fot. Karolina Binek/misyjne.pl

Mykola Zatorskyi OMI: podczas wojny w Ukrainie moje serce jest rozdarte [ROZMOWA]

Mykola Zatorskyi pochodzi z Ukrainy. Chodził do liceum wojskowo-sportowego, po którym chciał wstąpić do akademii wojskowej i zostać żołnierzem. Jednak ze względu na pogarszający się wzrok, nie mógł tego zrobić. Świat mu się wtedy zawalił. Przez cztery lata szukał pomysłu na życie. Znalazł go na pielgrzymce, na której odkrył swoje powołanie i wstąpił do zgromadzenia misjonarzy oblatów.

Karolina Binek (misyjne.pl): Kiedy pierwszy raz przyszło Ci do głowy, żeby zostać księdzem, to od razu pomyślałeś o wstąpieniu do oblatów czy też o jakimś innym zgromadzeniu, a może o byciu księdzem diecezjalnym?

Mykola Zatorskyi OMI: – Był to długi proces. A wpływ na moją decyzję miało m.in. dzieciństwo. Należałem do barskiej parafii, a następnie ojciec Mykolau mnie na wsi wybudował kościół filialny. I ten człowiek był dla mnie pierwszym wzorem kapłana i chciałem być jak on. Później oprócz niego było jeszcze kilku innych księży, którzy odegrali ważną rolę w moim życiu duchowym. Ale miałem też jeszcze inne marzenie. Chciałem być żołnierzem, oficerem i robiłem wszystko, by mi się to udało.

W pewnym momencie stanąłeś więc przed wyborem: albo wojsko, albo kapłaństwo?

– Poszedłem do liceum, kiedy miałem trzynaście lat. Była to szkoła wojskowo-sportowa, w której rygor i pewne zasady były niczym w zakonie.

Jak się zatem tam odnajdywałeś?

– Super. Ja właściwie nawet się tam nie męczyłem, bo Pan Bóg obdarował mnie predyspozycjami sportowymi. Styl życia w liceum bardzo mi odpowiadał. Codziennie mieliśmy cztery godziny wychowania fizycznego. Skupialiśmy się w dużej mierze na rozwoju fizycznym. Ale były też zwykłe lekcje, bo na koniec szkoły musieliśmy zdać maturę. Dzięki temu wszystkiemu każdy, kto szedł później do akademii wojskowej, właściwie nie był już niczym zaskoczony, bo został dobrze przygotowany do wszystkich schematów. Można to nawet porównać do niższego seminarium. Jeśli ktoś po nim przychodzi do wyższego – już nie jest tak bardzo zaskoczony, bo przecież żył wcześniej właściwie w takim samym środowisku.

Co najbardziej odpowiadało Ci w Twoim liceum?

– To, że tak jak w seminarium są formatorzy, tak my mieliśmy oficerów, którzy za nas odpowiadali. Mój oficer był bardzo dobry. Nazywaliśmy go nawet „tata”. Przeżywał razem z nami różne ważne wydarzenia. Był sprawiedliwy. Można powiedzieć, że za dobro wynagradzał, a za zło karał. Jednocześnie z wieloma z nas miał bliskie relacje, pytał, jak się czujemy, czy nie mamy jakichś problemów, był dla nas dostępny przez cały dzień i to on jednoczył cały nasz kurs. Jestem mu za to wszystko bardzo wdzięczny.

Byłeś w tym miejscu szczęśliwy?

– Szczęście odnajdywałem tam we wspólnocie. Byliśmy w szkole jak bracia. Każdy miał inne cechy i predyspozycje sportowe, ale czuliśmy się jak rodzina. Pamiętam, że na naszej studniówce wszyscy chłopacy płakali, że to już koniec, że teraz każdy pójdzie swoją drogą.

Można było między Wami zauważyć jakąś rywalizację czy też bardziej braterstwo? A może w tym przypadku jedno drugiego nie wyklucza?

– Nawet w rodzinie jest zawsze jakaś rywalizacja. Zdarzały się między nami kłótnie, nieporozumienia, rywalizacja. Ale każdy z nas był w czymś dobry. Nawet jeżeli ktoś nie miał predyspozycji fizycznych, to był bardzo mądry i inteligentny. Dopełnialiśmy się nawzajem. Później bardzo często w seminarium przypominałem sobie chłopaków, którzy w liceum  sobie nie radzili, którzy byli bardzo zdolni, ale na przykład szybko się męczyli podczas aktywności fizycznej, a byli w tej szkole, bo chcieli tak ich rodzice. Zazwyczaj w takich przypadkach te osoby nie decydowały się później na wstąpienie do akademii wojskowej. A dlaczego wracałem do tych chłopaków wspomnieniami? Wtedy ich nie rozumiałem. Czasem nawet z nich szydziłem. Tymczasem w seminarium Pan Bóg pozwolił mi poczuć, jak to jest być na ich miejscu.

>>> By nie ograniczać Pana Boga – w Warszawie odbył się Kurs Ewangelizatora Wojskowego

Pamiętasz, kiedy pierwszy raz tak już na poważnie pojawiły się u Ciebie myśli o pójściu do seminarium?

– Miałem wielkie marzenie, żeby wstąpić do akademii. Jednak pod koniec liceum zaczął pogarszać się mój wzrok, przez co nie dostałem się do niej. Wtedy świat mi się zawalił. Przez cztery lata miałem cel w swoim życiu, do którego dążyłem. Aż nagle okazało się, że nie uda mi się go zrealizować. Pojawił się wielki kryzys. I pretensje.

Pretensje do samego siebie czy też może do Pana Boga? Byłeś wtedy osobą wierzącą?

– Byłem. Zostałem wychowany w tradycyjnej katolickiej rodzinie – co prawda jako dziecko nie lubiłem się modlić. Męczyłem się podczas odmawiania różańca. Robiłem wszystko, żeby tego nie robić. Ciągnąłem więc na przykład starszą siostrę za ucho, ona zaczynała płakać, rodzice się denerwowali, a ja cieszyłem się, że już koniec. Ale dziś doceniam czas, kiedy wszyscy razem modliliśmy się wieczorem i czytaliśmy Pismo Święte. Kiedy jednak poszedłem do liceum, byłem tam jedynym katolikiem, a w mieście nie mieliśmy żadnego kościoła. Wszyscy jednak wiedzieli o mojej wierze i nawet się nie dziwili, że rano i wieczorem się modlę.

Zazwyczaj jednak, gdy ludziom nie udaje się podążać tą wymarzoną ścieżką życiową, decydują się robić w życiu coś pokrewnego. A akademia wojskowa i seminarium to nie są czasem dwa różne światy?

– Nie powiedziałbym tego. Wiele czynników jest wspólnych. Święci, którzy zakładali różne zgromadzenia, często byli żołnierzami. To chociażby Ignacy Loyola, który walczył, był ranny, przeżywał jakiś kryzys w swoim życiu. Marcin z Tour tak samo. Franciszek z Asyżu też poszedł na wyprawę. W liceum i w seminarium mieliśmy plan dnia. Prowadziliśmy poniekąd życie zamknięte, bo na wyjście gdzieś potrzebowaliśmy pozwolenie przełożonego.

Ale jednak rozpada Ci się świat, gdy dowiadujesz się, że nie będziesz mógł kontynuować swojej nauki w akademii.

– Pamiętam moment, w którym poszedłem do pokoju, nie zamknąłem drzwi i zacząłem płakać. Czułem wielką rozpacz i smutek. Akurat wtedy wszedł do pokoju mój tata i zapytał, co się dzieje. Nie potrafiłem mu powiedzieć, że przeżywam teraz jakiś egzystencjonalny kryzys. Odparłem, że brzuch mnie boli. I później rozpoczęły się lata poszukiwania siebie.

fot. Karolina Binek/misyjne.pl

Ile było tych lat?

– Cztery. Po powrocie z liceum trudno było mi się odnaleźć znów w domu. Wyjechałem na Krym, bo miałem przyjaciół, którzy tam pracowali. Następnie przeprowadziłem się do Mikołajowa, gdzie też pracowałem. Wyleciałem do Mińska. A w międzyczasie jeszcze poszedłem do szkoły rolniczej. Bo rodzice bardzo chcieli, żebym coś studiował. Po roku jednak zrezygnowałem, bo zrozumiałem, że to nie jest moje marzenie i zacząłem sobie zadawać pytanie, dlaczego to ja mam realizować marzenia moich rodziców. Po dojściu do tych wniosków postanowiłem jeszcze spróbować dostać się na akademię wojskową, na którą było bardzo mało miejsc. Wyuczyłem się na pamięć wszystkich liter z tablicy do sprawdzania wzroku. Ale i tak się nie udało. Niedługo później rozpoczęła się u nas rewolucja, aneksja Krymu i wojna w Donbasie. Wtedy nasze państwo się podzieliło. Część poszła walczyć, część wyjechała, część żyła dalej, jakby zupełnie nic się nie działo. Ja w tym czasie pracowałem w Mińsku, a mój starszy brat poszedł na wojnę. Często wtedy wracało do mnie pytanie o to, co ja mam teraz robić. Miałem pieniądze, miałem za co żyć. Ale pieniądze nie zaspokajają pragnień, marzeń i miejsca, w którym chciałbym się realizować. Wróciłem do domu i zadzwoniłem do brata, który był dla mnie zawsze wzorem. Powiedziałem, że przyjadę do niego, bo chcę razem z nim walczyć. Zamiast przyznania mi racji, usłyszałem jednak, że moja obecność na wojnie nic nie zmieni, a jak rodzice stracą dwóch synów, to tego nie przeżyją.

>>> Karol Chmiel OMI: nigdy nie chciałem być księdzem, ani tym bardziej zakonnikiem [ROZMOWA]

Ale chyba wtedy nie postanowiłeś nagle, że wstępujesz do seminarium?

– Od dzieciństwa chodziłem na pielgrzymki do sanktuarium Matki Boskiej Latyczowska. W sumie robiłem to dzięki mojej starszej siostrze, która czuwała nad moją sferą duchową. Aż w 2015 r. poszedłem na pielgrzymkę, zawierzając Maryi wskazanie mi dalszej drogi, którą powinienem pójść, bo zupełnie nie wiedziałem, co dalej robić w życiu. W tej pielgrzymce szło wielu różnych zakonników, m.in. misjonarze oblaci. Było ich bardzo wielu. Ale przez cały tydzień miałem wrażenie, że nie dostałem żadnej podpowiedzi od Maryi. Aż ostatniego dnia, gdy szliśmy pięćdziesiąt kilometrów, usłyszałem życiorys naszego założyciela – świętego Eugeniusza de Mazenoda. Byłem zachwycony i zainspirowany. On też o wielu rzeczach marzył, wiele stracił, a w końcu, kiedy w Wielki Piątek przyszedł do kaplicy krzyża, odczuł miłość, która zbawia i daje nowe życie. Wtedy zrozumiałem, że chcę żyć tak jak on.

Odnalazłeś swoją historię w jego historii.

– Dokładnie tak. Wtedy pojechałem na rekolekcje powołaniowe do Czernichowa w Ukrainie. A 1 października zacząłem postulat u misjonarzy oblatów. Dla wszystkich moich przyjaciół i osób z rodziny było to szokujące. Nawet sam się tym zaskoczyłem. Pamiętam, że kiedyś jeden z księży diecezjalnych podczas spowiedzi zapytał mnie, czy chciałbym pójść do seminarium, na co ja odpowiedziałem: „Proszę ojca, na samą myśl już mnie trzęsie”. Dzisiaj mogę przyznać, że najbardziej bałem się drogi prowadzącej do zostania kapłanem.

Drogi, która niedługo później przeniosła się do Polski.

– Tak. Po dwóch latach postulatu, który był dla mnie pięknym czasem. Było nas czterech. I wiedziałem od samego początku, że będę musiał wyjechać do Polski, bo przez taką formację przechodzili wszyscy, którzy wstąpili do oblatów w Ukrainie.

Polska była dla Ciebie zupełnie nieznanym krajem? Znałeś wcześniej język polski czy też wszystkiego musiałeś się dopiero nauczyć?

– Nie do końca wszystko było dla mnie nowe. Tradycję mamy podobną. A jeśli chodzi o język – skupiłem się na nauce przede wszystkim w nowicjacie.

Wspominałeś, że seminarium jest podobne do wojska. Już w nowicjacie mogłeś w sumie doświadczyć jakiegoś planu dnia i różnych zasad. Rozumiem więc, że odnalezienie się w tym świecie nie było dla Ciebie trudne.

– Rzeczywiście było to dla mnie łatwe. Bez problemu odnajdywałem się w nowicjacie. Trudne było dla mnie jedynie zaśpiewanie psalmu, bo to jednak nowość. Zaczęło być nieco trudniej dopiero wówczas, gdy zamieszkałem w Obrze. Było bardzo dużo nauki. Pojawiła się filozofia, terminologia, trudne słownictwo. Czasem nie wszystko rozumiałem, ale się uczyłem, bo zdawałem sobie sprawę, że powinienem to wszystko znać. Trochę właśnie jak w wojsku – musisz przebiec jakiś dystans i wtedy przejdziesz dalej. Ale w tym wszystkim pomagały mi właśnie sport i modlitwa. Wiele rzeczy się wtedy nakładało, nie nadążałem z realizacją wszystkiego i żeby odreagować – chodziłem biegać piętnaście lub dwadzieścia kilometrów i po powrocie uczyłem się dalej.

Doświadczyłeś jakichś kryzysów związanych ze swoim powołaniem?

– Największego kryzysu doświadczyłem, kiedy rozpoczęła się wojna. Miałem problem z nauką. Myślami byłem w Ukrainie, obok rodziny, rodzeństwa i przyjaciół. Był to dla mnie i dla moich współbraci z Ukrainy bardzo trudny czas. Żeby w jakiś sposób się uspokoić, chodziłem rąbać drewno. Jesteśmy tylko ludźmi i agresja oraz nienawiść naturalnie rodzą się w naszym sercu. Czułem się też wtedy bezradny, nie mogłem nic zrobić. Oczywiście, że modlitwa jest ważna w takiej sytuacji. I w tym przypadku cała nasza wspólnota seminaryjna modliła się o pokój w moim kraju. Ale mi to nie wystarczało. Chciałem wrócić. Zadzwoniłem do swojego przełożonego z Ukrainy i poinformowałem go o tej decyzji. Usłyszałem jednak, że razem z moimi współbraćmi mamy zostać, skończyć formację i dopiero wrócić, bo on sam, chociaż jest na miejscu – nie wie, co ma robić w tej sytuacji, bo jest tak wielki chaos.

W takiej sytuacji Twoja bezradność chyba tylko wzrastała.

– To prawda. I może to dość skrajny przykład, ale odwołam się tutaj do historii Judasza. Kiedy my najbardziej rozczarowujemy się Panem Bogiem? Kiedy mamy jakąś własną wizję na nasze życie i uważamy, że jest ona lepsza. Ja też mówiłem: „Panie Boże, wojna? Co to ma być?”. Miałem wtedy myśli, że zajmę się tym wszystkim sam, że jakoś pomogę. Ale taka postawa jest bardzo złą postawą dla chrześcijanina. My – misjonarze oblaci – nosimy za pasem krzyż, który jest symbolem miłości Pana Boga do nas. On przyszedł do naszego życia, przyjął nas takimi, jacy jesteśmy. Nigdy nie rozczarował się człowiekiem. Przyszedł na świat by nas zbawić, w łączności z kochanym Tatą. I dla mnie jest to obraz tego, że czasem będą w życiu różne rozczarowania, ale powinniśmy właśnie wtedy do niego uciekać. On wystarczy – jak mówi jedna z piosenek.

Wciąż mam w głowie to, że chciałeś wyjechać do Ukrainy po wybuchu wojny. Byłeś w szkole wojskowej, która w jakiś sposób dobrze przygotowała Cię do walki o ojczyznę.

– Często nawet przyjaciele podczas rozmowy mówili mi: „Mikołaj, ty byłbyś najlepszy tam, tam i tam”. Było to dla mnie bardzo trudne, bo czułem się taki bezradny… Później też mój najlepszy przyjaciel Eugeniusz, który był majorem, zginął na wojnie. Byliśmy ze sobą blisko. Kiedy już wyjechałem do Polski, do seminarium, on wraz z  kolegami podczas powrotów ze służby zawsze odwiedzał moich rodziców. Śmierć Eugeniusza była dla mnie wielkim ciosem.

Fot. PAP/EPA/NATIONAL POLICE OF UKRAINE/HANDOUT

W jaki sposób wytłumaczyć sobie takie sytuacje? Da się w ogóle to zrozumieć, pojąć sens tego wszystkiego?

– Kiedy jest dużo cierpienia i dużo nienawiści, to rodzi się w nas pytanie: „Gdzie jest Pan Bóg?”. Sam usłyszałem te słowa od jednego z moich przyjaciół. Pytał, czy Boga wojna w Ukrainie nie obchodzi. Starałem się zawsze w takiej sytuacji wysłuchać wszystkich. I odpowiadałem pytaniem: w jakich warunkach przyszedł na świat Pan Jezus? Jego ziemia była przecież okupowana przez Rzymian, był na emigracji, bo Herod chciał go zabić. Był okrutnie bity, ukrzyżowano go. Doświadczył wszystkiego, czego my doświadczamy – czy tutaj w Polsce, czy w Ukrainie. Nie jestem do końca w warunkach ukraińskich. Czasem przychodziły do mnie myśli, że mam w Polsce wszystko – prąd, wodę, jedzenie, niczego mi tu nie brakuje. A przecież moi przyjaciele nie mają nic z tych rzeczy. Mam więc powody do tego, by czuć się świetnie. A jednak tak się nie czuję.

>>> Obra: kościół pw. św. Walentego. Parafianie mówią o nim „nasz kościółek”

Jak już teraz, z perspektywy czasu, podchodzisz do wojny?

– Wiem, że świat w Ukrainie, który znałem wcześniej, runął. Sam zadaję sobie pytania o to, jak będzie wyglądało życie w Ukrainie w przyszłości, czy w ogóle jeszcze będzie Ukraina, jeśli Rosja nie odpuści. Setki tysięcy chłopaków, mężczyzn, ojców, synów oddało życie. Matki samotnie wychowują dzieci. A we mnie rodzą się przekonania, że moi rodacy potrzebują światła, wielkiej nadziei, dużo miłości i wielkiej troski. Oni są skrzywdzeni i poranieni. A światłem dla chrześcijanina jest Jezus Chrystus, któremu zależy na każdym. Rosjanie też zostali bardzo wykorzystani w tej wojnie. Nie wszyscy chcą walczyć. Też mają dzieci, żony, dom. Myśląc o nich – przypominam sobie książkę „Boża wojowniczka” o Joannie d’Arc – dziewczynie, która idzie walczyć w wojnie pomiędzy dwoma chrześcijańskimi państwami – Wielką  Brytanią i Francja. Joanna walczyła tylko z flagą. Powiedziała do Brytyjczyków: „Idźcie do siebie i niech wam Pan Bóg błogosławi”. Zachowała się bardzo po chrześcijańsku. Tak samo my – Ukraińcy – chcemy żyć spokojnie. Tak samo Rosjanie – niech idą do siebie. I niech Pan Bóg im błogosławi.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze