„Nie dajemy dzieciom nadzwyczajnych rzeczy. To dzięki opiece i zaangażowaniu są szczęśliwe” [REPORTAŻ]
Siedemdziesięcioro. Tyle dzieci mieszka w Specjalnym Ośrodku Wychowawczym im. św. Ludwiki w Poznaniu. To tutaj mogą się uczyć, rozwijać, odpoczywać i przede wszystkim – czuć bezpiecznie. A „im trudniejsze dziecko trafia do ośrodka, tym piękniej jest obserwować jego rozwój” – mówi siostra Anna Świtalska, dyrektorka ośrodka.
Specjalny Ośrodek Wychowawczy im. św. Ludwiki, znajdujący się w Poznaniu przy ulicy Mariackiej, kiedyś był ośrodkiem dla głuchych należącym do Caritas. W latach 90., kiedy państwo oddawało placówki po licznych zawirowaniach historycznych, ośrodek ten otrzymało Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego á Paulo.
Dla każdego
Dziś w domu jest siedemdziesięcioro dzieci – chłopców i dziewczynek, którzy mieszkają w sześciu grupach. Jeśli mają taką możliwość – przyjeżdżają do ośrodka w niedzielę po południu, a rozjeżdżają się do swoich domów w piątek po lekcjach. Choć są też i dzieci, które w dni wolne zostają w ośrodku.
– Rano jest bardzo gwarno i wiele się dzieje, gdy wszyscy wstają do szkoły. Jadą do niej busami. Po szkole czeka na nich obiad oraz wychowawca, który towarzyszy im w porze popołudniowej. Staramy się, żeby był to czas nauki oraz rozwijania talentów i potencjału dzieci. Mamy różne koła zainteresowań – taneczne, plastyczne, zumbę i sportowe. Chcemy, żeby każdy znalazł tutaj coś dla siebie – opowiada siostra Anna.
>>> FAFCE: rodziny to inwestycja, a nie koszt
Wychowankowie ośrodka mają oczywiście też czas na odpoczynek. Później przychodzi chwila na wspólną kolację, po której każde dziecko wypełnia swój obowiązek, na przykład wynosi śmieci, zamiata korytarz lub wstawia naczynia do zmywarki. Po wykonaniu tych czynności nadchodzi czas, tzw. świętej godziny, gdy uczniowie otrzymują z powrotem swoje telefony. Natomiast około dwudziestej pierwszej lub dwudziestej drugiej wszyscy idą spać.
Trzon ośrodka
W ośrodku przebywają dzieci z Poznania, Szamotuł, Wągrowca, Kościana i z okolic. Chociaż może do niego uczęszczać każdy, niezależenie od lokalizacji. Jeden z uczniów pochodził ze Szczecina.
– Mamy u nas dzieci z zagrożeniem niedostosowaniem społecznym, z umiarkowaną sprzężoną niepełnosprawnością, z niedosłuchem, w spektrum autyzmu, z niedowidzeniem. Są to dzieci, które często doświadczyły czegoś trudnego w swoim życiu bądź w ich środowisku nie ma przestrzeni, w której mogłyby się rozwijać – nie ma odpowiedniej szkoły, nie ma ludzi, którzy mogliby ich wspierać. Staramy się budować w nich przeświadczenie, że są w porządku, że są wystarczający. Nie szukamy przeszkód, tylko zasobów. To na nich bazujemy i je rozwijamy. I mam przekonanie, że coraz bardziej nam się to udaje. Każdy, kto do nas przychodzi, jest jak diament, który trzeba oszlifować, któremu trzeba nadać jakiś rys. I chodzi o to, żeby każde dziecko u nas zrozumiało, że jest diamentem i że może pasować do pozostałej biżuterii – wymienia moja rozmówczyni.
>>> Czy mój zwierzak pójdzie do nieba? Czy chodzić na cmentarze dla zwierząt?
Niektórzy z rodziców wychowanków bardzo o nich dbają i się o nich troszczą. Inni z kolei dostają ultimatum od sądu, kuratora albo innej instytucji, że jeśli ich dziecko nie będzie w takim ośrodku, to zostanie oddane do domu dziecka.
Wychowawcy z ośrodka starają się znaleźć wszystkim dzieciom przestrzeń do rozwoju. Jeśli nawet jest taka potrzeba – wówczas z dziećmi odbywają się zajęcia indywidualne. A uczniowie, którzy zostają na weekend w Poznaniu, mogą w pełni korzystać z czasu wolnego – chodzić cały dzień w piżamie, iść na basen albo do kina i przede wszystkim – odpoczywać.
Jak podkreśla siostra dyrektorka, to osoby świeckie są trzonem domu. Cała placówka zatrudnia czterdzieści pięć osób, w tym cztery siostry.
Gdy kolce opadają
– Im trudniejsze dziecko trafia do ośrodka, tym piękniej jest obserwować jego rozwój i zmianę. Czasami przychodzi do nas bardzo zbuntowany młody człowiek, który na nic się nie zgadza, który mówi, że ma nas gdzieś. Później widać, że jego kolce złości, buntu i gniewu opadają. I wtedy już wiemy, że ma wrażliwe serce i dużą potrzebę uwagi. Patrzeć, jak dzieci się zmieniają, uczą wrażliwości i zrzucają z siebie to, co najtrudniejsze to najlepsza część mojej pracy – mówi siostra Anna.
Według prawa w ośrodku można być do ukończenia dwudziestego czwartego życia. Po tym czasie dalsze życie wychowanków toczy się w dość zróżnicowany sposób. Jedni trafiają na przykład do ośrodka pomocy społecznej, bo nie mają żadnej rodzinny. Inni z kolei dostają pokój socjalny albo własne mieszkanie, starają się usamodzielniać, zakładają rodziny i idą na studia.
– Są niestety też tacy, którzy powielają wzorce swoich bliskich i których życie nie kończy się dobrze. Mam wychowanków, z którymi byłam na grupie, a którzy już nie żyją, bo tak bardzo nadużywali narkotyków albo innych substancji. Istotna jest tutaj sama kwestia pomocy. Czasami mówimy, że nie mamy maszynki do zmiany dzieci. Dysponujemy konkretnymi oddziaływaniami. Ale sukces to wypadkowa wielu rzeczy. I nieraz sami musimy powiedzieć „stop”, bo już nie dajemy rady. Zdarza się, że na jedną osobę przeznacza się tak wiele energii, że pozostali wychowankowie bardzo to odczuwają. Wówczas siostry wraz z innymi pracownikami stają przed dylematem, czy dobrym pomysłem jest pozostanie tej osoby w ośrodku – kosztem tego, że inni nie będą mogli w nim normalnie żyć. Takie sytuacje nie są zerojedynkowe. I decyzji w nich nie podejmuje się od razu. Konieczna jest rozmowa z dzieckiem i wytłumaczenie mu, że my nie jesteśmy w stanie mu pomóc – dodaje szarytka.
Przykład? Jeden z uczniów ma szesnaście lat i jest w ośrodku już dziewiąty rok. Kiedy zaczął w nim mieszkać, powtarzał często, że „rozwali ten ośrodek, że podpali to wszystko, że rozbije szafę z pucharami zdobytymi przez podopiecznych”. Kiedy jego mama wychodziła z placówki, musiał być trzymany przez trzy osoby. Została wprowadzona nawet zasada, że jego mama musi pojawić się w każdym piątek siedem minut po zakończeniu lekcji, a nie później.
Tymczasem dzisiaj ten sam chłopak przychodzi co tydzień zapytać pracowników, co u nich słychać. Stał się bardzo pomocny i troskliwy.
– Bardzo nas to wzrusza. My nie dajemy dzieciom nadzwyczajnych rzeczy. To jest pokój dwuosobowy, kolorowa pościel, czasami wyjście na rower lub rolki, ubrania i jedzenie. Do tego nasza opieka i zaangażowanie. I właśnie dzięki temu dzieci stają się szczęśliwe – uśmiecha się siostra Anna.
Drzwi są otwarte
Praca w ośrodku to nie tylko praca przez kilka godzin dziennie, po której zamyka się drzwi, wychodzi do domu i o wszystkim zapomina. To praca, w której nawiązuje się relacje.
– Prawo nazywa nas ośrodkiem. Ale to jest po prostu dom. Nasi wychowankowie po wyjściu z niego przychodzą do nas ze swoimi rodzinami, przywożą nam pamiątki z wycieczek. To coś, co bardzo mnie wzrusza. Czasami też organizujemy spotkania naszych absolwentów z obecnymi uczniami, którzy w pewien sposób ich motywują, pokazują, że można wyjść na prostą. Temu zagadnieniu poświęciłam swoją pracę magisterską. Pisałam o czynnikach pracy w ośrodku, które wpływają na sukces. Jeden z czynników, który wyszedł mi w badaniach, to osoba wychowawcy, czyli kogoś, do kogo każdy z naszych wychowanków może napisać lub zadzwonić. Sama przeprowadziłam wiele rozmów z naszymi absolwentami, pomagając im. I nawet osoby, które już u nas nie pracują, mają kontakt ze swoimi wychowankami. Bo my jesteśmy dla nich kotwicą – podkreśla szarytka.
>>> Fundacja Grupa Proelio alarmuje: rząd planuje obowiązkową edukację seksualną dla dzieci
Pracując w poznańskiej placówce, siostra Anna ma poczucie, że jest w centrum charyzmatu swojego zgromadzenia. Jest wdzięczna Panu Bogu za to, że dał jej możliwość patrzenia na rozkwitanie młodych i że sama ma na to wpływ jako dyrektorka domu. Przez te wszystkie lata nauczyła się wiele. Chociażby tego, że to nie ona i nie inni pracownicy są za słabi, by dźwigać historie podopiecznych. To one są dla nich zbyt ciężkie.
– Świat mówi nam teraz bardzo często, żebyśmy znaleźli sobie pracę, która będzie dawać nam satysfakcję i będzie podnosić twoje poczucie wartości. Pracując u nas, czasami trzeba wiele wysiłku włożyć w to, żeby osiągnąć sukces. Pamiętam dobrze wychowanka, który był u nas w ośrodku pół roku i przez całe pół roku opierał się o dzwonek i nim dzwonił. Potrafił tak przez godzinę. Z wychowawczynią uczyłyśmy go, że wystarczy raz zadzwonić i że ludzie przyjdą. Kiedy zrobił to pierwszy raz, to popłakałyśmy się ze szczęścia. Może się wydawać, że to niewiele. Ale chodzi o to, żeby znaleźć sobie w życiu małe szczęścia, małe kroki, w których widzimy, że coś się zmienia, że nasze bycie z dziećmi ma sens. Ta praca jest bardzo trudna, szczególnie psychicznie. Zdarza się, że pojawi się wypalenie, zmęczenie, przebodźcowanie. I to nie jest o tym, że ktoś jest za słaby, tylko po prostu to jest bardzo trudne – kończy moja rozmówczyni.
Galeria (5 zdjęć) |
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |