#TydzieńMisyjny: jestem od roboty – rozmowa z Szymonem Hołownią
O byciu misjonarzem, pracy dla innych i przebywaniu w obecności Boga z Szymonem Hołownią, dziennikarzem, prezenterem telewizyjnym, autorem książek rozmawia Marcin Wrzos OMI.
Marcin Wrzos OMI: Kto to jest katolik? Czy katolik to z definicji misjonarz?
Szymon Hołownia: Katolik to ktoś, kto wierzy że Chrystus zmartwychwstał, że nie ma śmierci i umie, a przynajmniej się stara, obudzić tę nadzieję w każdym napotkanym człowieku. Jako chrześcijanie i katolicy naprawdę nie mamy nic innego do roboty niż głosić ludziom, że Chrystus zmartwychwstał. Każdy z nas jest więc z definicji misjonarzem.
Obraz katolika w mediach, to najczęściej ktoś smutny, zacofany, straszy biskup, ksiądz pedofil. Mamy doprawioną taka „gębę”. Czy nie jesteśmy sami temu winni?
Pewnie w znacznej mierze tak. W mediach nie pracują jacyś odgórnie formowani wrogowie Kościoła – to ludzie z naszych środowisk, nasi sąsiedzi, znajomi, czasem krewni. Jaki Kościół sami widzą, taki jego obraz przekazują dalej. Jasne, można się zżymać, że nie wkładają dostatecznie dużo wysiłku w poznanie dobrych stron Kościoła, których przecież nie brakuje, koncentrują się na powierzchownym złu, ale my nie możemy poprzestać na obrażaniu się na cały świat, że nie chce dostrzec naszego piękna. Musimy działać, wyjść do ludzi. Nie siedzieć i czekać aż przyjdą, ale iść tam, gdzie są, nawet jeśli są w najdziwniejszych miejscach i tam głosić im nadzieję, a zabierać lęk. Niech każdy odpowie sobie sam i zrobi rachunek sumienia: ilu ludzi po spotkaniu ze mną ma więcej nadziei i sił, ilu bardziej się boi. A później bierzmy się do zrzędzenia na dziennikarzy.
Próbujesz zmienić ten obraz medialny. Łamiesz schematy. Czy nie jest to trudne?
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo nie czuję że pracuję nad łamaniem czegokolwiek albo zmianą jakichś obrazów. Nie budzę się rano i nie myślę, jak widzą mnie inni, nie snuję autometarefleksji. Ja jestem od konkretnej roboty, a nie od prób zapakowania się w jakąś szufladę. Szkoda mi na to sił i czasu.
Papież Franciszek bardzo skraca dystans do ludzi Kościoła. Posługuje się nie tylko strukturą Kościoła, która czasem okazuje się mało wydolna, ale przekazem medialnym, aby dotrzeć do wszystkich. Dociera nie tylko z komunikatem słownym, ale i obrazem, świadectwem ubóstwa. Czy to dobra droga?
Bardzo dobra. Święty Franciszek, jego patron, też zachęcał swoich uczniów, żeby szli i głosili całemu światu Ewangelię, „a jeśli to będzie konieczne, to nawet i słowem”. Ludzie toną dziś w nadmiarze słów. Słyszeli już je wszystkie. Dziś muszą – jak uczniowie Jezusa, którzy też słyszeli pewnie przemowy wielu złotoustych pseudomesjaszy – zobaczyć, dotknąć, doświadczyć, przeżyć. Chrześcijaństwo to nie moralność, nie światopogląd, nie posiadanie zdanie w debacie o in vitro, chrześcijaństwo to relacja z żywym Człowiekiem. Który realnie, a nie hipotetycznie, albo tylko po śmierci, zmienia życie człowieka. Franciszek widzi, że kryzys, w jaki zaczął popadać instytucjonalny Kościół, a który osiągnął apogeum pod koniec rządów papieża Benedykta (bez jego winy), zachowuje się jak ktoś, kto ma absolutnie unikalny skarb, ale właśnie jego nie pokazuje światu. Katolicy zamiast lecieć w te pędy i każdemu głosić Miłosiernego Boga, zaczęli bawić się w moralną Straż Graniczną, studio debat cywilizacyjnych, wojowników. Nie tędy droga – zdaje się w każdym dniu swojego pontyfikatu mówić papież.
Jestem wychowany, jako misjonarz, w Kościele, który ma drzwi otwarte, wychodzi do ludzi, prowadzi dialog, daje nadzieję (o. Hryniewicz), jego „gęba” jest pozytywna i uśmiechnięta. Nie brakuje Ci czasem w naszym przekazie pozytywnej teologii? Przecież gdybym szukał Boga, to ktoś, kto tylko mnie nim straszy, nie byłby dla mnie przekonujący.
Tak jak powiedziałem wcześniej – chrześcijanin ma dawać nadzieję, a nie zwiększać poziom lęku. Ludzie chodzili za Chrystusem nie dlatego, że ich straszył, albo stawiał nowe wymagania, ale dlatego że widzieli w Nim człowieka, z którym dobrze było być. Który nie zaczynał od odpowiedzi, a od pytań. Nie od oceny, a od troski. Który nie zaczynał od wymagań, a od pełnego bezwarunkowej miłości spojrzenia albo od zjedzenia kolacji. Myślę, że jakieś 80 % problemów jakie mają dziś ludzie z Kościołem bierze się stąd, że ktoś im wmówił, że na miłość Boga trzeba sobie zasłużyć dobrym postępowaniem. I to ich spina, sprawia, że odchodzą zasmuceni. Bóg nie stawia warunków wstępnych. Nie mówi: będę cię kochał, jeśli pójdziesz do spowiedzi. Jeśli nie pójdziesz, też cię będzie kochał. A ty będziesz tracił (nie Bóg) każdego dnia coś fantastycznego, jeśli nie będziesz z Nim w kontakcie. Najpierw zachwyć się Bogiem, a to doprowadzi cię do spowiedzi, szczerej, bo biorącej się z rosnącego pragnienia, żeby być jak najbliżej z Kimś tak zachwycającym.
Czy jako świecki czujesz się dobrze w Kościele? Czy rola świeckiego jest w nim według Ciebie dowartościowana?
Kiedyś Halina Bortnowska powiedziała: Kościół jest jak wielki las, każdy znajdzie w nim sobie zakątek, w którym da się żyć. Ja mam takie zakątki, więc nie narzekam, czuję się znakomicie. A że w wielu innych zakątkach mogłoby być lepiej? Jasne. Rzecz jednak w tym, że w Polsce mamy tak dużo księży, że świeccy wciąż jeszcze nie są im niezbędnie potrzebni. Gdy te relacje ilościowe się zmienią, świeccy niejako z automatu zaczną być dowartościowywani: okaże się, że ksiądz wcale nie musi budować kościoła, uczyć religii w szkole, być parafialnym księgowym, a nawet odprawiać pogrzebów czy głosić wszystkich kazań (bo może to też zrobić diakon).
Przepraszam za prywatę: ale czy dużo się modlisz? Jak dbasz o swoją relację z Bogiem?
To za duży temat na jedno pytanie w wywiadzie. Modlitwa, jak mówi Ewangelia, ma być wytrwała. Więc ja staram się wytrwale trwać przed Bogiem, wierząc że on zrobi wszystko, co zrobić trzeba. Staram się codziennie być na Eucharystii, znaleźć rano pół godziny na kontemplację ikon i lekturę Pisma. A później modlę się jeszcze milion razy w ciągu dnia. Ja mam wrażenie, że cały czas gadam z Panem Bogiem. Coraz bardziej widzę też, że celem nie jest to, żeby z Nim gadać, ale żeby po prostu stale i smacznie spać w Jego ramionach jak dziecko.
Bez wątpienia misje są tą działalnością Kościoła, której trudno zarzucić coś złego. Chodzi przecież nie tylko o ewangelizowanie, ale dawanie szansy edukacyjnej, zdrowotnej. Jak to się stało, że odkryłeś misje?
Zobaczyłem fantastycznych ludzi, robiących genialną robotę: żyjących Ewangelią, a nie o niej gadających. Misjonarze to ludzie, którzy robią znacznie mniej ceregieli, a więcej konkretów. Są jak pogotowie, które nie jeździ na wizyty w garniturach i nie celebruje wszystkich szpitalnych formalności – bo ono jest od ratowania ludziom życia. W wielu miejscach świata, które odwiedziłem, zaczynają od ewangelizacji chlebem, uśmiechem, lekarstwem. To podejście idealnie sprawdziłoby się i w Polsce, bo ona też jest krajem misyjnym. W Kasisi nie głosi się katechez ewangelizacyjnych, ale wszyscy żyją tak, że już nie zliczę ile razy słyszałem od odwiedzających: a co można zrobić, żeby tak żyć? Co trzeba zrobić, żeby zostać chrześcijaninem?
Kasisi. Co w tym miejscu najbardziej porusza? Co jest w tych dzieciach, że do nich wracasz, myślisz o nich, czujesz się za nie odpowiedzialny?
Porusza mnie to, że tam się oddycha Ewangelią, karmi się nią, odpoczywa w niej. Że ona tam jest życiem, a nie wykładem jakichś prawd. Jasne, że myślę o naszych podopiecznych. Staramy się pomóc siostrom prowadzącym sierociniec w rozwiązywaniu wszystkich ich problemów: zdrowotnych, edukacyjnych, bytowych – naprawdę jest o czym myśleć. Ale to przede wszystkim po prostu „moje dzieciaki”, które dopytują o mnie, modlą się za mnie – zbudowała się między nami bardzo fajna, bliska relacja.
Od jakiegoś czasu prowadzisz też Dobrą Fabrykę. Starasz się łączyć w tym projekcie misyjnym osoby wierzące i poszukujące. Czy uważasz, że taka kreatywność to przyszłość, że trzeba robić rzeczy, projekty, które łączą.
Nie ma w Polsce tak zinternetyzowanych i tak obudowanych różnymi aplikacjami fundacji jak nasze dwie. Robimy, co możemy, by dotrzeć do wszystkich, wierzących i nie, z prostym przesłaniem: najlepszą metodą walki ze złem jest robienie dobra. Zmiana świata naprawdę nie wymaga wielkich poświęceń, nikomu nie zamierzamy zabierać domu, wczasów, samochodów albo słodyczy. Prosimy o pięć albo dziesięć złotych stałego przelewu tygodniowo lub miesięcznie. I pokazujemy, jakie da się z tego zrobić cuda.
Potrzebujący ludzie nie chcą twojego „wszystkiego” kiedyś, chcą twojego „troszkę” dziś. I potrafią oddać ci w zamian tyle dobra, że nie będziesz w stanie tego udźwignąć.
W Dobrej Fabryce opiekujemy się prowadzonymi przez Siostry od Aniołów szpitalem w Demokratycznej Republice Konga i hospicjum w Rwandzie. Ci, którzy śledzą nasze relacje stamtąd, nie mogą się czasem nadziwić: skąd tam tyle życia? U nas, w Dobrej Fabryce, jedni ludzie dają życie drugim. A że dawanie życia drugiemu to jest Dobro. A źródłem całego dobra jest Bóg. Więc nawet jeśli na tym świecie masz czasem z Nim swoje trudne sprawy, możesz być pewien, że On nie zapomni niczego, co zrobiłeś dla najsłabszych braci. A oni na Sądzie Ostatecznym wstaną i przemówią w twojej obronie.
Szymon Hołownia (ur. 1976) dziennikarz, publicysta, prezenter telewizyjny. Pochodzi z Białegostoku. Współtwórca wielu inicjatyw charytatywnych i misyjnych m.in. Fundacji Dobra Fabryka oraz Fundacji Kasisi
Fot. Fundacja Fabryka Dobra
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |