Mieszkańcy Domów Serca towarzyszą miejscowej ludności w codziennym życiu. Ich opowieści, historie ich życia, są często wzruszające/fot. Z ARCH. RAFAŁA BILICKIEGO/DOMY SERCA

Piękni ludzie [MISYJNE DROGI]

Planujesz wakacje. Wpisujesz w wyszukiwarkę hasło „bezpieczeństwo” i otrzymujesz listę miejsc, których lepiej nie odwiedzać. Dlaczego? Bo mieszkają tam złodzieje, handluje się narkotykami, a wieczorami słychać strzały. W takich właśnie „czarnych punktach” powstały Domy Serca.

Od 1990 r., kiedy powstał pierwszy Dom Serca w Argentynie, do dziś powstało już 40 takich Domów na czterech kontynentach (w Europie, Azji, Ameryce Południowej i w Afryce). Oryginalna ich nazwa to Point Coeur, co w dosłownym tłumaczeniu z francuskiego znaczy „Punkty Serca”. Zgodnie z pomysłem katolickich założycieli (idea narodziła się we Francji) Domy Serca miały być odpowiedzią miłości na „czarne punkty”, na marginalizację ludzi i skazanie ich na samotność. Domy Serca są zwykłymi domami w dzielnicach biedy, w których mieszka od trzech do sześciu wolontariuszy z różnych krajów świata. Jedyne, co wyróżnia Dom Serca od okolicznych domów, to fakt, że jest otwarty dla wszystkich, którzy chcą do niego przyjść. Zadaniem wolontariuszy nie jest dokonywanie zmian – rozdawanie pieniędzy, prowadzenie warsztatów, szkoły czy szpitala. Wolontariusze odpowiedzialni są za to, aby ludziom z „czarnych punktów” – tym, którzy zostali już osądzeni przez społeczeństwo, którzy zostali zaklasyfikowani jako niebezpieczni i bez szans na dobre życie – okazać zainteresowanie – poprzez obecność i drobne gesty miłości. Pokazać im, że są wartościowi, kochani i piękni tacy, jacy są. Choć oczywistym i banalnym wydaje się stwierdzenie, że zasobność portfela nie świadczy o ludzkiej wartości ani godności, to doświadczenie wolontariuszy pokazuje, że ta prosta prawda często bywa zapominana przez ludzi.

>>> Radość życia w slumsach

Złe dzielnice

Kiedy mieszkałem w Valparaiso w Chile, będąc na 15-miesięcznym wolontariacie z Domami Serca, wiele razy spotykałem się z sytuacją, kiedy mieszkańcy miasta widząc blondyna mówiącego z obcym akcentem w autobusie jadącym do „niebezpiecznej dzielnicy”, w której znajdował się Dom Serca, zaczepiali mnie. Mówili, żebym wysiadł, że na pewno pomyliły mi się kierunki, że tam, gdzie się udaję „mieszkają złodzieje i mordercy”. Natomiast potrzebowałem bardzo niewiele czasu, aby zrozumieć, jak bardzo krzywdząca dla ludzi mieszkających w tej dzielnicy jest ta opinia. Spotykałem tam bowiem Cecile, która od trzydziestu dwóch lat opiekowała się swoim przykutym do łóżka dzieckiem z niepełnosprawnością. Spotykałem Lauritę, która w samotności, porzucona przez męża i syna, walczyła z chorobą nowotworową. Spotykałem Antonię, trzynastolatkę, której mama umierała na raka, a ojciec siedział w więzieniu, i która musiała wziąć na siebie ciężar opieki nad młodszym rodzeństwem. Spotkałem też wielu, wielu innych, którzy swoją miłością, oddaniem, zdolnością do poświęceń bili na głowę wszystkich tych, którzy osądzali ich przez pryzmat ilości posiadanych pieniędzy.

Najcenniejszym darem, którym może podzielić się wolontariusz jest czas/fot. Z ARCH. RAFAŁA BILICKIEGO/DOMY SERCA

Będąc na misji, często dostawałem pytania od znajomych w Polsce: „Ale co wy robicie dla tych ludzi? Czy mogę przekazać dla nich jakieś pieniądze?”. Wiem, że te pytania zadawane były w dobrej wierze, obarczone były jednak podstawowym błędem w ocenie rzeczywistości. Należy zdać sobie sprawę z tego, że smutek ludzi, których spotykałem nie był spowodowany biedą. Nie spotkałem żadnej osoby, która byłaby nieszczęśliwa z powodu braku pieniędzy, natomiast całe mnóstwo ludzi nieszczęśliwych z powodu samotności i odrzucenia. W sposób zewnętrzny, powierzchowny nie robiliśmy więc dla spotkanych ludzi nic – nie rozdawaliśmy im pieniędzy, ani nie pomagaliśmy w znalezieniu pracy. Ale staraliśmy się odpowiedzieć na najgłębsze pragnienie ludzkiego serca – potrzebę kochania i bycia kochanym. Nigdy nie zapomnę Sandry, kobiety, która przeszła w swoim trzydziestoparoletnim życiu chyba wszystko, co najgorszego można sobie wyobrazić, a która dziękowała mi za to, że jestem, że chciałem przyjechać, porzucić „bogatą Europę”, że poświęciłem jej czas, wysłuchałem i pokazałem, że ona „też jest człowiekiem i jest godna miłości”.

Narzędzia Twojego Pokoju

Dla nas, wolontariuszy Domów Serca, wspólnym doświadczeniem jest poczucie, że nie jesteśmy godni, aby być tak postrzeganymi przez ludzi. Wiemy przecież, że nie własnymi siłami ich kochamy, ale że jesteśmy jedynie narzędziami Jego Pokoju (jak modlił się św. Franciszek i jak, za jego przykładem, modlą się codziennie wolontariusze). Mamy poczucie, że żeby kochać, potrzebujemy poczucia, że my też jesteśmy kochani tą Miłością, która się nie kończy. Dlatego codziennie wolontariusze uczestniczą we mszy świętej, adoracji, modlą się różańcem i brewiarzem.

Obok czasu wolontariusze dzielą się też po prostu obecnością/fot. Z ARCH. RAFAŁA BILICKIEGO/DOMY SERCA

Również wspólne dla wolontariuszy powracających z misji jest poczucie, że ostatecznie każdy z nas więcej otrzymał niż był w stanie dać. Doświadczyliśmy prawdziwości słów Jezusa, który mówił, że „nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym” (MK 10, 28-31). Dzielimy także poczucie, że to ludzie, których poznaliśmy na misji byli naszymi nauczycielami, że oni, choć często niewykształceni, uczyli nas tego, co najcenniejsze w życiu. Podczas misji wiele razy czułem się jak Mały Książę, który podróżuje między planetami, ucząc się prawdziwego znaczenia zasłyszanych gdzieś kiedyś słów. Zrozumiałem, co to miłość, kiedy patrzyłem jak Patricia tydzień w tydzień odwiedza swoją córkę w więzieniu i samotnie zajmuje się czwórką jej dzieci. Zrozumiałem, co to wierność, kiedy towarzyszyłem señorze Anie, siedemdziesięcioparoletniej kobiecie, ledwo poruszającej się o lasce, zajmującej się starszym o kilka lat, niewidomym mężem. I zrozumiałem, co to wiara, kiedy patrzyłem jak don Luis kolejny raz przyjmuje swojego syna alkoholika do domu, wierząc, że tym razem nie popadnie w nałóg. A przecież chłopak walczy z uzależnieniem bezskutecznie od dwudziestu lat.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Misja codzienności

Kiedy decydowałem się na wyjazd na misje miałem wrażenie, że piętnaście miesięcy, które mam spędzić w Chile, to bardzo dużo czasu. Po paru miesiącach wiedziałem już, że to jedynie kropla w całym oceanie potrzeb. Że Dom Serca powinien być w każdym mieście, w każdej dzielnicy. Że wolontariuszy, jak robotników z przypowieści, jest mało, a żniwa wielkie. I choć, patrząc w kategoriach sukcesu, statystyk czy wykresów, nie udało mi się dokonać żadnej zmiany w świecie zewnętrznym, to głęboka wdzięczność, jaką widziałem w oczach ludzi żegnających mnie, dawała mi poczucie spełnienia dobrego obowiązku. Nie wracałem jednak do Polski z poczuciem zakończenia jakiegoś etapu – wręcz przeciwnie. Wróciłem przekonany, że misja dopiero się zaczyna. Wróciłem przekonany, że to spojrzenie miłości, którego próbowałem się na- uczyć na misji, muszę przenieść do Polski, do swojej codzienności. Że tym spojrzeniem muszę zapełnić te „czarne punkty”, które mam w życiu.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze