóle lepiej radzą sobie w relacjach z człowiekiem aniżeli mężczyzna. Myślę jednak, że wielu mężczyzn chce pomagać innym, ale po prostu nie mają ku temu okazji. Z drugiej strony myślę, że w takim zaangażowaniu pomaga konkretna wewnętrznie podjęta decyzja oraz nawet pewne mentalne „znieczulenie” – to są klucze, dzięki którym każdy może to robić.
Rano, wieczór, we dnie, w nocy
Młodym chłopakiem, na którego spadła taka „okazja”, był o. Bartosz Madejski OMI, obecny proboszcz w Katowicach. Tak wspomina pierwsze zetknięcie się z chorobą i starością. – Gdy miałem może 16 lat, spadł na mnie obowiązek pomocy mamie w opiece nad moją chorą babcią. Czasem, szczególnie na początku, wychodziłem z siebie, gdy moja cierpliwość była przez babcię wystawiana na próbę w stylu „Bartuś: rano, wieczór, w dzień i w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy” (śmiech). Jednak z czasem zacząłem być dumny z tego, że mogę się nią opiekować. I coraz częściej dostrzegałem piękno mojej babci, która, gdy pozornie nie mogła nic już mi dać, dała najwięcej.
Zawód i powołanie
Iwona pracuje jako ratownik medyczny w izbie przyjęć od 2010 r. – Wybór zawodu był poniekąd przypadkiem, ale jednak zgodnym z moimi zainteresowaniami. Na co dzień spotykam się z ludźmi w ciężkich, nieraz nawet kryzysowych sytuacjach i to nie tylko pod względem fizycznym, ale i psychicznym. Oni oczekują od nas szybkiej i fachowej pomocy, bez względu na porę dnia i nocy. Nieraz potrzebują po prostu porozmawiać, wyżalić się, lub – w przypadku bezdomnych – znaleźć ciepły kąt do przenocowania, najlepiej połączony z czymś do jedzenia. Iwona już na początku pracy postanowiła, że będzie wierna swoim zasadom: silna, pewna siebie. – Starałam się też odwiedzać kaplicę przed rozpoczęciem dyżuru, żeby mieć siłę na to wszystko. W pracy bardzo szybko sprowadzono mnie do parteru. Okazało się, że przede mną dużo twardej nauki, dotyczącej nie tylko medycyny, ale przede wszystkim relacji międzyludzkich. Nieraz wypłakiwałam oczy po dyżurze, zadręczyłam się myślami. Czasem nie mogłam patrzeć na siebie w lustrze. Wstyd mi było przed Bogiem. Z perspektywy czasu widzę, że w tamtym okresie dowiedziałam się bardzo wiele o sobie, co stało się dla mnie błogosławieństwem. Taka konfrontacja z życiem musi kiedyś nastąpić, ona jest niezbędna dla naszego rozwoju, dlatego jestem Bogu wdzięczna za to, że dał i wciąż daje mi tak popalić. Jak twierdzi Iwona, wiara i pomaga w tej pracy, i nie. – Nie, bo na pewno łatwiej byłoby się nie przejmować problemami innych, nie rozmawiać z pacjentami i po prostu „robić swoje”. A tu jednak Bóg wymaga, żeby być „dla”. To jednak On daje mi siłę, motywację, żeby to robić. On daję mi nadzieję, że człowiek jest czymś więcej niż ciało, ciało które może przysporzyć niemiłych doznań dla oka, ucha czy węchu. Nieraz trudno jest przebić się przez tę cielesną barierę postrzegania człowieka, nawet dla mnie, człowieka wierzącego w duszę i życie po śmierci. O to zawsze muszę walczyć.
Również na misjach
Okazją do zaangażowania młodych w pomoc chorym daje także oblacki Wolontariat Misyjny „Niniwa”. Monika pracowała na Białorusi. – Z siostrami szarytkami byłam kilka razy u chorych, ale moja pomoc ograniczała się do podania posiłku, mierzenia ciśnienia i rozmowy. Mycie, opatrunki – to już były zadania sióstr. Monika mówi, że nie mamy wpływu na zastaną sytuację, ale możemy ją polepszyć swoją pomocą. Choćby była najmniejsza i wydawała się mało ważna. – Nie znaczy to, że nie było mi nieraz przykro – dodaje. – W pewnym momencie pojawia się nawet taka złość z bezradności, że ktoś być może umiera, a człowiek nie jest w stanie tego naprawić. Ale ta chwila, uśmiech na twarzy chorej osoby, jej podziękowanie za to, że jesteś – to właśnie daje radość. Czasem samotność w chorobie doskwiera niektórym bardziej niż sama choroba. A jednak, według Moniki, dzieci i chorzy to najlepsza droga do Pana Boga. – W chorych spotyka się cierpiącego Jezusa. Młodzi nie zawsze myślą tylko o sobie. Towarzyszenie chorym uszlachetnia ich i pomaga w dorośleniu. Czasem są to chorzy najbliżsi, a czasem w szpitalach, czy na misjach. Szkoda, że nie wszyscy z tego korzystają.
Krzysztof Zieliński
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |