Papuaskie siłaczki [MISYJNE DROGI]
Prowadzą i wspierają misjonarza w drodze do dalekich wiosek. Niosą na plecach dzieci do szpitala. Uprawiają ogrody i pola. Odpowiadają za liturgię, prowadzą katechezy, czasem przewodzą wspólnotom w wioskach. Do tej pory, w niektórych miejscach, trzeba zapłacić za żonę świniami. Nie jest im łatwo.
Od niedawna duszpasterzuję w parafii Williame w górskiej diecezji i prowincji Mendi. Chcąc duszpastersko ogarnąć rozległy teren parafii, korzystam z samochodu, jeżdżąc po niedawno oddanej do użytku asfaltowej drodze, która prowadzi do kilku z naszych 15 wiosek. Aby jednak dotrzeć do innych, ukrytych bądź to na wzgórzach, bądź to w majestatycznych dolinach, trzeba iść przez górski busz nawet kilka lub kilkanaście godzin. 30 grudnia 2021 roku odbyłem kolejną wyprawę – moją pierwszą do wioski Lawe. Drogi nie znałem. Poprosiłem o pomoc miejscową młodzież. Zgłosiło się siedem dziewcząt, do których dołączyły dwie panie i seminarzysta Gilbert. On zadeklarował się nieść plecak, którego jedynym ciężarem było wszystko to, co potrzebne jest księdzu do sprawowania Eucharystii i trzy paczki cukierków, z racji oktawy Bożego Narodzenia. Szedłem z pomocnym kijem w ręku, aby łatwiej pokonywać ścieżkę pełną błota, wiodącą częściowo przez bagna, a w dalszej części drogi, aby lepiej się wspinać i schodzić z dość stromej góry. Idąc tam, myślałem o wielu sprawach, o ludziach, których spotkałem w życiu; i starałem się modlić na różańcu.
W drodze do wioski
Spotkałem młodą matkę z dzieckiem na ręku. Zapytałem ją, dokąd idzie. Przytulając dziecko, odpowiedziała, że do szpitala. Ów szpital znajduje się na terenie innej misji katolickiej i póki co jest jedynym w promieniu kilkunastu kilometrów (kilku godzin pieszo) niosącym doraźną pomoc chorym. Po kilku minutach spotkaliśmy starszą kobietę, która niosła potężną siatkę z pędami słodkiego ziemniaka (kaukau). Na wąskiej ścieżce, wśród bujnej trawy zwanej kunai, trzeba było tej kobiecie z szacunkiem ustąpić. Było rano, a jej spieszyło się do ogrodu, aby posadzić pędy ziemniaka.
Powoli przygotowywaliśmy się do wspinaczki na ścianie góry Lima. Nie jest to północna ściana Matterhornu ani południowa ściana Lhotse, których zdobywcy otrzymali „nieśmiertelną” chwałę w panteonie alpinistów i himalaistów, ale trzeba było się „zaprzeć samego siebie”, aby zdobyć tę ścianę, mającą około 60 stopni nachylenia. Po pokonaniu zbocza, na szczycie góry, w ramach odpoczynku była dziesiątka różańca i każdy z nas otrzymał po miętowym cukierku. Potem znów ruszyliśmy dalej, tym razem schodziliśmy z góry, po niedawno poprawionej ścieżce – zniszczonej przed świętami przez obsunięcie się ziemi. Do wioski było coraz bliżej. Wkrótce usłyszeliśmy śpiew. Okazało się, że był to radosny śpiew kobiet i grającej młodzieży, oczekującej na przybycie księdza – patra. Kiedy wszedłem do kościoła, zbudowanego dzięki inicjatywie hinduskiego kapucyna, Francisa Thomasa, ujrzałem tańczące kobiety. Z pewnością nie był to taniec w stylu Salome, wabiącej Heroda, ale radosny taniec uwielbienia Pana. Pomyślałem sobie tylko, ile w tych miejscowych kobietach drzemie energii i ukrytej mocy, że żyjąc na co dzień w dość trudnym terenie, potrafią eksplodować pokorną radością życia. Potrafią angażować się w miejscowy Kościół – swoją wspólnotę. Potem była spowiedź i msza święta oraz błogosławieństwo rodzinnych domów, z których kilka było udekorowanych w kwiatami. Tylko jeden, może dwa domy w tej wiosce mogłyby pretendować do standardu jednogwiazdkowego motelu. Pozostałe są podobne do „szopy w Betlejem”, w której narodził się nasz Zbawiciel. W drodze powrotnej spotkaliśmy wracającą ze szpitala matkę z dzieckiem. Na dość powszechną chorobę – scabies – medycyna tutaj za bardzo nie pomaga. Mama z dzieckiem wracała do domu z nadzieją, że będzie lepiej. Z dzieckiem na ręku zaczęła się wspinać po stromej ścianie, by dotrzeć do domu, by wypełnić naturalny obowiązek bycia matką.
Wierna do końca
Z perspektywy wyprawy owego dnia, lepiej mi było przypomnieć sobie losy wielu spotkanych kobiet pod Krzyżem Południa, w górskich rejonach Papui-Nowej Gwinei.
Pierwsza niech będzie Teresa, pochodząca z prowincji Milne Bay. Wyszła za mąż za nauczyciela szkoły średniej ze swoich rodzinnych stron. Po osiedleniu się w górach jej mąż wziął sobie z czasem trzy następne „żony”. Ślubu kościelnego Teresa nie miała, nie mogła więc przystępować do Komunii św. Znosiła ten krzyż pokornie, uczestnicząc w życiu parafii i chodząc regularnie do kościoła. Pewnego dnia zostałem wezwany przez Teresę do jej chorego męża, który trafił do szpitala z objawami zawału serca. Udzieliłem mu sakramentu namaszczenia chorych. Wkrótce, dzięki miejscowemu biznesmenowi, został zabrany do innego szpitala, gdzie czekali na niego amerykańscy lekarze. Niestety ta droga była ostatnią drogą męża Teresy. W zakrystii przed mszą świętą jeden z ministrantów powiedział mi, jakby od niechcenia, że ów nauczyciel został „otruty” przez kobiety, które domagały się od niego środków na utrzymanie dzieci, których był ojcem. Teresa była do końca wierną żoną.
Marnotrawny mąż
Kolejną ciekawą postacią wśród lokalnych kobiet jest Linet. Wychowywała się w rodzinie niekatolickiej. Po wyjściu za mąż i ślubie w Kościele katolickim, Linet stała się żarliwą obrończynią wiary. Wraz z mężem są z wykształcenia nauczycielami. Przysłużyli się lokalnej wspólnocie katolickiej, zakładając w parafii pw. św. Klary podwaliny pod działalność Legionu Maryi, maryjnych wspólnot, które w latach 90. XX w. rozwijały się mocno wśród papuaskich diecezji. Obecnie w całej PNG liczba członków Legionu Maryi wynosi ponad 23 tysiące. Z czasem w życie Linet zakradły się dni, miesiące i lata małżeńskiego dramatu. Mąż poszedł w politykę, a u jego boku stanęła druga kobieta, swoją drogą bardzo przedsiębiorcza osoba. Dla Linet codzienność nie była łatwa, tym bardziej że jej mąż, po czasie sukcesów na scenie politycznej, musiał ustąpić innym i wrócić, ale nie wrócił do żony. Linet, mimo swoich zawodowych i rodzinnych obowiązków, wciąż znajdowała czas na działalność w Legionie. Swoje kryzysy i problemy starała się powierzać Chrystusowi. Przyszedł jednak kolejny cios. Najstarszy syn, po wypadku samochodowym, został sparaliżowany. Ona, wierna matka, czuwa przy nim przez kilkanaście tygodni, kosztem utraty pensji w szkole, czuwa do końca, do dnia, kiedy jej syn umiera. W jakimś sensie śmierć syna rozpoczęła opatrznościowy zwrot w życiu osobistym jej męża. Mężczyzna po 20 latach zaczął myśleć o powrocie do rodziny. Późno? Dla Boga nigdy nie jest za późno. Ciekawym faktem jest to, że w ostatnim czasie pierwsze skrzypce w scaleniu dotąd rozbitej rodziny odgrywa druga żona. Linet swoim niesieniem krzyża i cierpliwością, jak Penelopa w „Odysei”, czeka na chwilę, aby móc powitać na stałe swojego „marnotrawnego” męża. Oby tak się stało jak najszybciej, na chwałę Pana.
Oskarżona o czary
Warto też wspomnieć o pewnej kobiecie i matce z parafii Kup w diecezji Chimbu. Również ona była aktywną członkinią Legionu Maryi w swojej wspólnocie. Pewnego dnia została niesłusznie oskarżona o czary, przez które miała zginąć w wypadku wpływowa osoba. Owa kobieta posądzona o posiadanie złego ducha, tzw. sangumy, niestety nie znalazła litości w oczach ukrytych „sędziów” ze swego szczepu. Wydali wyrok śmierci przez spalenie przy drzewie. Swoją matkę próbował jeszcze ratować jej syn, oferując pomoc. Kobieta jednak odmówiła, mówiąc synowi: „Ja wierzę w Jezusa Chrystusa, ufam w pomoc Maryi, którą kocham i przyjmuję ten niesprawiedliwy wyrok, jako zadośćuczynienie za grzechy naszego szczepu”. Jacyś szaleńcy wyrok wykonali. W krótkim czasie pojawiła się policja. Torturowanej kobiety nie uratowano. Z pewnością Pan Bóg przyjął jej ofiarę życia za ludzi ze szczepu, w którym żyła i przekazywała życie. Trzeba zaznaczyć, że w ostatnich latach są widoczne wspólne wysiłki Kościoła katolickiego i lokalnych rządów w walce z przejawami wszelkiej przemocy wobec kobiet.
>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<
To kilka historii. Jako misjonarze dokładnie widzimy, jak wiele kobiet pod Krzyżem Południa poznaje Chrystusa i karmi się Jego Ciałem. Jak wiele z nich pokochało Niewiastę z Nazaretu, Maryję, i razem z Nią, działają w szeregach różnych grup maryjnych i różańcowych. Idą w różne pokolenia i szczepy ludzi jako apostołki, niosąc Nadzieję – Chrystusa, szczególnie tam, gdzie brakuje kapłana, zastępując go w możliwym dla nich zakresie. Widać, jak zaczynają odważniej współodpowiadać za Kościół, jak zmienia się ich rola w społeczeństwie, dowartościowując w ten sposób ich godność.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |