fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

W pustyni i w puszczy: migranci, którzy znaleźli schronienie wśród ubogich

W pewną Wigilię pod parafią pw. Matki Bożej Schronienia w Tlaquepaque w Meksyku zjawiła się rodzina migrantów. Szukali schronienia. W ten symboliczny sposób zaczął działać Dom Migranta. Dzisiaj są już trzy domy, a niedawno otworzono Dom św. Józefa, przeznaczony dla kobiet z dziećmi. 

Pomysł pomocy migrantom pojawił się jednak już wcześniej.  W 2011 r. ks. Alberto Ruiz wyjechał na Światowe Dni Młodzieży w Madrycie. Został na miesiąc, podróżował po Europie, odwiedzał kościoły i sanktuaria. Jako architekt z zawodu był zafascynowany europejską architekturą świątyń. Jednak to coś innego szczególnie przykuło jego uwagę. Coś, co odmieniło jego pracę duszpasterską na zawsze. – Zobaczyłem tam, w Europie, jak źle traktowani są migranci – ich odrzucenie i krzywdę, jakiej doświadczają. To mnie zmusiło do refleksji, że tutaj, w Guadalajarze, też są migranci, a my nic dla nich nie robimy – opowiada ks. Ruiz. Po powrocie zaczął od razu działać. Od wielu lat na terenie parafii pomagał narkomanom i w należącym do niej budynku otworzył centrum rehabilitacyjne. Miejsc, w których pomaga się uzależnionym od narkotyków było już jednak sporo, ale brakowało takich, gdzie konkretne wsparcie mogą otrzymać migranci.  

Ks. Alberto Ruiz/fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

– Postanowiłem zmienić przeznaczenie tego miejsca, bo nie miałem pieniędzy na nowy budynek, ale miałem już przestrzeń. Przeniosłem więc dom rehabilitacji gdzie indziej i zacząłem tworzyć Dom Migranta. Prace trwały od września do grudnia, kiedy dom praktycznie był już przystosowany do przyjęcia migrantów, choć jeszcze nie był w pełni funkcjonalny. Gościłem migrantów w salach parafialnych, które dotąd służyły tylko do katechizacji w soboty, więc przez cały tydzień używałem ich dla migrantów, którzy przychodzili do parafii. Zazwyczaj byli to sami młodzi mężczyźni – tłumaczy ks. Alberto. Pamiętna Wigilia 2011 r. zmieniła wszystko. 

„To bardzo katolickie miasto” 

Cerro del Cuatro, gdzie ks. Alberto otworzył Dom Migranta, to miejsce zmarginalizowane i ubogie. Przez lata było niemal zapomniane przez lokalne władze. Chociaż sytuacja wielu gospodarstw nieco się poprawiła, to nadal nie przyjeżdżają tam patrole policyjne. W pewnym sensie mieszkańcy są więc zostawieni sami sobie. Nie skupiają się jednak na swoich problemach i nie zamykają w sobie. Przyjęli migrantów z otwartymi ramionami. Tak też 24 grudnia 2011 r., gdy ks. Ruiz spotkał rodzinę migrantów, zrezygnował z kolacji z rodziną, a jego parafianie z tej wykluczonej dzielnicy przynieśli wiele rzeczy do jedzenia. Do dzisiaj mieszkańcy wspierają Dom Migranta. – To zasługa mojego poprzednika, który przez 50 lat pracował z najuboższymi. Mimo że sami są biedni, dzielą się z migrantami – czasem, jedzeniem, pomocą – komentuje ks. Alberto. 

Ks. Alberto z rodziną migrantów/fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Dzisiaj są już trzy domy. Do Domu Migranta naprzeciwko parafii przyjmuje się wszystkich, którzy przyjeżdżają. Ci, którzy planują zostać dłużej i znajdują pracę, przenoszą się do dwóch pozostałych. Pierwszy przeznaczony jest dla osób, które przyjechały bez rodziny. Niedawno otwarty Dom Św. Józefa stworzono z myślą o kobietach z dziećmi. W związku z polityką Stanów Zjednoczonych umieszcza się tam obecnie całe rodziny. – Ten dom ma pomóc całym rodzinom — ojcu, matce i dzieciom. Blisko są szkoły, dzieci mogą się uczyć, dorośli pracować, a my pomagamy im prawnie uregulować status migracyjny, by mogli mieć legalną pracę i świadczenia – wskazuje ks. Ruiz. 

fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Dzieło ks. Alberta przeżywało swoje kryzysy. W trakcie poważnych problemów finansowych przyszła pomoc z Niemiec. Przede wszystkim to jednak solidarność lokalnych katolików pomaga utrzymywać Dom Migranta. – Guadalajara to bardzo katolickie miasto, z jednym z największych liczebnie seminariów na świecie. Dom przetrwał dzięki solidarności ludzi, którzy są w naszym mieście bardzo otwarci i gościnni. Dary z naszej parafii są nieliczne, ale inne parafie, księża i zwykli ludzie bardzo pomagają. To właśnie ich wsparcie i atmosfera w domu daje migrantom poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Podczas karawan migranckich ludzie przynosili nam wodę, jedzenie, ubrania i pieniądze. Przyjmowaliśmy nawet karawany, w których były 2 tysiące osób, choć dom był na sto osób — to był rekord! – opowiada ks. Alberto. 

fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

W pustyni i w puszczy 

Migranci, którzy znaleźli schronienie w Domu Św. Józefa, mają różne historie. Łączy ich bardzo trudna droga, pełna licznych niebezpieczeństw. Muszą przekraczać dżunglę z nieprzyjazną ludnością rdzenną, opłacać handlarzy ludźmi, ukrywać się przed grupami przestępczymi, przemierzać spalone słońcem pustynie. Nierzadko nie mają już pieniędzy na jedzenie. Sam ks. Alberto otrzymuje liczne groźby i musi pracować w otoczeniu ochrony. Raz już go pobito, innym razem próbowano zastrzelić. A jednak nie zamierza zrezygnować z pomocy migrantom. I wciąż znajdują się ludzie, którzy im pomagają.  

fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Obecnie sytuacja coraz bardziej się komplikuje. Z powodu korupcji i wojen pomiędzy grupami przestępczymi przez wiele części Meksyku zwyczajnie nie da się przejechać. Nowa polityka USA sprawia, że wielu migrantów musi zawracać przez niebezpieczne tereny. 

Poznajmy historie kilku osób.  

Carolina, Ekwador 

Jesteśmy sześcioosobową rodziną. W jej skład wchodzą mój mąż, mój najstarszy syn, moje trzy córki, no i ja. Niestety, musieliśmy opuścić nasz kraj. Po drodze widzieliśmy rzeczy, których nie powinniśmy byli zobaczyć, i których nie mogliśmy pominąć. Dla nas było to niezwykle trudne. Zwłaszcza dla dziewczynek, ponieważ nie były na to gotowe. Ale, dzięki Bogu, nie spotkało nas nic złego. Najedliśmy się natomiast mnóstwa strachu. 

Po przekroczeniu Darién (nazywanej najniebezpieczniejszą dżunglą na świecie) dotarliśmy do Bajo Chiquito w Panamie. Tam uzyskaliśmy pomoc od urzędników imigracyjnych, dzięki czemu mogliśmy później udać się do ONZ. Bez żadnych problemów wyjechaliśmy do Kostaryki, a potem do Nikaragui. I przez całą drogę spotykaliśmy dobrych ludzi. 

fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Kiedy przekraczaliśmy granicę Kostaryki z Nikaraguą, autobus zatrzymał się przy stoisku z jedzeniem. Nie mieliśmy już pieniędzy, a dziewczynki były głodne. Wtedy podeszła jakaś pani i powiedziała, że rozdają darmowe jedzenie i zapytała się, czy chcemy coś zjeść. Wśród osób pomagających była młoda zakonnica. Otrzymaliśmy jedzenie, ubrania i inne rzeczy, które pomogły nam kontynuować naszą podróż. 

Później spotkaliśmy kogoś, kto nas oszukał i naciągnął. Zawieźli nas do sadów pomarańczowych w Nikaragui, zabrali pieniądze i zostawili samych. Była tam pewna kobieta, która pomogła nam się stamtąd wydostać. Nazywali ją królową. To był kolejny anioł, którego spotkaliśmy po drodze. 

Bez większych problemów dotarliśmy na granicę między Gwatemalą i Meksykiem. Tam mieliśmy dość trudne chwile, ponieważ próbowali nas porwać. Wzięli nas jako zakładników do samochodu. Na szczęście uratowali nas funkcjonariusze z Biura Imigracyjnego w Tapachuli. Podczas kontroli imigracyjnej wręczono nam przepustkę, dzięki której mogliśmy udać się do Tepic w stanie Nayarit. Tam trafiliśmy do specjalnego domu, za który nie mieliśmy jak zapłacić, więc wsadzili nas do autobusu powrotnego do Chiapas. 

Z powodu braku pieniędzy kierowca autobusu poinformował nas, że dalej nie możemy jechać i wysadził nas w Guadalajarze. Mój mąż znalazł w mapach Google Dom Migranta. To było wielkie błogosławieństwo, że tu trafiliśmy, ponieważ począwszy od personelu, a skończywszy na księdzu, wszyscy traktowali nas niesamowicie dobrze. Sprawili, że poczuliśmy się jak w domu. Teraz mój mąż pracuje, mój syn również.  

Anonim [rozmówca jest byłym urzędnikiem ściganym przez rząd Wenezueli], Wenezuela 

Nasza historia zaczyna się jesienią 2018 r. Byłem urzędnikiem państwowym  w Wenezueli. Jak wielu innych urzędników, musiałem opuścić swój kraj, ponieważ nie zgadzałem się z tym, co rząd robił przeciwko własnemu narodowi. Jest wiele osób, którzy nie są za systemem, tylko przeciwko niemu. A jeśli jesteś przeciwko, to czeka cię grób. To ich rozwiązanie.  

Wyjechaliśmy do Peru, aby prosić o azyl polityczny. Przeprowadzono procedurę azylową. Jednakże pomoc finansowa nigdy do nas nie dotarła, nie otrzymaliśmy żadnej pomocy w dokumentach. Pracowaliśmy tam legalnie. 

W 2019 r. w Ekwadorze zamordowano urzędnika, który był Wenezuelczykiem i którego znałem. Podobnie jak wiele innych osób, postanowiłem opuścić Peru, ponieważ tam nie było bezpiecznie, a dodatkowo dotykała nas mocno ksenofobia. Nie chodzi o to, że wszyscy jesteśmy dobrzy albo źli. Tak zawsze bywa. Ale przez to, co zrobił jeden człowiek, ci, którzy przyjechali tu pracować i robić dobre rzeczy, są źle oceniani. 

Opuszczając Peru, udaliśmy się do Brazylii. Mieszkaliśmy i pracowaliśmy tam formalnie przez trzy lata, ale mafie, w tym wenezuelskie, zaczęły wchodzić do Brazylii i łączyć się z fawelami. Sytuacja się tylko pogarszała. 

W Chile znowu dopadnięto kolejnego wenezuelskiego urzędnika. Stwierdziłem, że musimy wyjechać do Stanów Zjednoczonych, do miejsca, gdzie będziemy bezpieczniejsi. W Ameryce Południowej nie jesteśmy bowiem bezpieczni. Tak więc podjęliśmy decyzję o podróży.  Musieliśmy iść pieszo, żeby nie zostawiać śladów, nie pokazywać, gdzie jesteśmy. Nawet w mediach społecznościowych nie publikowaliśmy nic z tego, co robimy. Wszystko po to, by uniknąć problemów. 

Tak, przeszliśmy przez Darién, ale nie widzieliśmy trupów, ani złych rzeczy. Gdy dotarliśmy do ambasady Panamy, widzieliśmy, jak zabierają Haitańczyków, których mieli deportować. Zabili kilku rdzennych mieszkańców, którzy chcieli zgwałcić ich córki. Jeśli się bronisz, chcesz ocalić swoje życie i życie osób, które są z tobą, jesteś deportowany. W ich mniemaniu robisz coś złego, i choć dzieje się tam mnóstwo gwałtów i złych rzeczy – to nie masz prawa się bronić, nie masz żadnych praw. Migrant, opuszczając kraj, nie ma żadnych praw. 

Mural w Domu Świętego Józefa/fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Na szczęście nic złego się nam nie przydarzyło. Dlatego nasza historia jest inna – bo  nie widzieliśmy wielu złych rzeczy. Przeszliśmy przez Nikaraguę, Kostarykę, Honduras. Dotarliśmy do Gwatemali, gdzie policjanci nas zatrzymali i dowieźli do Hondurasu. Potem udało się nam przejść dalej. W Gwatemali nie zostaliśmy porwani, ale kilka osób, które szły z nami, już tyle szczęścia nie miało. Opowiadali, że przeszli przez straszne rzeczy. 

Na szczęście my nie poszliśmy tą samą drogą, co wielu innych, tylko inną. Mówili nam, że ich okradziono. Był chłopak, który miał 4500 dolarów, które stracił. Za przejście z  Gwatemali do Meksyku trzeba zapłacić 450 dolarów, a dalej policja w Gwatemali od początku do końca każe płacić i zabiera wszystko, co masz. Po tym, co pozostaje, trzeba jeszcze dać pieniądze przemytnikom. 

Większość ludzi wchodzi przez Tecumán. To trasa narkotykowa i przez nią przechodzą wszyscy ludzie. Przyjrzałem się temu i zauważyłem, że dawny szlak przemytniczy był w Talismán, El Carmen, 15 minut od Tapachuli. Tamtędy przeszliśmy o 2 w nocy — nie było migrantów, nikogo. 

Gdy weszliśmy, Meksykanie nas przyjęli i pytali, czy ktoś nas nie oszukał. Mówili, że tu nie biorą pieniędzy i mogliśmy spokojnie przejść. Dzięki Bogu. 

Evelina, Honduras 

Moja rodzina – pięć miesięcy wcześniej – już wyjechała z kraju. Powodem było to, że napadli na nasz dom, okradli nas, grozili nam. Oni wyjechali pierwsi. My zostaliśmy, bo nie było nas stać, by wyjechać razem. Ale po pięciu miesiącach zaczęli nas też nękać. W końcu zdecydowaliśmy się na tę podróż, na tę przygodę. To był powód, dla którego wyjechaliśmy. 

Nasza droga rozpoczęła się 19 marca 2024 r., kiedy ruszyliśmy w podróż i zostawiliśmy wszystko za sobą. Pamiętam dokładnie datę, bo tego dnia w moim kraju obchodzi się Dzień Ojca. Wyruszyliśmy o 5 rano i dotarliśmy do granicy z Gwatemalą. Od wejścia do Meksyku szliśmy pieszo. W końcu złapaliśmy jedną z tych ciężarówek, które zabierają ludzi. Ale nawet nie przejechaliśmy 5 minut, gdy dopadli nas członkowie mafii, kazali się zatrzymać, wysiąść i zaczęli grozić, że „teraz będziecie słuchać”. Powiedzieliśmy im, że nie mamy pieniędzy. Było nas wielu – część pobiegła w jedną stronę, część w drugą. 

Nam się poszczęściło – puścili nas. I tak wyglądała nasza trasa przez Meksyk. Ciągle wsiadaliśmy i wysiadaliśmy, obchodziliśmy niebezpieczne miejsca – jeśli nie mafie, to policja zabierała nam pieniądze. A przynajmniej ludzie, którzy byli ubrani jak policjanci. Trudno było ich rozpoznać. Czasami kazali nam wysiadać z autobusów i zabierali nam wszystko – wszystkie pieniądze, przeszukiwali bagaże. 

Pamiętam, że kiedy dotarliśmy do Tierra Blanca, musieliśmy wsiąść do pociągu. Stamtąd pojechaliśmy do Puebli. Nigdy wcześniej nie jechałam pociągiem, więc było to dla mnie uciążliwe przeżycie. Kiedy nadjeżdżała migracja, musieliśmy z niego wyskoczyć. Mogliśmy albo wyskoczyć, albo dać się złapać. Uderzyłam się w rękę i kolano, ale dzięki Bogu niczego nie złamałam. Mimo to bolało. 

fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Potem w nocy musieliśmy długo iść, szukać jakiegoś hotelu, w którym można by się zatrzymać. Nie mieliśmy szczęścia – aż do około pierwszej w nocy, kiedy ktoś pozwolił nam zostać. Następnego dnia wsiedliśmy do autobusu i dalej jechaliśmy objazdami. Spotkaliśmy ludzi, którzy okazali nam serce – dawali jedzenie, ubrania, wodę. 

Potem dotarliśmy do miejsca, gdzie zaczęliśmy szukać sposobów, jak dostać się dalej na północ. Ale zawrócono nas do Hondurasu. 

Nie poddaliśmy się. Po powrocie spróbowaliśmy drugi raz – ten sam proces, te same kradzieże i przemoc. Ale dzięki Bogu za drugim razem udało się dotrzeć aż tutaj. Trafiliśmy na nowy dworzec w Guadalajarze (Tlaquepaque), a potem – dzięki Google Maps – znaleźliśmy Dom Migranta. Wzięliśmy taksówkę i tam dojechaliśmy. Ojciec przyjął nas z otwartymi ramionami i do dziś jesteśmy mu bardzo wdzięczni. 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze