Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Tanzania. To jest jasna góra Bożego miłosierdzia [ROZMOWA]

Beata Legutko: Jest Ksiądz kapłanem od prawie 37 lat, niewiele mniej czasu spędził Ksiądz w Tanzanii. Jak to się stało, że Księdza życie potoczyło się w taki właśnie sposób?

Ks. Wojciech Kościelniak: – Zawsze, kiedy ktoś mnie pyta, jak to się stało, że zostałem księdzem diecezjalnym, dlaczego wyjechałem na misje i to akurat do Tanzanii, i dlaczego tyle lat już tam siedzę, odpowiadam, że mogę oczywiście odpowiedzieć na to pytanie, ale tylko jeśli mój rozmówca zakłada pierwiastek wiary. Bez tego dla mojego rozmówcy będą to jakieś bajki albo psychiatryczny przypadek.

Zdecydowanie zakłada…

– A więc w skrócie. W szkole średniej chodziłem do klasy o  profilu matematyczno-fizycznym i marzyłem – jak większość moich kolegów i koleżanek – żeby złożyć papiery na informatykę, na AGH [Akademia Górniczo Hutnicza w Krakowie]. Po trzeciej klasie liceum zdarzyło się tak, że pojechaliśmy na pogrzeb wujka od strony mamy – do Janowa Lubelskiego. Tam jest małe sanktuarium Panny Łaskawej. Był sierpień 1981 r., mszę pogrzebową przed wyjazdem do Zambii odprawiał ksiądz diecezjalny z archidiecezji lubelskiej, mój wujek. Komunię rozdawał wzdłuż głównej nawy, idąc w stronę chóru. Ja stałem pod chórem – nigdy nie byłem ministrantem ani lektorem, nie byłem zaangażowany w żadną grupę parafialną, moje zainteresowania były zupełnie inne, ale bardzo lubiłem katechezę i miałem dobrych katechetów. Oni w jakiś sposób mnie w różnych moich młodzieńczych zainteresowaniach  i poszukiwaniach – w muzyce progresywnej, rocku, czasem metalu – prowadzili.

I tak sobie stałem pod chórem, ksiądz rozdawał Komunię, już był blisko i coś mnie wtedy tknęło, by zerknąć na obraz Matki Bożej w głównym ołtarzu. Patrzę i „słyszę” w sobie, w głowie – nie z zewnątrz, ale w środku – słowa: „I ty też będziesz kapłanem”. To nie był rozkaz, nie prośba, ale informacja, że to się wydarzy w moim życiu.  Potem nastąpiło to, co się wydarzyło u św. Pawła pod Damaszkiem: światłość, ciemność – przez kilka dni byłem oszołomiony, wyautowany, wylogowany z rzeczywistości.

>>> Tanzania: dom dla dzieci z albinizmem, który odmienia ich życie

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Księdza rodzina to zauważyła?

– Nie dałem nic po sobie poznać nikomu, ani bliskim, ani rodzicom. Potem – jako racjonalista z mat-fizu – próbowałem jakoś sobie wyjaśnić to, co się wydarzyło, ale nic się we mnie nie zmieniało. Tęsknota za Panem Bogiem, za takim życiem była we mnie cały czas. Pomyślałem wtedy: „No tak, to jest konsekwencja tamtego wydarzenia”. Po jakimś czasie poszedłem do proboszcza, ten odesłał mnie do księdza rezydenta, chorego, który mieszkał w parafii. Kiedyś poszliśmy sobie wieczorem wałami, nad Wisłą, opowiedziałem mu o tym wszystkim i on powiedział mi, że tego powołania nie można zmarnować.

A koledzy jak zareagowali?

– Zdziwienie. Że ja? Na księdza? Do seminarium? W życiu. Szok totalny. Dyrektor mojego liceum powiedział: „Chyba za słabo uczyłem cię leninizmu i marksizmu”.

No tak, przecież to były zupełnie inne czasy…

– Tak. 1981 rok. Okazało się potem, że mój kolega z klasy licealnej też wtedy poszedł do seminarium. Nikt nic nie wiedział. Spotkaliśmy się niespodziewanie u wikarego, który nas zawoził na miejsce. Pojechaliśmy do seminarium i zaczęliśmy formację. Ale łatwo nie było. Po tygodniu poszedłem do ojca duchownego i powiedziałem: „To chyba nie miejsce dla mnie, wracam do domu. Ja w ogóle nie rozumiem tych kleryków, którzy od dzieciństwa byli ministrantami, ja tu jestem taki zupełnie wyalienowany”.  A on powiedział: „Poczekaj jeszcze, poczekaj…”.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Miał dobrą intuicję…

– Tak, po sześciu latach zostałem wyświęcony, poszedłem na pierwszą parafię, ale bardzo szybko posłano mnie na kolejną parafię, bo akurat była taka potrzeba. Mniej więcej w tym czasie przyszło do mnie powołanie misyjne.

W którym roku jesteśmy?

– To był maj 1990 r. Jako młodzi kapłani ciągle  mieliśmy spotkania formacyjne w seminarium.  Podczas jednego ze spotkań ksiądz kard. Franciszek Macharski celebrował z nami mszę św., w kaplicy Matki Bożej w budynku seminarium w Krakowie. Podczas kazania zaapelował o dwóch księży, którzy by pojechali na misje i dołączyli do krakowskich misjonarzy w Tanzanii.

Ja nigdy nie byłem w żadnym kole misyjnym, mnie to w ogóle nie interesowało. Byłem na seminarium magisterskim u ks. Stańka, chciałem u niego robić licencjat kościelny, doktorat i zająć się patrystyką. Wtedy, w kaplicy, kiedy ks. kardynał wypowiadał te słowa, poczułem, że mam spojrzeć na obraz Matki Bożej i znów głęboko w sobie usłyszałem: „Te słowa dotyczą ciebie”.  Po mszy św. pobiegłem do zakrystii i mówię do ks. kardynała: „Ja się zgłaszam!”.

Jak to przyjął?

–  „Ty? Przecież ty chciałeś dalej studiować”.  „Tak – odpowiedziałam – ale poczułem, że słowa ks. kardynała są skierowane do mnie”. I tak się zaczęło. W domu – absolutny bunt. Mama była chora, tata się nią opiekował, nie chcieli, bym tak daleko wyjeżdżał. To były czasy, kiedy nie było internetu, komunikacja była trudna.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Od razu pojechał Ksiądz do Tanzanii?

– Najpierw pojechałem do Irlandii, żeby trochę podszlifować angielski. Pracowałem na parafii jako wikary. Wróciłem i w grudniu 1990 r. wyjechałem, przez Rzym – po błogosławieństwo od Ojca Świętego – do Tanzanii i trafiłem do szkoły językowej w Musomie. Jeden z księży misjonarzy zabierał mnie w weekendy z tej szkoły do siebie na misje, ok. 40 km od Musomy. Chciał, żebym liznął trochę zwyczajnego życia misyjnego, zobaczył, jak to wygląda w praktyce i mógł poćwiczyć język.

W jakim języku mówią w Tanzanii?

– W suahili, a dokładniej – w ki suahili. Od początku chciałem nauczyć się biegle mówić w tym języku. Kiedy ludzie słyszą, że ktoś potrafi się biegle porozumieć, bariery pękają. Uznają cię za swojego.

Pewnego marcowego poranka w Wielkim Poście pojechałem w teren z klerykiem, który miał  w jednej z wiosek mówić kazanie. Jechaliśmy na miejsce, ja podziwiałem krajobrazy, a na jednym ze wzgórz w oddali widziałem kaplicę – taki barak. Kleryk w pewnym momencie mówi: „Tam właśnie jedziemy”, a we mnie wtedy po raz trzeci nastąpił moment – nazwijmy to – bezpośredniej ingerencji Bożej. Wewnętrznie usłyszałem: „To jest Jasna Góra Bożego Miłosierdzia, z którego orędzie Bożego miłosierdzia ma się rozprzestrzenić na całą Tanzanię i Afrykę”. I to był ostatni raz, kiedy ten głos pojawił się w moim życiu. Teraz, jeśli ktoś pyta się mnie, jakie mam plany, to mówię – nie pytaj jakie ja mam plany, ale jakie plany ma Pan Bóg. Ja stoję tutaj na posterunku i staram się tłumaczyć, co to jest Jasna Góra Bożego Miłosierdzia.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Na czym to polega Księdza praca w Tanzanii?

– Po pierwsze, zapraszam ludzi to odwiedzenia naszego sanktuarium, a po drugie – chodzi o  krzewienie orędzia miłosierdzia. Staramy się to robić przez rożnego rodzaju publikacje, audycje radiowe, rozmowy internetowe, grupy dyskusyjne. Natomiast przetłumaczenie tego na praktykę życia zajęło trochę czasu. Szybko zrozumiałem, że głoszenie miłosierdzia Bożego w Afryce nie może polegać tylko na kazaniach czy konferencjach duchowych z ambony, bo tych ludzi ma ogarnąć miłosierdzie Boże holistycznie – ma ogarnąć i duszę, i ciało, i umysł.

Troska o „ciało” to przede wszystkim opieka zdrowotna – mamy w Kiabakari ośrodek zdrowia pod wezwaniem Pier Giorgia Frassatiego, mamy klinikę okulistyczną, w której pracują m.in. specjaliści z Polski, przyjeżdżają się tutaj leczyć chorzy z całej Tanzanii i nie tylko. W tym roku – jak dołączą jeszcze laser – będzie to najlepsza klinika okulistyczna w Tanzanii.

Troska o „ducha” to modlitwa i doświadczenie miłosierdzia Boga. W Kiabakari znajduje się Narodowe Sanktuarium Bożego Miłosierdzia, mamy obraz, którzy został poświęcony przez kard. Franciszka  Macharskiego, prowadzę kanał na YouTubie, audycje w radiu, drukujemy książki o Bożym Miłosierdziu. Wszystko w języku suahili.

O umysł troszczymy się przez edukację i formację.  Zbudowaliśmy przedszkole i szkołę podstawową z internatem. Kończą edukację kolejne pokolenia naszych absolwentów, którzy potem całkiem nieźle sobie radzą. Są zaczynem Bożego miłosierdzia, wychowani jakby w jego promieniach, znają to orędzie, znają koronkę, wiec idą i głoszą…

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

A „Dzienniczek” Faustyny jest przetłumaczony?

– Jest „technicznie” zrobione przez mnie tłumaczenie, książka jest ustawiona, wyedytowana i teraz w maju, czerwcu i lipcu będę jeszcze siedział z oryginałem i sprawdzał. W październiku zawsze mamy przez cztery dni pielgrzymkę „wielkich apostołów Bożego Miłosierdzia”: św. Faustyny, Jana Pawła II, ks. Sopoćko i niedługo dołączymy ks. Andrasza. Jeśli Pan Bóg pozwoli i znajdzie się darczyńca, to chcemy na październik wydrukować ok. 2000  egzemplarzy

Jak będzie brzmiał tytuł „Dzienniczka”?

„Shajara”

A ile będzie kosztował druk?

– Druk i transport 2000 egz. to ok. 50 tys zł. Planujemy drukować w Polsce, bo jest o połowę taniej niż w Tanzanii. Chcemy, żeby to było porządnie zrobione, na wzór polskiej wersji „Dzienniczka”. Poza tym mam w planie wydać jeszcze kilka książek. Jest Rok Jubileuszowy – 90 lat od momentu, gdy Jezus w Wilnie nauczył s. Faustynę odmawiania koronki do miłosierdzia Bożego. Chcemy więc wydać książkę o koronce. Druga to będzie „5 filarów miłosierdzia Bożego”, czyli: obraz, święto, koronka, godzina święta i apostolstwo miłosierdzia. Trzecia – modlitewnik z tekstami s. Faustyny, z tekstami biblijnymi i litanią do miłosierdzia Bożego plus rozmowy Pana Jezusa z siostrą Faustyną, wzięte z „Dzienniczka”.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Trudno sobie wyobrazić nam, mającym Kraków z Łagiewnikami, że dla kogoś kult Bożego miłosierdzia jest zupełnie „z zewnątrz”.

– Tam, w Afryce, to jest całkiem obce. Sama koncepcja Boga, który jest miłosierdziem – też jest obca. W twardej rzeczywistości afrykańskiej to jest rewolucja. Tym bardziej, że w tradycyjnych religiach afrykańskich koncepcja Boga, który jest miłością i miłosierdziem nie istnieje. Religie afrykańskie są antropocentryczne  – człowiek jest w środku, są siły, nad którymi nie panuje. Różne religijne zachowania mają na celu sprawić, że bóstwo i duchy przodków udobrucha się, by nie szkodziły, a z drugiej strony sprawi, by pomagały. To jest bardzo roszczeniowe podejście, które traktuje Pana Boga jak bankomat. Zrobisz to, złożysz taką ofiarę i będziesz mieć taki a taki efekt. Również teleewangeliści protestanccy, których jest bardzo wielu, obiecują rożne cuda, uzdrowienia i rozwiązania wszystkich problemów tu i teraz, za odpowiednią opłatę. Zły duch tak kusił Pana Jezusa na pustyni – oddasz mi pokłon, to dam ci wszystko. Tu nie ma w ogóle mowy o niebie, o krzyżu, wszystko jest tu i teraz. Dlatego koncepcja Boga, który jest miłością i miłosierdziem, który Syna swojego dał, jest trudna do przyjęcia. Ludzie lubią szybkie rozwiązania, które nie wymagają nawrócenia.

Jest Ksiądz w Tanzanii ponad 30 lat…

Tak, 35 rok zacząłem w styczniu…

To sporo czasu. Czy przez te lata mieszkańcy się tak schrystianizowali, że tamtych rdzennych religii już nie ma?

– To jest bardzo płynne. Niektórzy są absolutnymi bohaterami wiary i żyją bardzo głęboko religijnie, są też ludzie „tacy jak wszędzie”, którzy są chrześcijanami tylko z nazwy, są i tacy, którzy byli chrześcijanami ale wrócili do pogaństwa, i zdążyli się jeszcze raz nawrócić. Łatwo też przyjmował się w Tanzanii islam, bo nie ma ekstremalnych wymagań moralnych. Możesz też mieć np. cztery żony, wypowiesz odpowiednią formułkę i już jesteś muzułmaninem. Część z tych ludzi w ogóle nie żyje według wiary. Są muzułmanami z nazwy.

Statystyki podają, że w Tanzanii jest ok. 50-60% chrześcijan różnych denominacji, i ok 30% muzułmanów, choć wydaje mi się, że te liczby są trochę przekłamane. Katolików, którzy chodzą do kościoła w niedzielę, tzw. dominicantes może być ok. 10% w społeczeństwie. U mnie w parafii w Kiabakari, od kiedy założyłem księgi parafialne w 1992 r., było ok. 6 tys. chrztów, ale tych, którzy chodzą w niedzielę na mszę – myślę że jest ok. 2 tys. Można powiedzieć, że jest boom katolicki, chrześcijański, powstają kościoły, instytucje katolickie, parafie, natomiast przyrost naturalny w Tanzanii jest tak duży, że te procenty się nie zmieniają, a może nawet maleją. Gdyby się zapytać biskupa o to, ilu ma katolików w diecezji, w regionie, w którym żyje 2 do 3 mln ludzi, to myślę, że nie ma wśród nich nawet 300 tys. katolików. Ale tego nie da się oficjalnie stwierdzić, bo nie ma u nas liczenia wiernych.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Mimo to Kościół w Afryce się rozwija, powstała ostatnio nowa diecezja. I jest coś, co dawno było niemożliwe – pojawili się biskupi pomocniczy. Liczba parafii znacznie się zwiększa, i jeden biskup nie jest w stanie objechać wszystkich z wizytacją. Spotkania, bierzmowania – nie dałby rady w ciągu roku odwiedzić wszystkich miejsc. Kościół afrykański rozwija się strukturalnie i personalnie, ale parafie też stają się mniejsze. To duże ułatwienie w pracy.  Duszpasterstwo jest  bardziej stacjonarne, nie tylko jeździ się po wioskach, ale częściej się jest na miejscu. Kiedyś Kiabakari było parafią z 27 wioskami i codziennie trzeba było gdzieś jechać. Tam, gdzie jeździmy i odprawiamy msze św., bierzemy komunikanty ze sobą, konsekrujemy na miejscu, wszystko spożywamy. Nic nie zostawiamy w tabernakulum, bo dla nie-katolików tabernakulum to jest sejf, w którym się trzyma pieniądze. Włamują się, rozwalają, rozsypią Eucharystię. Trzeba na to uważać.

Czy podczas katolickich mszy, są wykorzystywane elementy miejscowej kultury?

– Tak, zdarzają się, ale to nie znaczy, że na każdej mszy są tańce i procesje. Raczej podczas większych świąt. Już jakiś czas temu, ze względu na różne nadużycia w inkulturacji, komisja liturgiczna wprowadziła ograniczenia i jasne przepisy, co kto może. Wiadomo, kto może iść w procesji wejścia, intronizacja ewangeliarza odbywa się na początku mszy tylko przez prezbitera lub diakona – kiedyś robili to świeccy w precesji przed Ewangelią. Procesja z darami jest, ale nie ma już tańców dzieci itd., bo to odwracało całkowicie uwagę od sedna mszy św.  Dziękuję Panu Bogu za naszego szefa od liturgii, młodego tanzańskiego księdza.

Komu Ksiądz podlega, jeśli chodzi o hierarchię kościelną?

– Kanonicznie jestem prezbiterem archidiecezji krakowskiej „wypożyczonym” na czas nieokreślony diecezji Musoma w Tanzanii. Nie mam kontraktu pisanego. Jest to wygodne dla obu stron.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Pytanie może mniej religijne, a za to praktyczne – na co się musiał Ksiądz zaszczepić, kiedy wyjeżdżał do Tanzanii?

– Jak wyjeżdżałem te 35 lat temu, to były jakieś obowiązkowe szczepienia; teraz już chyba ich nie ma, ale nie sprawdzałem – na pewno nie trzeba się już szczepić na żółtą febrę. Jeśli wolontariusze czy turyści przed wyjazdem pójdą do szpitala i powiedzą, że jadą do Afryki, to pewnie lekarze zaproponują im cały pakiet szczepień – niekoniecznie wymaganych – za odpowiednio wysoką kwotę. Natomiast jeśli jest pora deszczowa, to warto się zaszczepić na cholerę i dur brzuszny. Na malarię nie ma szczepionki, ale są leki osłabiające działanie choroby, niektórzy zażywają je na miejscu. Ja już nie używam żadnych leków antymalarycznych, bo bym miał całkiem zniszczony żołądek.

Poza tym malaria malarii nierówna, i też zależy gdzie się jest. Kiabakari znajduje się na wysokości 1300 m n.p.m. – to są takie jakby Beskidy, tylko mamy mniej drzew, bo zostały powycinane. Podczas pory suchej jest bardzo mało komarów i żeby złapać malarię to –statystycznie – trzeba by być na miejscu ok. pół roku, do roku. Szybciej i łatwiej – jak jedzie się do wiosek, i nie wiadomo czy podają wodę przegotowaną, czy nie – jest zarazić się durem brzusznym czy amebą. Problemem też jest to, że kupując leki nie wiesz, czy to nie podróbki, czyli kreda albo proszek do prania. Mówią że 1/3 leków w Afryce to podróbki, które bez zbadania trudno odróżnić od prawdziwych.  Nieraz mi się zdarzyło, że miałem właśnie dur brzuszny, zażywałem leki – i nic nie pomagało, a bywało nawet gorzej.

Najgorsza choroba tropikalna jaka Księdza dopadła?

– Zdecydowanie ameba. Pamiętam jak dziś. Przyjechałem do Tanzanii w 1991 r., i pewnego dnia zacząłem czuć się źle. Nic specjalnego się nie działo, byłem taki ospały, z poczuciem, że na niczym mi nie zależy, tak bym sobie siedział i siedział… Wieczorem poszedłem odprawiać mszę św., zaczynam czytać Ewangelię i nagle robi mi się jasno przed oczami. Następny obraz – leżę na trawie poza kościołem. Po prostu zemdlałem. Zawieziono mnie do Musomy, do takiego niby-szpitala, zbadano, pobrano próbki… i okazało się, że to ameba. To jest taki silent kiler. Warto o tym poczytać. Łatwo też złapać dur brzuszny. Wystarczy, że kucharka choruje, i chochlą nalewa po kolei zupę. Cholera w naszych stronach nie występuje. Ona pojawia się wtedy, gdy są obfite deszcze, wybija szambo, woda się miesza z tym co w szambie. I potem  ktoś bierze taką wodę do pica.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

A czy przez to, że jakiś czas Ksiądz tam już tam jest, to nie uodpornił się na niektóre zarazki i choroby?

– Trochę tak, ale nigdy nie dojdę do poziomu afrykańskiego. Oni to mają w genach. Natomiast zauważyłem, że my, polscy misjonarze, najczęściej chorujemy tam od grudnia do lutego. Wtedy w Tanzanii jest lato i organizm europejski się buntuje – temperatury sięgają ponad 30 stopni, przy wilgotności 80%, a „powinno być” zimno i śnieżnie. Najgorzej wtedy przechodzimy choroby. Też tak było ze mną w tym roku. W lutym dopiero jakoś z tego wyszedłem. Ale jestem jeszcze nie do końca w formie.

Wróćmy do pytań bardziej religijnych. Czy w Tanzanii jakoś szczególnie obchodzi się Rok Jubileuszowy?

– Nie obserwuję jakiegoś szczególnego poruszenia w Kościele w związku z Rokiem Jubileuszowym. Natomiast my ambitnie chcemy, by w naszym sanktuarium było to jasno zaznaczone. Będą więc coroczne obchody Święta Miłosierdzia, które u nas trwają cztery dni, z nocnymi czuwaniami. Bierzemy też udział w Symfonii Miłosierdzia, tej, która będzie wybrzmiewać z Białych Mórz, już nagraliśmy nasz kawałek w suahili z chórem, na Facebooka ludzie wrzucają świadectwa. Planujemy też – jak wspominałem – wielką pielgrzymkę ku czci apostołów Bożego miłosierdzia w październiku, ale też będziemy organizować jubileusz młodzieży na początku sierpnia. W związku z kanonizacją Pier Giorgia Frasattiego będziemy mieć zlot młodzieży z diecezji, ale też planujemy zrobić – nie chcę zapeszać – z okazji wspomnienia św. Cecylii festiwal chórów parafialnych z całej diecezji i szkolenia dla organistów. Chcielibyśmy również zbudować małą kaplicę na zboczu, ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa, zwłaszcza po dokumencie papieża Franciszka Dillixit nos. Figurę już mamy. W tej kaplicy chcemy się modlić za Ojca św. i kapłanów – o uświęcenie.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Jest Ksiądz również tzw. misjonarzem miłosierdzia – z czym się wiąże ta posługa?

– W 2015 r. Ojciec Święty zapowiedział, że chce wyznaczyć kapłanów, którym da prerogatywy odpuszczania grzechów zarezerwowanych dla Stolicy Apostolskiej, czyli np. fizyczny atak na papieża, profanacja Najświętszego Sakramentu, złamanie tajemnicy spowiedzi. Funkcję tę papież przewidział na jubileuszowy Rok Miłosierdzia, a potem przedłużył do odwołania. Mogę więc spowiadać i rozgrzeszać też z tych grzechów. Teraz pod koniec marca my, misjonarze miłosierdzia z całego świata, jesteśmy wezwani na spotkanie do Rzymu, na specjalne wykłady, i mszę z Ojcem Świętym  – choć nie wiemy, jak to będzie wyglądać, z powodu stanu zdrowia papieża.

Czy ludzie mają świadomość, że posługują wśród nich misjonarze miłosierdzia?

Tak, mają. W samej Tanzanii chyba jestem jedynym misjonarzem miłosierdzia, który funkcjonuje tak jak powinien, więc ludzie wiedzą, że jestem. Z opowieści misjonarzy miłosierdzia z różnych części świata wiem, że niektórzy bardzo heroicznie podchodzą do swojego go zadania. Jeden misjonarz z Australii opowiadał, że wynajął campera, jeździł między osiedlami, zatrzymywał się, ludzie z ciekawości przychodzili i on z nimi rozmawiał, spowiadał ich. Jestem bardzo wdzięczny Ojcu Świętemu za tę łaskę – mogłem spotkać wielu wspaniałych ludzi i samego papieża Franciszka.

O powołaniu kapłańskim i misyjnym, o jasnych i ciemnych stronach życia w Afryce i wyzwaniach codzienności – z ks. Wojciechem Kościelniakiem, misjonarzem z Kiabakari, rozmawia Beata Legutko.

Beata Legutko: Jest Ksiądz kapłanem od prawie 37 lat, niewiele mniej czasu spędził Ksiądz w Tanzanii. Jak to się stało, że Księdza życie potoczyło się w taki właśnie sposób?

Ks. Wojciech Kościelniak: – Zawsze, kiedy ktoś mnie pyta, jak to się stało, że zostałem księdzem diecezjalnym, dlaczego wyjechałem na misje i to akurat do Tanzanii, i dlaczego tyle lat już tam siedzę, odpowiadam, że mogę oczywiście odpowiedzieć na to pytanie, ale tylko jeśli mój rozmówca zakłada pierwiastek wiary. Bez tego dla mojego rozmówcy będą to jakieś bajki albo psychiatryczny przypadek.

Zdecydowanie zakłada…

– A więc w skrócie. W szkole średniej chodziłem do klasy o  profilu matematyczno-fizycznym i marzyłem – jak większość moich kolegów i koleżanek – żeby złożyć papiery na informatykę, na AGH [Akademia Górniczo Hutnicza w Krakowie]. Po trzeciej klasie liceum zdarzyło się tak, że pojechaliśmy na pogrzeb wujka od strony mamy – do Janowa Lubelskiego. Tam jest małe sanktuarium Panny Łaskawej. Był sierpień 1981 r., mszę pogrzebową przed wyjazdem do Zambii odprawiał ksiądz diecezjalny z archidiecezji lubelskiej, mój wujek. Komunię rozdawał wzdłuż głównej nawy, idąc w stronę chóru. Ja stałem pod chórem – nigdy nie byłem ministrantem ani lektorem, nie byłem zaangażowany w żadną grupę parafialną, moje zainteresowania były zupełnie inne, ale bardzo lubiłem katechezę i miałem dobrych katechetów. Oni w jakiś sposób mnie w różnych moich młodzieńczych zainteresowaniach  i poszukiwaniach – w muzyce progresywnej, rocku, czasem metalu – prowadzili.

I tak sobie stałem pod chórem, ksiądz rozdawał Komunię, już był blisko i coś mnie wtedy tknęło, by zerknąć na obraz Matki Bożej w głównym ołtarzu. Patrzę i „słyszę” w sobie, w głowie – nie z zewnątrz, ale w środku – słowa: „I ty też będziesz kapłanem”. To nie był rozkaz, nie prośba, ale informacja, że to się wydarzy w moim życiu.  Potem nastąpiło to, co się wydarzyło u św. Pawła pod Damaszkiem: światłość, ciemność – przez kilka dni byłem oszołomiony, wyautowany, wylogowany z rzeczywistości.

>>> Tanzania: dom dla dzieci z albinizmem, który odmienia ich życie

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Księdza rodzina to zauważyła?

– Nie dałem nic po sobie poznać nikomu, ani bliskim, ani rodzicom. Potem – jako racjonalista z mat-fizu – próbowałem jakoś sobie wyjaśnić to, co się wydarzyło, ale nic się we mnie nie zmieniało. Tęsknota za Panem Bogiem, za takim życiem była we mnie cały czas. Pomyślałem wtedy: „No tak, to jest konsekwencja tamtego wydarzenia”. Po jakimś czasie poszedłem do proboszcza, ten odesłał mnie do księdza rezydenta, chorego, który mieszkał w parafii. Kiedyś poszliśmy sobie wieczorem wałami, nad Wisłą, opowiedziałem mu o tym wszystkim i on powiedział mi, że tego powołania nie można zmarnować.

A koledzy jak zareagowali?

– Zdziwienie. Że ja? Na księdza? Do seminarium? W życiu. Szok totalny. Dyrektor mojego liceum powiedział: „Chyba za słabo uczyłem cię leninizmu i marksizmu”.

No tak, przecież to były zupełnie inne czasy…

– Tak. 1981 rok. Okazało się potem, że mój kolega z klasy licealnej też wtedy poszedł do seminarium. Nikt nic nie wiedział. Spotkaliśmy się niespodziewanie u wikarego, który nas zawoził na miejsce. Pojechaliśmy do seminarium i zaczęliśmy formację. Ale łatwo nie było. Po tygodniu poszedłem do ojca duchownego i powiedziałem: „To chyba nie miejsce dla mnie, wracam do domu. Ja w ogóle nie rozumiem tych kleryków, którzy od dzieciństwa byli ministrantami, ja tu jestem taki zupełnie wyalienowany”.  A on powiedział: „Poczekaj jeszcze, poczekaj…”.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Miał dobrą intuicję…

– Tak, po sześciu latach zostałem wyświęcony, poszedłem na pierwszą parafię, ale bardzo szybko posłano mnie na kolejną parafię, bo akurat była taka potrzeba. Mniej więcej w tym czasie przyszło do mnie powołanie misyjne.

W którym roku jesteśmy?

– To był maj 1990 r. Jako młodzi kapłani ciągle  mieliśmy spotkania formacyjne w seminarium.  Podczas jednego ze spotkań ksiądz kard. Franciszek Macharski celebrował z nami mszę św., w kaplicy Matki Bożej w budynku seminarium w Krakowie. Podczas kazania zaapelował o dwóch księży, którzy by pojechali na misje i dołączyli do krakowskich misjonarzy w Tanzanii.

Ja nigdy nie byłem w żadnym kole misyjnym, mnie to w ogóle nie interesowało. Byłem na seminarium magisterskim u ks. Stańka, chciałem u niego robić licencjat kościelny, doktorat i zająć się patrystyką. Wtedy, w kaplicy, kiedy ks. kardynał wypowiadał te słowa, poczułem, że mam spojrzeć na obraz Matki Bożej i znów głęboko w sobie usłyszałem: „Te słowa dotyczą ciebie”.  Po mszy św. pobiegłem do zakrystii i mówię do ks. kardynała: „Ja się zgłaszam!”.

Jak to przyjął?

–  „Ty? Przecież ty chciałeś dalej studiować”.  „Tak – odpowiedziałam – ale poczułem, że słowa ks. kardynała są skierowane do mnie”. I tak się zaczęło. W domu – absolutny bunt. Mama była chora, tata się nią opiekował, nie chcieli, bym tak daleko wyjeżdżał. To były czasy, kiedy nie było internetu, komunikacja była trudna.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Od razu pojechał Ksiądz do Tanzanii?

– Najpierw pojechałem do Irlandii, żeby trochę podszlifować angielski. Pracowałem na parafii jako wikary. Wróciłem i w grudniu 1990 r. wyjechałem, przez Rzym – po błogosławieństwo od Ojca Świętego – do Tanzanii i trafiłem do szkoły językowej w Musomie. Jeden z księży misjonarzy zabierał mnie w weekendy z tej szkoły do siebie na misje, ok. 40 km od Musomy. Chciał, żebym liznął trochę zwyczajnego życia misyjnego, zobaczył, jak to wygląda w praktyce i mógł poćwiczyć język.

W jakim języku mówią w Tanzanii?

– W suahili, a dokładniej – w ki suahili. Od początku chciałem nauczyć się biegle mówić w tym języku. Kiedy ludzie słyszą, że ktoś potrafi się biegle porozumieć, bariery pękają. Uznają cię za swojego.

Pewnego marcowego poranka w Wielkim Poście pojechałem w teren z klerykiem, który miał  w jednej z wiosek mówić kazanie. Jechaliśmy na miejsce, ja podziwiałem krajobrazy, a na jednym ze wzgórz w oddali widziałem kaplicę – taki barak. Kleryk w pewnym momencie mówi: „Tam właśnie jedziemy”, a we mnie wtedy po raz trzeci nastąpił moment – nazwijmy to – bezpośredniej ingerencji Bożej. Wewnętrznie usłyszałem: „To jest Jasna Góra Bożego Miłosierdzia, z którego orędzie Bożego miłosierdzia ma się rozprzestrzenić na całą Tanzanię i Afrykę”. I to był ostatni raz, kiedy ten głos pojawił się w moim życiu. Teraz, jeśli ktoś pyta się mnie, jakie mam plany, to mówię – nie pytaj jakie ja mam plany, ale jakie plany ma Pan Bóg. Ja stoję tutaj na posterunku i staram się tłumaczyć, co to jest Jasna Góra Bożego Miłosierdzia.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Na czym to polega Księdza praca w Tanzanii?

– Po pierwsze, zapraszam ludzi to odwiedzenia naszego sanktuarium, a po drugie – chodzi o  krzewienie orędzia miłosierdzia. Staramy się to robić przez rożnego rodzaju publikacje, audycje radiowe, rozmowy internetowe, grupy dyskusyjne. Natomiast przetłumaczenie tego na praktykę życia zajęło trochę czasu. Szybko zrozumiałem, że głoszenie miłosierdzia Bożego w Afryce nie może polegać tylko na kazaniach czy konferencjach duchowych z ambony, bo tych ludzi ma ogarnąć miłosierdzie Boże holistycznie – ma ogarnąć i duszę, i ciało, i umysł.

Troska o „ciało” to przede wszystkim opieka zdrowotna – mamy w Kiabakari ośrodek zdrowia pod wezwaniem Pier Giorgia Frassatiego, mamy klinikę okulistyczną, w której pracują m.in. specjaliści z Polski, przyjeżdżają się tutaj leczyć chorzy z całej Tanzanii i nie tylko. W tym roku – jak dołączą jeszcze laser – będzie to najlepsza klinika okulistyczna w Tanzanii.

Troska o „ducha” to modlitwa i doświadczenie miłosierdzia Boga. W Kiabakari znajduje się Narodowe Sanktuarium Bożego Miłosierdzia, mamy obraz, którzy został poświęcony przez kard. Franciszka  Macharskiego, prowadzę kanał na YouTubie, audycje w radiu, drukujemy książki o Bożym Miłosierdziu. Wszystko w języku suahili.

O umysł troszczymy się przez edukację i formację.  Zbudowaliśmy przedszkole i szkołę podstawową z internatem. Kończą edukację kolejne pokolenia naszych absolwentów, którzy potem całkiem nieźle sobie radzą. Są zaczynem Bożego miłosierdzia, wychowani jakby w jego promieniach, znają to orędzie, znają koronkę, wiec idą i głoszą…

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

A „Dzienniczek” Faustyny jest przetłumaczony?

– Jest „technicznie” zrobione przez mnie tłumaczenie, książka jest ustawiona, wyedytowana i teraz w maju, czerwcu i lipcu będę jeszcze siedział z oryginałem i sprawdzał. W październiku zawsze mamy przez cztery dni pielgrzymkę „wielkich apostołów Bożego Miłosierdzia”: św. Faustyny, Jana Pawła II, ks. Sopoćko i niedługo dołączymy ks. Andrasza. Jeśli Pan Bóg pozwoli i znajdzie się darczyńca, to chcemy na październik wydrukować ok. 2000  egzemplarzy

Jak będzie brzmiał tytuł „Dzienniczka”?

„Shajara”

A ile będzie kosztował druk?

– Druk i transport 2000 egz. to ok. 50 tys zł. Planujemy drukować w Polsce, bo jest o połowę taniej niż w Tanzanii. Chcemy, żeby to było porządnie zrobione, na wzór polskiej wersji „Dzienniczka”. Poza tym mam w planie wydać jeszcze kilka książek. Jest Rok Jubileuszowy – 90 lat od momentu, gdy Jezus w Wilnie nauczył s. Faustynę odmawiania koronki do miłosierdzia Bożego. Chcemy więc wydać książkę o koronce. Druga to będzie „5 filarów miłosierdzia Bożego”, czyli: obraz, święto, koronka, godzina święta i apostolstwo miłosierdzia. Trzecia – modlitewnik z tekstami s. Faustyny, z tekstami biblijnymi i litanią do miłosierdzia Bożego plus rozmowy Pana Jezusa z siostrą Faustyną, wzięte z „Dzienniczka”.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Trudno sobie wyobrazić nam, mającym Kraków z Łagiewnikami, że dla kogoś kult Bożego miłosierdzia jest zupełnie „z zewnątrz”.

– Tam, w Afryce, to jest całkiem obce. Sama koncepcja Boga, który jest miłosierdziem – też jest obca. W twardej rzeczywistości afrykańskiej to jest rewolucja. Tym bardziej, że w tradycyjnych religiach afrykańskich koncepcja Boga, który jest miłością i miłosierdziem nie istnieje. Religie afrykańskie są antropocentryczne  – człowiek jest w środku, są siły, nad którymi nie panuje. Różne religijne zachowania mają na celu sprawić, że bóstwo i duchy przodków udobrucha się, by nie szkodziły, a z drugiej strony sprawi, by pomagały. To jest bardzo roszczeniowe podejście, które traktuje Pana Boga jak bankomat. Zrobisz to, złożysz taką ofiarę i będziesz mieć taki a taki efekt. Również teleewangeliści protestanccy, których jest bardzo wielu, obiecują rożne cuda, uzdrowienia i rozwiązania wszystkich problemów tu i teraz, za odpowiednią opłatę. Zły duch tak kusił Pana Jezusa na pustyni – oddasz mi pokłon, to dam ci wszystko. Tu nie ma w ogóle mowy o niebie, o krzyżu, wszystko jest tu i teraz. Dlatego koncepcja Boga, który jest miłością i miłosierdziem, który Syna swojego dał, jest trudna do przyjęcia. Ludzie lubią szybkie rozwiązania, które nie wymagają nawrócenia.

Jest Ksiądz w Tanzanii ponad 30 lat…

Tak, 35 rok zacząłem w styczniu…

To sporo czasu. Czy przez te lata mieszkańcy się tak schrystianizowali, że tamtych rdzennych religii już nie ma?

– To jest bardzo płynne. Niektórzy są absolutnymi bohaterami wiary i żyją bardzo głęboko religijnie, są też ludzie „tacy jak wszędzie”, którzy są chrześcijanami tylko z nazwy, są i tacy, którzy byli chrześcijanami ale wrócili do pogaństwa, i zdążyli się jeszcze raz nawrócić. Łatwo też przyjmował się w Tanzanii islam, bo nie ma ekstremalnych wymagań moralnych. Możesz też mieć np. cztery żony, wypowiesz odpowiednią formułkę i już jesteś muzułmaninem. Część z tych ludzi w ogóle nie żyje według wiary. Są muzułmanami z nazwy.

Statystyki podają, że w Tanzanii jest ok. 50-60% chrześcijan różnych denominacji, i ok 30% muzułmanów, choć wydaje mi się, że te liczby są trochę przekłamane. Katolików, którzy chodzą do kościoła w niedzielę, tzw. dominicantes może być ok. 10% w społeczeństwie. U mnie w parafii w Kiabakari, od kiedy założyłem księgi parafialne w 1992 r., było ok. 6 tys. chrztów, ale tych, którzy chodzą w niedzielę na mszę – myślę że jest ok. 2 tys. Można powiedzieć, że jest boom katolicki, chrześcijański, powstają kościoły, instytucje katolickie, parafie, natomiast przyrost naturalny w Tanzanii jest tak duży, że te procenty się nie zmieniają, a może nawet maleją. Gdyby się zapytać biskupa o to, ilu ma katolików w diecezji, w regionie, w którym żyje 2 do 3 mln ludzi, to myślę, że nie ma wśród nich nawet 300 tys. katolików. Ale tego nie da się oficjalnie stwierdzić, bo nie ma u nas liczenia wiernych.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Mimo to Kościół w Afryce się rozwija, powstała ostatnio nowa diecezja. I jest coś, co dawno było niemożliwe – pojawili się biskupi pomocniczy. Liczba parafii znacznie się zwiększa, i jeden biskup nie jest w stanie objechać wszystkich z wizytacją. Spotkania, bierzmowania – nie dałby rady w ciągu roku odwiedzić wszystkich miejsc. Kościół afrykański rozwija się strukturalnie i personalnie, ale parafie też stają się mniejsze. To duże ułatwienie w pracy.  Duszpasterstwo jest  bardziej stacjonarne, nie tylko jeździ się po wioskach, ale częściej się jest na miejscu. Kiedyś Kiabakari było parafią z 27 wioskami i codziennie trzeba było gdzieś jechać. Tam, gdzie jeździmy i odprawiamy msze św., bierzemy komunikanty ze sobą, konsekrujemy na miejscu, wszystko spożywamy. Nic nie zostawiamy w tabernakulum, bo dla nie-katolików tabernakulum to jest sejf, w którym się trzyma pieniądze. Włamują się, rozwalają, rozsypią Eucharystię. Trzeba na to uważać.

Czy podczas katolickich mszy, są wykorzystywane elementy miejscowej kultury?

– Tak, zdarzają się, ale to nie znaczy, że na każdej mszy są tańce i procesje. Raczej podczas większych świąt. Już jakiś czas temu, ze względu na różne nadużycia w inkulturacji, komisja liturgiczna wprowadziła ograniczenia i jasne przepisy, co kto może. Wiadomo, kto może iść w procesji wejścia, intronizacja ewangeliarza odbywa się na początku mszy tylko przez prezbitera lub diakona – kiedyś robili to świeccy w precesji przed Ewangelią. Procesja z darami jest, ale nie ma już tańców dzieci itd., bo to odwracało całkowicie uwagę od sedna mszy św.  Dziękuję Panu Bogu za naszego szefa od liturgii, młodego tanzańskiego księdza.

Komu Ksiądz podlega, jeśli chodzi o hierarchię kościelną?

– Kanonicznie jestem prezbiterem archidiecezji krakowskiej „wypożyczonym” na czas nieokreślony diecezji Musoma w Tanzanii. Nie mam kontraktu pisanego. Jest to wygodne dla obu stron.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Pytanie może mniej religijne, a za to praktyczne – na co się musiał Ksiądz zaszczepić, kiedy wyjeżdżał do Tanzanii?

– Jak wyjeżdżałem te 35 lat temu, to były jakieś obowiązkowe szczepienia; teraz już chyba ich nie ma, ale nie sprawdzałem – na pewno nie trzeba się już szczepić na żółtą febrę. Jeśli wolontariusze czy turyści przed wyjazdem pójdą do szpitala i powiedzą, że jadą do Afryki, to pewnie lekarze zaproponują im cały pakiet szczepień – niekoniecznie wymaganych – za odpowiednio wysoką kwotę. Natomiast jeśli jest pora deszczowa, to warto się zaszczepić na cholerę i dur brzuszny. Na malarię nie ma szczepionki, ale są leki osłabiające działanie choroby, niektórzy zażywają je na miejscu. Ja już nie używam żadnych leków antymalarycznych, bo bym miał całkiem zniszczony żołądek.

Poza tym malaria malarii nierówna, i też zależy gdzie się jest. Kiabakari znajduje się na wysokości 1300 m n.p.m. – to są takie jakby Beskidy, tylko mamy mniej drzew, bo zostały powycinane. Podczas pory suchej jest bardzo mało komarów i żeby złapać malarię to –statystycznie – trzeba by być na miejscu ok. pół roku, do roku. Szybciej i łatwiej – jak jedzie się do wiosek, i nie wiadomo czy podają wodę przegotowaną, czy nie – jest zarazić się durem brzusznym czy amebą. Problemem też jest to, że kupując leki nie wiesz, czy to nie podróbki, czyli kreda albo proszek do prania. Mówią że 1/3 leków w Afryce to podróbki, które bez zbadania trudno odróżnić od prawdziwych.  Nieraz mi się zdarzyło, że miałem właśnie dur brzuszny, zażywałem leki – i nic nie pomagało, a bywało nawet gorzej.

Najgorsza choroba tropikalna jaka Księdza dopadła?

– Zdecydowanie ameba. Pamiętam jak dziś. Przyjechałem do Tanzanii w 1991 r., i pewnego dnia zacząłem czuć się źle. Nic specjalnego się nie działo, byłem taki ospały, z poczuciem, że na niczym mi nie zależy, tak bym sobie siedział i siedział… Wieczorem poszedłem odprawiać mszę św., zaczynam czytać Ewangelię i nagle robi mi się jasno przed oczami. Następny obraz – leżę na trawie poza kościołem. Po prostu zemdlałem. Zawieziono mnie do Musomy, do takiego niby-szpitala, zbadano, pobrano próbki… i okazało się, że to ameba. To jest taki silent kiler. Warto o tym poczytać. Łatwo też złapać dur brzuszny. Wystarczy, że kucharka choruje, i chochlą nalewa po kolei zupę. Cholera w naszych stronach nie występuje. Ona pojawia się wtedy, gdy są obfite deszcze, wybija szambo, woda się miesza z tym co w szambie. I potem  ktoś bierze taką wodę do pica.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

A czy przez to, że jakiś czas Ksiądz tam już tam jest, to nie uodpornił się na niektóre zarazki i choroby?

– Trochę tak, ale nigdy nie dojdę do poziomu afrykańskiego. Oni to mają w genach. Natomiast zauważyłem, że my, polscy misjonarze, najczęściej chorujemy tam od grudnia do lutego. Wtedy w Tanzanii jest lato i organizm europejski się buntuje – temperatury sięgają ponad 30 stopni, przy wilgotności 80%, a „powinno być” zimno i śnieżnie. Najgorzej wtedy przechodzimy choroby. Też tak było ze mną w tym roku. W lutym dopiero jakoś z tego wyszedłem. Ale jestem jeszcze nie do końca w formie.

Wróćmy do pytań bardziej religijnych. Czy w Tanzanii jakoś szczególnie obchodzi się Rok Jubileuszowy?

– Nie obserwuję jakiegoś szczególnego poruszenia w Kościele w związku z Rokiem Jubileuszowym. Natomiast my ambitnie chcemy, by w naszym sanktuarium było to jasno zaznaczone. Będą więc coroczne obchody Święta Miłosierdzia, które u nas trwają cztery dni, z nocnymi czuwaniami. Bierzemy też udział w Symfonii Miłosierdzia, tej, która będzie wybrzmiewać z Białych Mórz, już nagraliśmy nasz kawałek w suahili z chórem, na Facebooka ludzie wrzucają świadectwa. Planujemy też – jak wspominałem – wielką pielgrzymkę ku czci apostołów Bożego miłosierdzia w październiku, ale też będziemy organizować jubileusz młodzieży na początku sierpnia. W związku z kanonizacją Pier Giorgia Frasattiego będziemy mieć zlot młodzieży z diecezji, ale też planujemy zrobić – nie chcę zapeszać – z okazji wspomnienia św. Cecylii festiwal chórów parafialnych z całej diecezji i szkolenia dla organistów. Chcielibyśmy również zbudować małą kaplicę na zboczu, ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa, zwłaszcza po dokumencie papieża Franciszka Dillixit nos. Figurę już mamy. W tej kaplicy chcemy się modlić za Ojca św. i kapłanów – o uświęcenie.

Fot. Ks. Wojciech Kościelniak

Jest Ksiądz również tzw. misjonarzem miłosierdzia – z czym się wiąże ta posługa?

– W 2015 r. Ojciec Święty zapowiedział, że chce wyznaczyć kapłanów, którym da prerogatywy odpuszczania grzechów zarezerwowanych dla Stolicy Apostolskiej, czyli np. fizyczny atak na papieża, profanacja Najświętszego Sakramentu, złamanie tajemnicy spowiedzi. Funkcję tę papież przewidział na jubileuszowy Rok Miłosierdzia, a potem przedłużył do odwołania. Mogę więc spowiadać i rozgrzeszać też z tych grzechów. Teraz pod koniec marca my, misjonarze miłosierdzia z całego świata, jesteśmy wezwani na spotkanie do Rzymu, na specjalne wykłady, i mszę z Ojcem Świętym  – choć nie wiemy, jak to będzie wyglądać, z powodu stanu zdrowia papieża.

Czy ludzie mają świadomość, że posługują wśród nich misjonarze miłosierdzia?

Tak, mają. W samej Tanzanii chyba jestem jedynym misjonarzem miłosierdzia, który funkcjonuje tak jak powinien, więc ludzie wiedzą, że jestem. Z opowieści misjonarzy miłosierdzia z różnych części świata wiem, że niektórzy bardzo heroicznie podchodzą do swojego go zadania. Jeden misjonarz z Australii opowiadał, że wynajął campera, jeździł między osiedlami, zatrzymywał się, ludzie z ciekawości przychodzili i on z nimi rozmawiał, spowiadał ich. Jestem bardzo wdzięczny Ojcu Świętemu za tę łaskę – mogłem spotkać wielu wspaniałych ludzi i samego papieża Franciszka.

Galeria (13 zdjęć)
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze