fot. Karolina Binek/misyjne.pl/Misyjne Drogi

Swoje serce zostawiłyśmy w Kazachstanie [ROZMOWA]

Marysia, Ola i Ela w tym roku wyjechały na misje do Kazachstanu. W Oziornoje – wiosce założonej przez polskich zesłańców w 1936 roku pomagały przy przygotowaniach do Festiwalu Młodzieży. W rozmowie z Karoliną Binek wolontariuszki opowiedziały o tym oraz o wielu innych misyjnych doświadczeniach.

Założona przez Was grupa na Facebooku nazywa się Oziorne Wolontariuszki? Skąd ta nazwa?

Marysia: – Nazwa tej grupy związana jest z miejscowością w Kazachstanie, do której pojechałyśmy na misje – Oziornoje.

Ola: –To jest wieś, o której się mówi, że jest „polska”. Została założona przez polskich zesłańców w 1936 r. i nadal mieszkają tam potomkowie Polaków. Właśnie do niej zostałyśmy posłane na misje i jeszcze przed wyjazdem postanowiłyśmy założyć grupę na Facebooku, na której będziemy dzieliły się naszymi przeżyciami stamtąd.

Znałyście się już wcześniej czy też poznałyście się dopiero przed wyjazdem?

O: –Poznałam Marysię we wspólnocie, do której należałyśmy jako studentki. A Elę poznałam już później na kursie formacyjnym, na który razem uczęszczałyśmy.

M: –Ja byłam trochę wcześniej na kursie, ale przez covida nie mogłam nigdzie wyjechać. Później stwierdziłam, że jeśli się nie uda, to chciałabym zrobić dla misji coś z tego miejsca, w którym jestem. Dlatego postanowiłam opowiadać wśród znajomych o tym, że są kursy przygotowawcze i że warto zdecydować się na wyjazd misyjny, jeśli do tego ciągnie serce. Okazało się, że wśród moich koleżanek są osoby, które miały podobne pragnienia. Byłam tym pozytywnie zaskoczona. Z Elą przyjaźnimy się jeszcze z czasów szkolnych, a z Olą z okresu studiów w Warszawie, ale nie podejrzewałam, że chciałyby gdzieś pojechać jako wolontariuszki.

fot. arch. prywatne wolontariuszek

Od razu byłyście zainteresowane tematem misji? Kiedy pojawił się w Was „misyjny duch”?

Ela: –U mnie duch misyjny pojawił się kilka lat temu, kiedy jeszcze studiowałam w Łodzi. Akurat wtedy do mojej parafii przyjechała siostra zakonna, która była na misjach na Syberii. Usłyszałam wówczas pierwszy raz, że można wyjechać na misje i pomyślałam sobie, że fajnie byłoby też kiedyś spróbować. Ale miałam wtedy 18 lat i raczej nie planowałam wyjazdu w najbliższej przyszłości. Później ten pomysł wrócił do mnie dzięki Marysi i stwierdziłam, że może to już ten moment, by zacząć realizować swoje marzenia.

M: –U mnie było tak, że głos misyjny odkryłam w sobie na poważnie, kiedy miałam 25 lat. Ale już gdy byłam nastolatką, to fascynowały mnie opowiadania o misjonarzach, którzy byli w Afryce. Zainteresowałam się Matką Teresą z Kalkuty i Indiami. Natomiast, kiedy opowiadałam rodzicom o wyjeździe, to mama sprowadzała mnie zawsze na ziemię, mówiąc „Super, jedź tam, ale tropikalne choroby są tak poważne, że nie wiem, czy wrócisz”. Ja jestem jedynaczką i z szacunku do rodziców stwierdziłam, że takie dalekie wyjazdy są szalonym pomysłem. Poza tym mam bardzo ciepłe stosunki z rodzicami i starałam się zrozumieć, że mój wyjazd może ich przerastać. Później dowiedziałam się od naszego duszpasterza, ks. Leszka Kryży, który jest szefem Zespołu Pomocy Kościołowi na Wschodzie, że w Zespole powstał Wolontariat Syberyjski, do którego dziś należymy. Pomyślałam od razu, że wyjazd do Rosji, Kazachstanu czy Ukrainy (bo tam przeważnie jeździli wolontariusze)byłby rozwiązaniem pomiędzy daleką Afryką a tym, że bardzo chcę pojechać na jakieś misje. Nigdy wcześniej natomiast nie myślałam, że w tych krajach też są potrzebni misjonarze. Później spotkałam wolontariuszy z tego wolontariatu, którzy opowiadali ciekawe historie i doszłam do wniosku, że też bym się tam odnalazła.

Wolontariuszki wraz z misjonarzami posługującymi w Oziornoje, fot. arch. prywatne wolontariuszek

O: –Duch misjonarza pojawił się we mnie dopiero podczas formacji misyjnej. W trakcie naszych spotkań rozeznałam, że to na pewno dobra decyzja. U mnie też nie bez znaczenia jest fakt, że pojechałam akurat do Kazachstanu. Już od początku moich studiów mieszkałam w akademiku z koleżankamiz tej części Kazachstanu, do której właśnie pojechałam. Przez te lata cały czas słuchałam opowieści o tym, jak tam wygląda życie codzienne i Kościół. Dzięki temu czułam się naprawdę zżyta z tymi ludźmi. Kiedy więc Marysia powiedziała, że jest możliwość pojechania do Kazachstanu, to od razu się zgodziłam. Chciałam zobaczyć te wszystkie miejscowości, o których przez lata słyszałam. Mam tutaj na myśli właśnie Oziornoje, Jasną Polanę, Zielony Gaj. Bardzo chciałam zobaczyć to wszystko na własne oczy i okazać w ten sposób dziękczynienie za wszystko, co mam.

W jaki sposób przygotowywałyście się do wyjazdu?

M: –Nie mamy osobnej formacji dla Wolontariatu Syberyjskiego. Dołączamy się jako grupa do wolontariatu pallotyńskiego Salvatti. Oni prowadzą kurs przygotowawczy. Trwa to kilka miesięcy. Zaczyna się zazwyczaj w październiku i później co miesiąc odbywają się zjazdy weekendowe, podczas których poruszane są różne tematy. Nasze spotkania zawsze oparte są na modlitwie i Eucharystii. Kiedy tam jeździłam, było wręcz dla mnie niesamowite, że nasz wolontariat potrafił tak bardzo połączyć się z wolontariatem pallotyńskim. Oni jeżdżą do Afryki, Ameryki Łacińskiej. My natomiast mamy zupełnie inne kierunki. Ale łączył nas duch misyjny i chęć pomocy – to było to dla mnie bardzo budujące.

O: – Pamiętam na przykład, że jedno spotkanie mieliśmy z chłopakiem, który był na misjach na Kubie i opowiadał nam o swoich przeżyciach. Widziałyśmy też prezentację o misjach w Indiach i w Afryce. Dla mnie było to najbardziej przejmujące doświadczenie, szczególnie kiedy usłyszałam, że dzieci pytają tam, czy my w Europie naprawdę jemy trzy posiłki dziennie. Poza tym fajne jest też to, że wolontariusze misyjni są bardzo różni.

fot. arch. prywatne wolontariuszek

M: – Tak, pochodzą z różnych miejsc i są w różnym wieku. Można to też zauważyć w naszym Wolontariacie Syberyjskim. Podobnie jest u pallotynów. Można więc nawiązać znajomości z ludźmi starszymi i młodszymi, z kimś, kto ma już własną rodzinę, dzieci albo nawet wnuki, a nie boi się gdzieś wyjechać. Poza tym każde ze spotkań przygotowawczych było bardzo treściwe. Nie polegało tylko na opowiadaniu misjonarzy i dzieleniu się swoimi przeżyciami. Nauczyliśmy się także wielu praktycznych rzeczy, na przykład tego, jak rozpoznać pod kątem psychologicznym, czy faktycznie nadaję się na taki wyjazd i czy w sercu mam misje. Był zjazd skupiony na modlitwie i na adoracji. Odbywały się także zajęcia z przetrwania w terenie. Choć w Kazachstanie raczej tego nie potrzebowałyśmy.

E: – Chociaż zdarzyło się, że nie mieliśmy prądu i akurat wtedy te umiejętności były przydatne.

M: – Odbywały się też spotkania dotyczące strony prawnej, na przykład tego, jak założyć zrzutkę, żeby zebrać pieniądze na bilet oraz dla misjonarzy z placówek, do których się przyjeżdża. Zawsze miło coś od siebie przywieźć. Pieniądze nie stanowią oczywiście wszystkiego, nie są najważniejsze, ale są potrzebne. Ten kurs wspominam więc bardzo miło.

fot. arch. prywatne wolontariuszek

Jak wyglądał Wasz pierwszy dzień na misjach? Co najpierw robiłyście? Od razu przystąpiłyście do pracy?

