pexels

Najlepiej „zainwestowane” minuty

Pewnego zwykłego dnia, wracając wieczorem do domu, po całym dość ciężkim dniu, wypełnionym po brzegi zajęciami, postanowiłem po drodze, wstąpić do Kościoła. Na mszę. Taką na koniec dnia, by podziękować, że dałem radę, że przeżyłem. Taką na „tuż przed pójściem spać”. Stało się jednak nieco inaczej…  

Wszedłem do świątyni punktualnie. Organistka już grała, ludzie siedzieli w ławkach. Minęła jednak jedna pieśń, zaśpiewaliśmy i drugą, ale z zakrystii jak nikt nie wychodził, tak nie wychodził. Niektórzy zaczęli już spoglądać na zegarki, inni rozmawiać po cichu między sobą. Jeden z ojców (bo to u franciszkanów było) wyszedł do spowiedzi, ale nie umiał powiedzieć „co się stało, czy będzie ksiądz”. Sam, Mszy, odprawić nie mógł. Po trzeciej pieśni organistka zrobiła przerwę. Po 15 minutach od czasu, gdy Msza powinna się rozpocząć, kilka osób wyszło. Uznali widocznie, ze dłużej nie mogą czekać. Pani – ławkę przede mną – wyciągnęła różaniec. Pomyślałem: „no trudno, widocznie Mszy nie będzie”. Już też zacząłem szukać różaniec w plecaku, by zmówić „dziesiątkę” różańca i pójść do domu. Jednak coś mnie zatrzymało… 

Po prostu być  

Po prostu usiadłem, położyłem ręce na oparciu ławki, na rękach głowę i tak w pozycji półsiedzącej patrzyłem na ołtarz. Pomyślałem, że zostanę do 18:30 – do czasu, gdy Msza powinna już się kończyć. Pomodlę się. I tak trwałem sobie w tej pozycji, w tym milczeniu z dobry kwadrans. Około 18:25 zadzwoniły dzwonki przy zakrystii, Mszę, ksiądz zaczął od przeprosin. Jechał do kościoła, miał w ten dzień kilka obowiązków, ale i one się przedłużyły i droga (przez korki w mieście). Do tego nie miał go kto zastąpić. I tak, jak zawsze zwracam uwagę na czas, na punktualność, na to, by nie marnować cennego czasu w tak zwanych wolnych przebiegach, tak tym razem nie miałem wyrzutów wobec księdza. Te 20 minut, które dzięki jego spóźnieniu spędziłem sam na sam z Bogiem – były najlepiej „zainwestowanym” minutami tego dnia. Nie od dziś wiadomo, że to właśnie w ciszy niekiedy najlepiej usłyszeć Jego głos. To nie była modlitwa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jakoś nie miałem nastroju wtedy, by prowadzić swoją rozmowę z Bogiem za pomocą znanych modlitw. Bardziej chciałem być, siedzieć u Niego, w Jego Domu, posłuchać co ma mi to powiedzenia. To pewnie przez zmęczenie po całym dniu. Chciałem raczej położyć się w Jego ramionach, poczuć Jego bliskość i ojcowską miłość. Odpocząć. Przypomnieć sobie, że jest.  

Gdy obecność mówi więcej niż słowa 

Usłyszałem i przypomniałem sobie. Przypomniałem sobie, że On zawsze jest ze mną. Także wtedy, gdy myślę, że się spóźnia albo że akurat Go nie ma. Przypomniałem sobie, że zawsze mogę zaprosić Go tam, gdzie idę albo przyjść do Niego, gdy już będę wracać. Przypomniałem sobie też, że dobrze jest czasami po prostu pobyć razem. Tak jak z kimś z rodziny albo dobrym przyjacielem. Oczywiście chcemy i potrzebujemy też bardziej uroczystych chwil (jak właśnie Msza Święta, nabożeństwo), ale niekiedy wystarczy usiąść i spędzić razem czas. Nie trzeba wtedy za wiele mówić. Znamy to dobrze z naszych relacji rodzinnych czy przyjacielskich. Niekiedy obecność mówi więcej niż słowa. Dobrze, że tak się sprawy tego dnia ułożyły, że byłem „zmuszony” sobie o tym wszystkim przypomnieć. Ten nasz świat czasami tak pędzi, że niekiedy opóźniona Msza mogłaby wywoływać u nas „wołanie o pomstę do Nieba” (tu się uśmiecham). Oczywiście dobrze, gdy nabożeństwa rozpoczynają się punktualnie, ale gdy od czasu do czasu „spóźnialski” ksiądz przymusi nas do indywidualnej kontemplacji z Bogiem, to chyba wyjdzie nam to na dobre!  

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze