fot. archiwum prywatne

Casa Don Bosco – dom dla chłopaków w Limie [REPORTAŻ]

Casa Don Bosco to dom dla chłopaków znajdujący się w Limie. Przez rok jako wolontariusz przebywał w nim Stanisław Pietrzak z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Karolinie Binek opowiedział o tym, która historia usłyszana od podopiecznych najbardziej zapadła mu w pamięć, jak wygląda peruwiańska rzeczywistość oraz dlaczego tak trudno było mu z powrotem odnaleźć się w Polsce. 

Stanisław Pietrzak należy do Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Po dwóch latach obecności w wolontariacie postanowił wyjechać na misje. – Najpierw składa się wniosek. Jeżeli zostanie zaakceptowany, to przez następne pół roku trwają przygotowania do wyjazdu. Wtedy też dowiadujemy się, do jakiego państwa jedziemy, do jakiej placówki i jaki będzie charakter naszego wolontariatu. Ja akurat zostałem skierowany do Casa Don Bosco – domu dla chłopców znajdującego się w Peru. Wcześniej kilka osób z SWM było już w tym miejscu, więc mniej więcej wiedziałem, czym będę się zajmował – mówi Stanisław. 

>>> Kraków: akcja ewangelizacyjna „bArką na misje”

Przygotowania do wyjazdu  

Przed wyjazdem na misje odbywa się formacja. To cotygodniowe spotkania oraz comiesięczne zjazdy weekendowe, podczas których odbywają się warsztaty i dni skupienia. W tym czasie mają miejsce także szkolenia techniczne związane z bezpośrednim przygotowaniem, w ich trakcie poruszane są kwestie dotyczące sytuacji kryzysowych czy też szczepień. – Trzeba też uzbierać pieniądze na wyjazd. Najczęściej udaje się to dzięki organizowaniu tzw. niedziel misyjnych w różnych parafiach, które się na zgodzą. Ja zacząłem też uczyć się języka hiszpańskiego – dodaje mój rozmówca.  

Lekcje, sport i Lego 

Po przyjeździe na miejsce Stanisław został wdrożony w swoje obowiązki przez księdza, który w tamtejszej placówce jest dyrektorem. – Każdy dzień zaczynał się od modlitwy. Później wszyscy razem jedliśmy śniadanie i sprzątaliśmy. Następnie chłopacy szli do szkół lub instytutów technicznych, po których zdobywa się tytuł technika. Po obiedzie był też czas na sport, granie na instrumentach lub pomoc przy odrabianiu lekcji – opowiada wolontariusz. 

>>> Misjonarz w Maroku: przez dwadzieścia lat ochrzciłem jedną osobę [ROZMOWA] 

Stanisław wraz z Grzesiem, który razem z nim pracował w Don Bosco, prowadzili korepetycje z języka angielskiego, matematyki oraz z robotyki, a dzięki zakupionym wcześniej specjalnym klockom Lego udało im się również zainteresować chłopaków programowaniem i fizyką.   

fot. archiwum prywatne

Już nie z ulicy 

Mieszkańcy Casa Don Bosco dawniej trafiali do niego po prostu z ulicy. Od wielu lat jednak jest to uregulowane prawnie i w placówce znajdują się chłopcy, którzy mają swoich opiekunów prawnych. Nabór do internatu odbywa się podczas wakacji, czyli od grudnia do lutego. Każda kandydatura weryfikowana jest przez psychologa oraz osobę zajmującą się sprawami administracyjnymi, by była pewność, że kandydaci rzeczywiście potrzebują tego typu pomocy. 

– Historia dwóch osób szczególnie zapadła mi w pamięć. W styczniu przyszedł do nas w miarę spokojny chłopak. W porównaniu do innych był naprawdę w porządku. W pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że zmarła jego mama. Została znaleziona nieżywa na ulicy. Miała problemy z narkotykami i prawdopodobnie była też uzależniona od alkoholu. Wcześniej jego ojciec ją zostawił i poszedł z synem do innej kobiety. Ostatecznie zostawił i ją, a chłopak był wychowywany przez swoją macochę. Kiedy skończył 12 lat, kobieta oddała go do Don Bosco. Ale takie patchworkowe rodziny w Peru nie są niczym nadzwyczajnym. Jest ich tam bardzo dużo – przyznaje Stanisław. – Był też chłopak, któremu, gdy tam przyjechałem, mijał już dziewiąty rok w internacie. Opowiadał mi, że pochodzi spod granicy z Brazylią, jednak wyjechał ze swojego miasta, ponieważ jego bracia należeli do lokalnej mafii i chciał się wyrwać z tego świata. Na szczęście mu się to udało – wspomina mój rozmówca.

>>> Misjonarki, które nie wyjechały na misje 

Tam nawet żebra się inaczej 

Stanisław był na misjach akurat w czasie wybuchu pandemii koronawirusa, która w Peru zaczęła się w tym samym momencie, co w Polsce. Jednak tam wprowadzono o wiele większe obostrzenia.  

– Ludzie mieli wtedy problemy z przeżyciem. Tam żyje się z dnia na dzień. Bardzo popularne jest zarabianie poprzez sprzedawanie różnych produktów. Peruwiańczycy nawet, gdy żebrzą, to nie wystawiają po prostu ręki, lecz zawsze mają coś do sprzedania, na przykład cukierki. Są nawet ogromne dzielnice składające się z bazarów. Kiedy więc to wszystko zostało zamknięte, to wielu mieszkańców Limy prawie do lipca nie miało jak zarabiać. Na własną rękę zaczęli wtedy wracać do wiosek znajdujących się nawet bardzo daleko od Limy. Nierzadko więc znajdywano ich wycieńczonych wędrówką – przyznaje wolontariusz.  

Paradoks i pomoc 

Na moje pytanie, czy nie myślał o tym, by wrócić wcześniej do Polski, Stanisław Pietrzak odpowiada zdecydowanie, że ani przez chwilę nie przeszło mu to przez myśl, mimo że w domu Don Bosco także pojawiły się przypadki zakażeń koronawriusem.  

>>> Ks. Dawid Stelmach: dziś cały świat jest obszarem misyjnym

– W czasie pandemii dochodziło także do wielu paradoksalnych sytuacji. Salezjanie prowadzą w Peru również fundację z bankiem żywności. Restauracje były pozamykane, dlatego do tego banku trafiały ogromne ilości jedzenia – żeby się nie zmarnowało. I tak dostawaliśmy chociażby mnóstwo kurczaków. Kucharz wpadł więc na pomysł, żeby je upiec i rozdać biednym na ulicy. Dzięki temu mogliśmy także zaangażować się w pomoc w tym trudnym dla wszystkich czasie – opowiada mężczyzna.

fot. archiwum prywatne

  >>> Ile można czekać? Cierpliwa ufność ojca Gerarda

Wrócić do polskiej rzeczywistości  

Stanisławowi trudno było się przyzwyczaić do peruwiańskiej rzeczywistości. Podobne odczucia miał jednak po powrocie do Polski. – Z jednej strony cieszyłem się, bo miałem dosyć kwarantanny i godziny policyjnej od osiemnastej, a w Polsce nie było takich obostrzeń. Jednak dopiero po sześciu miesiącach zdałem sobie sprawę z tego, że od powrotu było ze mną coś nie tak. Czułem nieustanne rozdrażnienie i napięcie. W jakiś sposób wciąż siedziało we mnie to wszystko, co przeżyłem w Limie. 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze