Ukraina: polska rodzina na misjach pomimo wojny [FOTOREPORTAŻ/MISYJNE DROGI]
Często zastanawiam się, zastanawiamy się, czemu ma służyć nasza misja, szczególnie w czasach wojny. Najkrócej ujmując: mamy nieść dobrą nowinę i wzmacniać Kościół. Można powiedzieć, że sama nasza obecność, nieprzerwana wojną, jest w jakimś stopniu świadectwem.
Na początku kilka zdań o nas. Jesteśmy tu razem z Olą, z naszymi dziećmi: Marysią, Janem i Łucją dziewiąty rok. Pierwsze półtora roku mieszkaliśmy we Lwowie. Teraz jesteśmy w Winnicy, w centralnej części Ukrainy. Gdy zaczynaliśmy naszą misje ad gentes, byliśmy w pięć rodzin (dwie hiszpańskie, włoska, polska i my). Do tego misje uzupełniały samotne kobiety i prezbiter wraz z klerykiem socjuszem. Międzynarodowe towarzystwo. Wraz z dziećmi spora gromadka, bo przecież wszystkie rodziny są wielodzietne. Teraz, przede wszystkim ze względu na wojnę, jesteśmy w mniej licznym składzie. Oprócz naszej rodziny aktualnie jest z nami rodzina z Brazylii: Emanuel i Patrycja z szóstką dzieci, z czego połowa urodziła się już w Ukrainie. Są z nami także: Walentyna, Antonina, Wiktoria, Katerina i Marija – pięć samotnych sióstr z różnych części Ukrainy. Prezbiterem w misji jest Oleksander, który ma socjusza Pavlo. Misje uzupełniają dwaj seminarzyści. Razem 12 osób dorosłych. Jak mawia moja żona – jak 12 apostołów.
>>> Kazachstan: budują parafię nie z cegieł. Polsko-honduraskie małżeństwo na misji [MISYJNE DROGI]
Mimo wojny
Często zastanawiam się, zastanawiamy się, czemu ma służyć nasza misja, szczególnie w czasach wojny. Najkrócej ujmując: mamy nieść dobrą nowinę i wzmacniać Kościół. Można powiedzieć, że sama nasza obecność, nieprzerwana wojną, jest w jakimś stopniu świadectwem. Często pytają nas, co my robimy w Ukrainie. Mówią nam tak: „Wielu Ukraińców jedzie do was do Polski, pracują na uberach, w innych miejscach, a wy w odwrotnym kierunku”. Ja czasem odpowiadam krótko: „Przyjechałem tu, żeby Tobie powiedzieć, że Bóg cię kocha”.
Codzienność
Polacy to jeszcze nie są tutaj sensacją, ale brazylijska rodzina – owszem. Ktoś nam kiedyś powiedział: „Albo wy jesteście wariaci, albo Bóg istnieje”. Na co dzień żyjemy tu jak większość rodzin. Ja i Emanuel pracujemy, a nasze żony zajmują się domami. Dzieci chodzą do miejscowej szkoły i przedszkola. Samotne kobiety są bardzo pomocne w opiece przy dzieciach, pomagają im także w nauce. Zwłaszcza, że dzieci uczą się przecież w obcym języku. Żyjemy jak inni. Mamy podobne problemy. Robimy zakupy. Zmagamy się z dziećmi i nastolatkami. Gdy kończy się bunt dwulatka, zaczyna się bunt nastolatka…
Dla dwóch policjantów
Siostry i bracia z naszej misji są też w ekipach ewangelizacyjnych (katechistów) i dwa razy w każdym roku głoszą w parafii katechezy. Ja i Ola, ale także Manuel i Patrycja, prowadzimy spotkania Post cressima – kursu mającego doprowadzić młodych do głębokiej wiary (jego elementem jest przyjęcie sakramentu bierzmowania). Raz w tygodniu spotykamy się z młodzieżą, żeby pomóc im pogłębić wiarę. W sobotę wychodzimy całą misją do winnickiego parku z katechezą, modlitwą i słowem Bożym. Mówimy też swoje doświadczenie. Ewangelizację uliczną robiliśmy systematycznie jeszcze przed wojną. Kiedy ogłoszono stan wojenny, nie można było się gromadzić i ewangelizacja była niemożliwa. Brakowało nam tego, więc napisaliśmy prośbę do władz. Zgodę otrzymaliśmy i teraz podczas ewangelizacji mamy ochronę policji. Czasem przy złej pogodzie nie ma nikogo i słucha nas tylko tych dwóch ludzi w mundurach. Ale my się tym nie zrażamy. Do każdej rodziny w tygodniu przychodzi prezbiter, by celebrować Eucharystię. A ja się śmieję, że prywatnego księdza oprócz nas mają tylko prezydenci lub królowie.
Wynajmujemy salę
Żeby osoby z naszej misji miały gdzie się spotkać, wynajmujemy salę, którą wyremontowaliśmy i przystosowaliśmy. Każdego tygodnia mamy w niej przygotowania i celebracje Eucharystii, a także w tygodniu liturgię słowa. Działamy też w parafii. W Ukrainie nie ma religii w szkole, więc katechezy dla dzieci prowadzą nasze siostry i bracia w parafii. Do tego co roku organizujemy katechezy wielkopostne, adwentowe i jasełka. Mają one formę teatralną ze scenkami i w kostiumach. Nasze samotne siostry prowadzą też „twórcze studio” – zajęcia artystyczne dla dzieci. W okresie Adwentu i Wielkiego Postu misja prowadzi poranną modlitwę Kościoła – jutrznię. Przygotowujemy też dzieci do sakramentów.
Tchórz został
Wybuch wojny był dla mnie ogromnym przeżyciem. Poprzez pryzmat tego wydarzenia zobaczyłem, że Pan Bóg przygotowywał mnie do tej sytuacji wiele lat wcześniej. I stała się rzecz zadziwiająca. Na co dzień nie jestem osobą odważną, a wtedy byłem całkiem spokojny. Wszystkie rodziny wyjeżdżały. Potem się dowiedziałem, że byliśmy jedyną misją z rodzinami w Ukrainie, która została w swoim mieście. Jest dla mnie tajemnicą, czemu Pan Bóg sobie wybrał akurat mnie – tchórza i grzesznika. Nie wiedzieliśmy, co będzie, ale intuicyjnie czuliśmy tylko, że Bóg chce, żebyśmy zostali. Pomyślałem, że skoro ludziom głosiliśmy, że Bóg jest miłością i trzeba tak jak Chrystus przyjmować i akceptować swój krzyż – to nie możemy w tak trudnej sytuacji uciekać. To by znaczyło, że to, co mówiliśmy, było kłamstwem.
Najlepsza broń
Była duża niepewność. Zwłaszcza, że niektórzy mówili, że Rosji potrzeba dwa tygodnie, żeby opanować Ukrainę. Pierwsze miesiące były trudne. Brakowało benzyny. Pojawiała się czasami na stacjach, ustawiały się kolejki. Półtorej godziny stania po dziesięć litrów paliwa (taki był limit). Trzeba było dobrze trafić, bo w trzy godziny się kończyła. To samo z gotówką. Kolejki do bankomatów i limity dzienne. Na dobę kilkanaście razy wyły syreny alarmów lotniczych. W naszym domu mamy piwniczkę, w której zrobiliśmy schron. Na szczęście nigdy z niego nie skorzystaliśmy. Natomiast widzieliśmy sąsiadów, jak z poduszkami i kołdrami biegali do garażu, gdzie się chronili.
Przez pierwsze dwa tygodnie spaliśmy wszyscy na jednym piętrze w ubraniach i z plecakiem z najpotrzebniejszymi rzeczami, żeby się szybko ewakuować. Czasem słyszeliśmy wybuchy. Było trudno, a my byliśmy spełnieni – mimo wszystko mogliśmy wesprzeć swoją obecnością sąsiadów i ludzi których spotykaliśmy. Użyliśmy najlepszej broni, jaką mieliśmy: modlitwy i różańca. Tyle mogliśmy zrobić.
Otwarty dom
Tak jak wielu ludzi, także w Polsce, przyjęliśmy do domu uciekinierów. Dziadek, babcia i ich syn uciekli z Sum (miejscowość przy granicy z Rosją). Mieszkali u nas przez miesiąc. W tej całej koszmarnej sytuacji widziałem moc Boga – dawał siły, odwagę, rozeznanie. Mieliśmy też całą zimę wyłączenia prądu po kolei dzielnicami (dwie godziny prądu i cztery bez). Wieczorem zupełnie ciemne ulice. Ludzie chodzili z latarkami. Dziwnie to zabrzmi, ale można powiedzieć, że teraz już przyzwyczailiśmy się do życia w stanie wojny. Są wciąż alarmy przeciwlotnicze, na które nikt nie reaguje. Tylko wypraszają ze sklepów i urzędów. W szkołach schodzą do schronu, dzieci mówią, że praktycznie codziennie. Jestem ogromnie wdzięczny Bogu, że posłał mnie na Ukrainę i nas chroni. I wierzę, że fakt, iż tu jesteśmy, jest dla ludzi świadectwem tego, że Bóg istnieje.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Jutro kolejny zwykły dzień. Praca. Szkoła. Dom.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |