Widok na Batlle y Ordoñez, nieduże miasteczko w urugwajskim interiorze/fot. Wojciech Ganczarek

Urugwaj: czy warto tak gonić? [FOTOREPORTAŻ/MISYJNE DROGI]

Urugwaj znany jest w regionie ze słonecznych plaż nad Atlantykiem. W miesiącach letnich wybrzeże ożywia się, gdy z sąsiedniej Argentyny napiera nawałnica turystów. Urugwajski interior śpi tymczasem przez cały rok. Przemierzając centralne departamenty kraju można mieć wrażenie, że tam nigdy nic się nie wydarzy.

Ale nawet do takich miejsc potrafi dotrzeć codzienny pośpiech, ten chochlik, który kojarzymy raczej z pędem wielkiego miasta, z zachodnią Europą czy z ludną Azją. Bywa że z czasem niewinny pośpiech zmienia się w oślepiającą rutynę, nie pozostawiając wolnej chwili, którą można byłoby przeznaczyć dla drugiego człowieka. Może słabszego, może potrzebującego naszej uwagi. Dopiero po wielu, wielu latach pojawia się pytanie: czy warto było tak gonić?

fot. Wojciech Ganczarek

Znudzone krowie łby

Most z Colon w Argentynie do Paysandu w Urugwaju jest długi i unosi się wysoko nad biegiem majestatycznej rzeki, by w ten sposób umożliwić bezproblemową żeglugę towarową. To rodzaj zapowiedzi: pierwsza górka w Urugwaju, pierwsze z setek, może z tysięcy powtarzających się wzniesień jego falujących pustkowi.

Urugwaj nie jest tak suchy, jak np. Patagonia, więc słabe zaludnienie może dziwić/fot. Wojciech Ganczarek

Stołeczne Montevideo skupia w swej aglomeracji około 60% populacji kraju, więc urugwajska prowincja świeci pustkami. Gdy jadę drogą krajową numer trzy z Paysandu w kierunku stolicy, najbliższą miejscowość znajduję dopiero 60 kilometrów dalej. Po drodze spoglądają na mnie znudzone krowie łby bujające się wśród zielonych pastwisk. Więcej nic.

fot. Wojciech Ganczarek

Lepiej w Bieszczady

Nie tylko krajowa trójka, ale wszystkie główne trasy prowadzą ze średniej wielkości miast przygranicznych do portowego Montevideo, a więc z północy na południe kraju. Przecięcie Urugwaju z zachodu na wschód to niebanalne wyzwanie logistyczne. Na mapie istnieje co prawda tak zwana droga krajowa numer 14. W rzeczywistości jednak jest to zlepek dróg lokalnych, czasem asfaltowanych, częściej nie, które biegną mniej więcej w kierunku równoleżnikowym. Spróbujemy.

Pasterze prowadzący stado fragmentem drogi krajowej numer 14/fot. Wojciech Ganczarek

Gdy zbliżam się do Pueblo Grecco, nitka asfaltu czernieje w tunelu drzew. Znajomy z Montevideo śmiał się, jak przyjaciele z zagranicy pytali go, jak tam się żyje w Urugwaju. W szczególności: czy mu małpy nie skaczą po głowie. Cóż, jeśli ktoś szuka dzikiej przyrody, lepiej zrobi wybierając się do Puszczy Białowieskiej lub w Bieszczady. Urugwaj to przede wszystkim bydło na bezkresnych pastwiskach i zmechanizowane rolnictwo z soją i pszenicą w rolach głównych. Lasy, które spotykamy w centrum kraju, to nie żadna tropikalna dżungla, tylko plantacje australijskich eukaliptusów zraszane obficie agrochemią, by zielonkawe pnie rosły szybko i by równie szybko można je było sprzedać do papierni. Żadna z tych ekstraktywnych działalności nie potrzebuje zbyt wielu rąk do pracy.

fot. Wojciech Ganczarek

Jeszcze nieznajomy w aucie

Asfalt kończy się na dobre za Sarandi del Yi, kolejnym z tych niewielu anemicznych miasteczek, które w otoczeniu ciasnych ogrodzeń z kolczastego drutu stanowią jedyne świadectwa ludzkiej obecności. Zamieniam odgłosy silników na ciepły chrzęst rowerowych opon na drobnych ziarnach szutru: to trasa na Battle y Ordoñez, część tej nieco wirtualnej drogi krajowej numer 14. Pagórki są tym razem wyjątkowo strome, a podjazdów jest więcej niż zjazdów. W tle majaczy niczym niezmącona cisza prowincji, sporadyczne mżawki i delikatny szelest wiatru w czuprynach szorstkich traw. Dopiero gdy w okolicach Lascano drogę ponownie zalewa asfalt, z rzadka pojawiają się pojedyncze samochody. Było ciepłe popołudnie, gdy jeden z nich – stara, srebrna osobówka – zatrzymał się kilkadziesiąt metrów przede mną. Kierowca wysiadł, wskazując, bym przystanął na poboczu. Zaproszenie do domu w Chuy przyjąłem, telefon zapisałem. Usiadłszy z powrotem za kółkiem, starszy mężczyzna zapytał jeszcze: „W czymś jeszcze mogę ci służyć?”.

fot. Wojciech Ganczarek

Po co to wszystko?

Przez przeszło czterdzieści lat Hector pracował w państwowym przedsiębiorstwie energetycznym. – Energetyka i telefonia to dwie firmy państwowe, które świetnie działają, przynoszą zyski – opowiada. – Chciano je prywatyzować, ale ludzie się temu sprzeciwili. I bardzo dobrze – dodaje. Pracował od rana przez osiem godzin regulaminowego czasu, a popołudniami brał nadgodziny. Chodził pieszo lub jeździł motorem, spisując liczniki. Często odwiedzał uprawy ryżu, nawadniane elektrycznymi pompami, gdzie dojazd był bardzo utrudniony. – Trzeba było otworzyć i zamknąć sześć czy siedem bram prywatnych posesji, przebić się przez gruntowe drogi, jeśli nie błotniste, to wysypane grubociosanym kamieniem. Dziś chodzi w gorsecie usztywniającym posturę. Po czterdziestu latach wybojów na motorze ma problemy z plecami. – To mnie wykańczało. Któregoś razu przez miesiąc leżałem w łóżku, by plecy doszły do siebie. Nie mogłem się ruszać. Wspomina, że przez ten czas nikt go nie odwiedził. Żaden z kolegów z pracy. Wówczas Hector zaczął zastanawiać się, po co to wszystko, czy warto. – Podczas pracy często odwiedzało się starszych, schorowanych ludzi. Spisywałeś takiemu licznik, wracałeś po miesiącu, a ich już nie było – opowiada.

Hector, bohater tej opowieści/fot. Wojciech Ganczarek

Kto będzie pamiętał?

Jedziemy przez gruntowe uliczki Barra del Chuy, plażowego miasteczka, dokąd wielu Urugwajczyków z Montevideo i z interioru sprowadza się na stare lata. – Tutaj – Hector wskazuje dom po lewej stronie – mieszkał mężczyzna chory na raka. Gdy przyszedłem spisać licznik, zapraszał mnie do domu na herbatę: „Wejdź, pogadamy” – nalegał. A przy licznikach pracuje się na akord: im więcej liczników spiszesz, tym więcej zarobisz. Jak zaczniesz rozmawiać z wszystkimi, nie zarobisz nic, więc nie wchodziłem, szedłem dalej. Stary chciał porozmawiać, chciał mi coś powiedzieć, może coś dać. Następnego miesiąca już go nie zastałem. Zmarł. Wtedy pytasz sam siebie: warto było tak gonić? Za parę lat kto będzie pamiętał, że spisałem jeden licznik więcej lub mniej?

W urugwajskim interiorze odnosi się wrażenie, że tam nigdy nic się już nie wydarzy/fot. Wojciech Ganczarek

A przecież czasem jedyne, czego potrzebuje druga osoba, to odrobina naszego czasu.

Teraz Hector jest na emeryturze. Gdy na drodze trafi na podróżnika, zawsze zaprasza go do domu. – Ciekawi ludzie się zdarzają, nigdy nie wiadomo, na kogo trafisz – mówi. Jednego razu zobaczył rowerzystę ciągnącego za sobą przyczepkę zbudowaną ze starej lodówki. Jej właściciel, starszy Urugwajczyk, w środku trzymał swoje rzeczy, a nocami otwierał wielką pokrywę i układał się spać w środku. Hector też go zaprosił. Być może po to, by coś mu opowiedzieć, coś przekazać. Być może sam potrzebował uwagi.

Urugwaj znany jest ze słonecznych plaż nad Atlantykiem. Okolice Maldonado/fot. Wojciech Ganczarek
W drodze do Chuy/fot. Wojciech Ganczarek
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze