Mała Tereska, Betlejem i Traktory – poznaj historię ks. Mirosława Toszy
Ksiądz Mirosław Tosza 25 lat temu założył Betlejem w Jaworznie, prawdziwy dom, dla tych, którzy kiedyś swój własny dom stracili. Jedno z haseł, którym kieruje się żyjąc z ubogimi to myśl ks. Tischnera, który mówił, że najpiękniejsza rzecz, jaką jeden człowiek może ofiarować drugiemu, to obudzić w nim godność i poczucie wolności. Poznaj historię wyprawy traktorami do św. Tereski wraz z bezdomnymi, którą ks. Tosza opowiedział w książce „Dzisiaj w Betlejem”.
Piotr Zworski: Jeden z mieszkańców domu powiedział mi, że aby przezwyciężyć nałóg, trzeba dostrzec w sobie dobre cechy. Nałóg odkłada się wtedy na bok, bo z niego się nigdy nie wychodzi – tak to ujął. Wiesiek zajmuje się zwierzętami, Darek kuchnią, Sylwek odpowiada za naprawy, remonty. Chociaż podobną praktykę mają ośrodki odwykowe, wy idziecie dalej. Myślę na przykład o wyprawie traktorami.
Mirosław Tosza: Tak. Przez miesiąc, dokładnie trzydzieści osiem dni, przejechaliśmy dwa tysiące kilometrów traktorami, które ciągle się psuły.
Skąd ten pomysł?
Jako wspólnota zaczęliśmy pielgrzymować w 2005 roku. Wszystko zaczęło się od Błoni w Krakowie, gdzie oglądaliśmy transmisję z Watykanu z pogrzebu Jana Pawła II. Jeden z naszych mieszkańców powiedział, że całe życie marzył, żeby się spotkać z ojcem świętym, ale pił, kiedy papież przyjeżdżał do Polski. A jak wytrzeźwiał, papież umarł. „Chciałbym choć raz pojechać na jego grób” – powiedział. Rzucił to mimochodem, ale ta myśl we mnie została. Niedługo potem w Jaworznie nie postawiono papieżowi kolejnego pomnika, tylko ogłoszono go honorowym obywatelem miasta i ustanowiono Rok Papieski. To był czas przeróżnych inicjatyw, ciekawych pomysłów. Pomyśleliśmy, że możemy się włączyć w obchody poprzez pielgrzymkę i jednocześnie spełnić marzenie naszego kolegi. Żeby było ambitnie i tanio (nie autobusem, nie samolotem), wymyśliliśmy, że dojedziemy do Rzymu rowerami. Pożyczyliśmy kilka rowerów i nawet trochę się przygotowywaliśmy, ale nie za dużo. Ruszyliśmy w dziesięcioosobowej grupie z czterema bezdomnymi i moimi licealistami. Po przejechaniu tysiąca siedmiuset kilometrów dotarliśmy do Rzymu, pomodliliśmy się przy grobie Jana Pawła II i wróciliśmy do Polski. To miała być jednorazowa akcja.
Ale nie była?
Po naszym powrocie na konferencji prasowej w urzędzie miasta ktoś zapytał: „A gdzie panowie się wybierają w przyszłym roku?”. Jeden z naszych chłopaków wypalił: „A w przyszłym roku, proszę pani redaktor, to my do Ziemi Świętej jedziemy”. Po kilku miesiącach pani dziennikarka zadzwoniła z pytaniem, jak nasze przygotowania do podróży. To mnie zmotywowało i powiedziałem: „Chłopaki, musimy jechać, żeby nie wyszło, żeśmy wymiękli”. Rok później byliśmy w drodze do Izraela – również dlatego, że ci, którzy pojechali za pierwszym razem, bardzo dobrze sobie poradzili: po powrocie mieli inną motywację do życia, czuli, że coś osiągnęli, pokonali swoje słabości. Wyzwanie przecież nie było małe, a sportowcami nie jesteśmy. Pomyślałem, że pozostawienie naszej codzienności i problemów raz na jakiś czas i wyruszenie w drogę może być naprawdę dobre. W taką ambitną drogę. Pielgrzymkę do Ziemi Świętej nazwaliśmy „Z Betlejem do Betlejem” i odbyliśmy ją w intencji pokoju. Trzy tysiące kilometrów, przez Turcję, Syrię, Damaszek, Aleppo, aż do Ziemi Świętej, pokonaliśmy na rowerach!
A to nie koniec.
Kiedy papież ogłosił w 2016 roku Nadzwyczajny Jubileusz Miłosierdzia, wiedzieliśmy, że musimy wyruszyć w drogę. Wiedzieliśmy też dokąd. Do Lisieux. Obchodziliśmy wtedy dwudziestolecie istnienia naszej wspólnoty, więc postanowiliśmy udać się do naszej patronki, św. Teresy, gdzie wszystko się rozpoczęło. Nasza wspólnota się rozrosła, środowisko przyjaciół też, więc wiadomo było, że pięćdziesięciu chętnych nie zabraknie do autokaru. Znalazła się też grupa czterech śmiałków, którzy postanowili tę drogę przejść. Spore wyzwanie, bo do pokonania mieli tysiąc siedemset kilometrów z plecakami i namiotami. Ich wyjście zbiegło się z końcem Światowych Dni Młodzieży w Polsce. 1 sierpnia biskup odprawił dla nich Mszę Świętą w katedrze i poszli. Szli do celu pięćdziesiąt osiem dni!
Skąd wzięliście traktory?
Wyzwalaczem okazała się metalowa puszka na kawę z reklamą traktorów Johna Deere’a. Na pewnym spotkaniu ze znajomymi podzieliłem się, że nadal szukamy sposobu pielgrzymowania do Lisieux. Przy okazji pokazałem im puszkę, którą sobie kupiłem, bo bardzo lubię film Davida Lyncha Prosta historia, w którym główną rolę odgrywa właśnie traktor marki John Deere. No i jedna z tych znajomych, Iza, powiedziała: „Słuchaj, to może byście traktorem pojechali?”. Zachwycony, przyznałem, że to świetny pomysł. „Mogłam tego nie mówić” – stwierdziła.
Ta wyprawa czymś się różniła od poprzednich?
Dotychczasowe wyprawy były skoncentrowane na osobach bezdomnych i ubogich, którym ta podróż miała pomóc w przemianie. Ten cel był nadal ważny, ale tym razem chodziło raczej o pewną misję. Ruszyliśmy jako wspólnota z konkretnym przesłaniem dla innych. Ludzie zatrzymywali się, robili nam zdjęcia, kręcili filmy. Pewnie myśleli, że jedzie cyrk objazdowy. Przez dwa tysiące kilometrów odbyliśmy bardzo dużo spotkań, projekcji filmów, rozmów. Modliliśmy się o pokój i pojednanie. Byliśmy między innymi w Saint‑Étienne‑du‑Rouvray, gdzie miesiąc wcześniej został zamordowany ks. Jaques Hammel – dwóch młodych islamistów weszło do kościoła na Mszę Świętą i podcięło mu gardło. Zależało nam, by pojechać do tego miejsca i pomodlić się o pokój i pojednanie. Kościół był jeszcze zamknięty, ale spotkaliśmy się z proboszczem tej parafii i parafianami.
Nie brakowało takich wyjątkowych historii, zresztą liczyliśmy na to, że będzie trochę hałasu wokół naszej wyprawy. Jechało z nami czterech filmowców, czternaście kilometrów na godzinę, dwoma autami. Współczuliśmy im. Teraz czekamy na film, ale jeździmy dalej – po Polsce, bo myślę, że tutaj też jest potrzebne orędzie o pojednaniu. Wyprawę do Lisieux nazwaliśmy Drogą Pojednania, a mój kolega, ks. Andrzej Muszala, zaproponował, by jeżdżenie po Polsce nazwać Drogą Życzliwości. Potrzebujemy czegoś bardziej podstawowego, więc napisaliśmy Manifest Życzliwości i ruszyliśmy.
Święta Teresa była bohaterką waszej traktorowej pielgrzymki. W domu wisi jej wizerunek. Dlaczego ta prosta dziewczyna stała się tak ważna w życiu księdza i wspólnoty?
Trudno się mówi o przyjaźniach, zwłaszcza duchowych, i to jeszcze ze świętą… Mam poczucie, że to nie my wybraliśmy Teresę, ale ona nas, z sobie znanych powodów. Mam pewne podejrzenia: Teresa ma słabość do słabych. Lubi ich towarzystwo i lubi też podpowiadać im, jak słabość przekuć w siłę. Ma na to kilka pomysłów i parę patentów. Fascynują mnie jej prostota i determinacja, radykalne posłuszeństwo i odwaga w szukaniu nowych dróg. Wydaje mi się, że jest nam ze św. Teresą po drodze do Boga i do rozumienia Ewangelii. Bliski jest mi jej pomysł na życie, jej spojrzenie na to, co w życiu ważne i kim jest Bóg, jak układać z Nim relację i jak ją przekładać na więzi z ludźmi.
Fragment pochodzi z książki „Dzisiaj w Betlejem” Piotra Zworskiego i ks. Mirosława Toszy wyd. Esprit