M: – Najpierw przyleciałam ja z Elą, bo Ola miała mniej urlopu. My natomiast wykorzystałyśmy cały urlop, który miałyśmy w pracy. Ola dojechała tydzień później.

E: – Przyleciałyśmy do Astany, z której musiałyśmy jeszcze pięć godzin jechać samochodem do Oziornoje. Kazachstan to duże państwo, odległości są znacznie większe niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Na miejscu ludzie nas bardzo miło przyjęli.

M: – Wszystko było tak poukładane, że zostałyśmy odebrane z lotniska. Ksiądz, który posługuje w Oziornoje, akurat był w Astanie i zawiózł nas na miejsce. Poczułyśmy, że nas tam naprawdę oczekiwano. Do nocowania przydzielono nam miejsce w ochronce. To jest miejsce, w którym siostry prowadzą zajęcia dla przedszkolaków i mieści się w zwykłym domu. Siostra Paschalia, która tam posługuje, powiedziała, że możemy się rozgościć, a jak odpoczniemy, to możemy posprzątać, dostosować trochę przestrzeń pod siebie.

E: – A my byłyśmy tak nakręcone, że od razu wysprzątałyśmy całą ochronkę, mimo że miałyśmy za sobą pięć godzin lotu i tyle samo drogi samochodem.W ogóle nie czułyśmy zmęczenia. Jeszcze tego samego wieczoru zdążyłyśmy poznać Piotrka – miejscowego wolontariusza, który przyjechał do Oziornoje, i poszłyśmy też na wspólną wieczorną adorację.

fot. arch. prywatne wolontariuszek

Jakie były tam Wasze zadania? Czytałam na Waszej grupie, że zajmowałyście się m.in. pomaganiem przy FestiwaluMłodzieży.

O: – Tak. Jednym z naszych zadań było pomaganie podczas Festiwalu Młodzieży, na który przyjeżdżają młodzi katolicy z całego Kazachstanu, ale również i z innych państw, np. z Uzbekistanu. Spotkania odbywają się co roku, wyjąwszy czas pandemii covida, i zazwyczaj są w okolicach 15 sierpnia – na uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej – bo w Oziornoje jest Narodowe Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju. Podczas czterech dni młodzi mają bogaty program: konferencje, pracę w grupach, modlitwę i oczywiście wspólną Eucharystię. Są też stałe punkty w programie każdego festiwalu. Mowa m.in. o pielgrzymowaniu nad jezioro, gdzie w 1941 r.miał miejsce cud – pojawiło się bardzo wiele ryb. Jest też zawsze  droga krzyżowa na Sopkę Wołyńską. Nie zabrakło też i wspólnych tańców podczas „pogodnego wieczoru”, przedstawienia teatralnego z udziałem profesjonalnych aktorów i pokazu filmowego. Generalnie dużo się działo.

E: – Na początku nasza praca polegała m.in. na sprzątaniu i przygotowaniu miejsc noclegowych dla przyjeżdżającej młodzieży i jej opiekunów, było to ok. 200 osób. Później pomagałyśmy również miejscowym parafiankom w kuchni. Obierałyśmy kilogramy ziemniaków i różnych innych warzyw, raz ulepiłyśmy wspólnie 600 pierogów. Poza tym pomagałyśmy księżom i siostrom, którzy organizowali ten festiwal. Razem z miejscowymi wolontariuszami dekorowaliśmy kościół i teren dookoła, „budowaliśmy” namiotowe „Miasteczko Miłosierdzia”, roznosiliśmy posiłki, zmywałyśmy naczynia. Wymieniać można w nieskończoność. Później to wszystko trzeba było pozbierać  z powrotem i kolejny raz posprzątać pokoje w domu pielgrzyma.

fot. arch. prywatne wolontariuszek

M: – Ale nie było tak, że cały czas tylko pracowałyśmy. Była też możliwość, żeby gdzieś wyjechać i zobaczyć sąsiednie parafie, bo w północnym Kazachstanie są one położone bliżej siebie niż na południu czy na zachodzie. Mogłyśmy więc poznać „sąsiadów” – siostry i misjonarzy, którzy tam pracują, i porozmawiać z nimi. Dla mnie było to bardzo budujące, bo wszyscy byli bardzo otwarci, cieszyli się, kiedy przyjeżdżałyśmy, pokazywali nam kościoły i opowiadali o nich.

E: – Również codziennie byłyśmy na mszy oraz na adoracji w kaplicy, w której znajduje się przepiękny ołtarz „Gwiazda Kazachstanu”. To był czas wypełniony modlitwą.

Spędziłyście w Oziornoje miesiąc. Możecie wybrać z tego czasu jedną wyjątkową chwilę, która najbardziej zapadła Wam w pamięć, a która była dla Was najpiękniejsza oraz jedną, którą była najtrudniejsza?

E: – Najtrudniejsze było wyjechanie stamtąd. Bardzo nam się nie chciało. Odkładałyśmy ten moment tak bardzo, jak tylko to było możliwe. A najpiękniejszą była tak naprawdę każda chwila spędzona z młodzieżą oraz bycie razem z posługującymi w Oziornoje ks. Mariuszem, ks. Andrzejem i siostrą Paschalią. Nasze wspólne rozmowy, posiłki, wyjazdy czy modlitwy. Cieszyłam się też, że możemy zobaczyć inne parafie, poznać misjonarzy posługujących w Kazachstanie. Czas spędzony z nimi był dla mnie bardzo cenny.

O: – Dla mnie najważniejsze były spotkania z ludźmi. Lubię rozmawiać, nawiązywać kontakty i słuchać. Chciałam im pokazać, że nam, Polakom, nie jest obojętne, co tam się dzieje i że za Polonię w Kazachstanie także się modlimy. Myślę, że takie wsparcie jest dla nich ważne. Co więcej – niektórzy siebie w Oziornoje nazywają pół żartem pół serio warszawiakami, więc widać, że czują się związani z Polską. Ufam, że czas spędzony z nimi był więc budujący – zarówno dla nich, jak i dla nas.

fot. arch. prywatne wolontariuszek

M: – Dla mnie najpiękniejszym doświadczeniem było poznanie tamtejszych ludzi i zobaczenie, jak wygląda tam Kościół. Jest on inny niż u nas w Polsce. Jest mniejszy i dlatego bardziej „domowy”, wspólnotowy. Posługujący tam misjonarze są bardzo otwarci i oddani, opowiadają, co się u nich dzieje, jakie mają problemy, co ich cieszy. Zapadły mi też w pamięć historie młodych ludzi, którzy sami odkrywali Boga i Kościół. Bo Kazachstan to jest kraj muzułmański i oni sami w którymś momencie poznali Boga, usłyszeli Jego głos i przyszli. Ja wcześniej nigdy tego nie doświadczyłam. Jestem z rodziny katolickiej, więc do kościoła chodziłam od dziecka, większość moich kolegów również.Młodzi katolicy w Kazachstanie są w innej sytuacji, są w mniejszości, dlatego ich podziwiam. Oprócz tego ważna była dla mnie modlitwa w kaplicy wieczystej adoracji, w której znajduje się wspominany ołtarz  „Gwiazda Kazachstanu”. Podczas drogi z Astany do Oziornoje ksiądz Andrzej powiedział nam, że poczujemy, że to jest szczególne miejsce modlitwy. I miał rację. A najtrudniejsze dla mnie jest dzisiaj nie myśleć o Kazachstanie. W jakiś sposób nasze serca tam zostały. Ciekawym doświadczeniem było również odkrywanie siebie nawzajem z dziewczynami. Znałyśmy się tak długo, a ja nie wiedziałam, że mają w sobie tyle ukrytych talentów.

E: – Racja, poznałyśmy nie tylko tamtych ludzi, ale też siebie nawzajem. Było to dla mnie wspaniałe przeżycie, że jesteśmy tak różne, a udało nam się zgrać.

Ten wyjazd w jakiś sposób Was zmienił? Może dziś zwracacie uwagę na coś, co wcześniej nie było dla Was tak znaczące, a dopiero na misjach udało Wam się to docenić?

E: – Tak. Zmieniło się nasze spojrzenie na Kościół. Jednak tam bardzo dużo czasu spędzałyśmy we wspólnocie i dało się odczuć, że księża i siostry są tacy sami jak my, są jednymi z nas.

O: – Ja też inaczej postrzegam dzisiaj Kościół. W Kazachstanie są małe wioski, do których ksiądz przyjeżdża tylko raz w miesiącu. Kościół może znajdować się w prostym, wiejskim domku. I tam poczułam Boga bardziej niż w najładniejszych katedrach świata. Na przykład ostatnio byłam w Pradze i tamtejsza katedra pw. świętego Wita była pełna ludzi – ale tylko turystów robiących zdjęcia. Owszem, ma ona swój urok i jest zadziwiająca. Ale to w tym małym kazachskim kościele poczułam większą wiarę. Ci ludzie są też bardzo pokorni i nie narzekają, więc próbowałam tego od nich się nauczyć. Podczas naszych przygotowań do Festiwalu Młodzieży było wiele niespodziewanych akcji i nie było czasu na marudzenie, był czas na działanie. Tamci ludzie, od czasu kiedy zostali wywiezieni w 1936 r., czują, że Bóg z nimi jest. Pani, która nas oprowadzała po miejscowym muzeum, pokazała nam bardzo postrzępioną Biblię. Ale ona była taka, ponieważ była używana. Biblia była pierwszą rzeczą, którą wówczas zabierali ze sobą ludzie. Wszyscy mówili, że Bóg wtedy z nimi był i że to wiara pomogła im przetrwać tamte trudne czasy. Dla mnie jest to dziś wielki przykład tego, że w życiu nie ma nic niemożliwego.

fot. arch. prywatne wolontariuszek

E: – Chciałam się jeszcze odwołać do słów Oli o tym, że mieszkańcy tamtejszych terenów nie narzekają. Ja, od kiedy wróciłam do Polski, to właściwie też przestałam narzekać. Bo wiem, że są ludzie, którzy mieszkają w gorszych warunkach i mają większe problemy niż my. I nagle te nasze rzeczy, którymi czasami się przejmujemy w Polsce, stają się nieważne.

O: – Misjonarz po misjach to jest inny człowiek. Nie zwraca się uwagi na własną wygodę. Na przykład podczas festiwalu mieszkałyśmy z 16dziewczynami w jednym domku, więc miałyśmy długie kolejki do łazienki. Raz była silna burza i wyłączono prąd w całej wsi, a to oznaczało, że nie było nie tylko gorącej wody, ale jakiejkolwiek, bo nie działał ani bojler, ani pompa. Przez cały miesiąc spałyśmy na materacach na podłodze. Materace były zresztą bardzo wygodne, ale ktoś by powiedział, że jesteśmy dziwakami, że dobrowolnie wyrzekłyśmy się jakiegoś komfortu.

fot. arch. prywatne wolontariuszek

E: – Ksiądz Paweł z Pietropawłowska zaprosił nas do siebie na wycieczkę i tam pierwszy raz od miesiąca spałyśmy w łóżku. Dużo żartowałyśmy z tego powodu między sobą, ale przy tym nie ukrywamy, że cieszyłyśmy się, że wreszcie mamy możliwość zasnąć w zwykłych warunkach, których wcześniej nawet nie doceniałyśmy będąc w Polsce. W takich chwilach człowiek dostrzega te małe rzeczy i uczy się za nie dziękować.

M: – Pamiętam, że wszyscy misjonarze, którzy opowiadali nam na kursie przygotowawczym o swoich misjach – niezależnie od tego, czy to ktoś, kto był na Syberii, w Kazachstanie czy w Ameryce Łacińskiej, mówili jak jeden mąż, że więcej stamtąd wzięli niż dali. Jak pierwszy raz słyszałam te słowa, to były dla mnie bardzo podniosłe. Ale kiedy już trzecia i czwarta osoba powiedziała to samo zdanie, to doszłam do wniosku, że na pewno przesadzają albo że tak bardzo chcą nas zachęcić do wyjazdu i stąd tak mówią. Ale teraz, kiedy przyjechałam z Kazachstanu, mogę potwierdzić, że wzięłam z misji więcej niż dałam, chociaż dawałam wszystko, co tylko mogłam. I nawet próbowałam dać więcej niż mogłam, bo zmęczenie i niektóre strachy musiałam w sobie przezwyciężyć. Ale czuję, że takie wyjazdy dają zupełnie inne spojrzenie na rzeczywistość. Czuję się dziś bardzo spełniona i razem z dziewczynami planujemy już kolejny wyjazd.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze