Fot. pixabay

Piotr Ewertowski: Nie ma żadnego Kościoła „przedsoborowego” i „posoborowego”. Jest jeden Kościół katolicki …

Konflikty w Kościele istniały od zawsze i nierzadko miały wysoką temperaturę. To wielowiekowe doświadczenie powinno być dla nas studnią bez dna, z której możemy czerpać wskazówki, jak te nieuniknione spory we Wspólnocie rozwiązywać. Obecne dyskusje o synodalności mogą w nasze wewnątrzkościelne życie wprowadzić nowe sposoby wzajemnego słuchania się i uzupełniania. Powiem jednak brutalnie, że postępowanie niektórych, najbardziej zagorzałych zwolenników „synodalności” oraz sekciarstwo pewnych środowisk katolickich nie zapowiada niczego dobrego. Co z tego, że obecnie prowadzimy ekumenizm i dążymy do jedności chrześcijan, jeśli nie potrafimy porozumieć się między sobą i wytworzyć jedności nawet w obrębie Kościoła katolickiego. 

Bp Piotr Jarecki powiedział w rozmowie z PAP, że do udziału w Synodzie zaproszeni są wszyscy i nikogo wykluczać nie należy, po czym podał jako przykład środowiska LGBT oraz katolików świeckich, takie jak Klub Inteligencji Katolickiej i Więź. Wymienił więc jedynie środowiska progresywne, jakby nie zauważając, że Kościół jest dużo bogatszy. Nie wiem, czy ksiądz biskup powiedział tak intencjonalnie, lecz pokazuje to pewną niepokojącą mentalność, jaka panuje wokół Synodu.

Przykład idzie z góry 

Podobnie bowiem papież Franciszek, mimo pięknych słów o różnorodności i decentralizacji, na kilka miesięcy przed rozpoczęciem Synodu, w którym „wsłuchiwanie się” ma stanowić kluczową rolę, wydał represyjny dokument uderzający w środowiska tradycjonalistyczne. Na dodatek głównie w te, które starają się pozostać w jak najściślejszej relacji z Rzymem i są bardzo konsekwentne w praktykowaniu wiary. Mocno to kontrastuje z milczeniem Ojca Świętego wobec jawnie heretyckich praktyk Kościoła w Niemczech.

>>> Ks. Mirosław Tykfer: nie muszę ściemniać, nie spotkałem księży, którzy nie próbowaliby zrozumieć młodych

fot. EPA

„Zdrowy Kościół” odrzuca nową mszę 

Swoiste wyłączanie katolików, którzy starają się zachować ciągłość tradycji Kościoła, a jednocześnie otwartość na tych, którzy się jego niezmiennemu nauczaniu wprost sprzeciwiają, umacnia sekciarskie postawy wśród konserwatywnej części katolików. Bardziej radykalne środowiska tradycjonalistycznie nie ograniczają się tylko do konstruktywnej krytyki novus ordo, lecz całkowicie ją odrzucają. Niektórzy świadome uczestnictwo w niej nazywają nawet „grzechem śmiertelnym”. Jest to absolutnie kuriozalne. Wygląda na to, że św. Jan Paweł II codziennie „grzeszył” celebrując mszę świętą. Zdaje się, że grzeszyła również matka Teresa z Kalkuty oraz wielu innych świętych Kościoła. Ksiądz Szymon Bańka z Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X wyraził też pogląd na swoim kanale na YouTubie, że „zdrowy Kościół” zabraniałby wiernym uczestnictwa w nowej mszy. Zgodnie z tym katolik miałby być zwolniony z wypełnienia obowiązku niedzielnego uczestnictwa w Eucharystii, jeśli nie może pojawić się na rycie klasycznym. 

Pogański kult ofiarniczy 

Na drugim biegunie znajdują się na przykład niektórzy przedstawiciele Drogi Neokatechumenalnej, którzy bez mrugnięcia okiem głoszą tezy o tym, że po Konstantynie Wielkim (IV w.) poganie masowo weszli do Kościoła i wprowadzili do liturgii swój „kult ofiarniczy”. Droga przedstawia się tutaj jako awangarda „powrotu” do „prawdziwej” Eucharystii. W podtekście zatem Kościół przed soborem był przynajmniej „niewłaściwy”. Mam zatem pytanie – co robił przez te ponad 1500 lat Duch Święty? Spał? A co mają nam do powiedzenia osoby odrzucające tzw. Kościół posoborowy? Duch Święty gdzieś sobie poszedł i już nie prowadzi Kościoła? Czyżby słowa Chrystusa, że „bramy piekielne go nie przemogą” okazały się nieprawdą?

>>> Ks. prof. Zulehner: papież uważa, że synodalność nie jest cechą Kościoła, ale jego fundamentem

fot. EPA/TIZIANA FABI

Hermeneutyka ciągłości 

Podział na Kościół „przedsoborowy” i „posoborowy” próbowano przezwyciężyć tzw. hermeneutyką ciągłości. Powiem wprost – nie ma innej drogi. Jeśli bowiem uznamy, że Kościół w połowie XX w. zbłądził, to negujemy nie tylko autorytet Rzymu i papieża, lecz także kwestionujemy wiarygodność całego Kościoła. Jeśli zaś stwierdzimy, że na soborze powstał jakiś „nowy”, „lepszy” i „bardziej ewangeliczny” Kościół, to wprost deklarujemy, że Pan Jezus opuścił swój Kościół na setki lat. W obu przypadkach wpadamy w poważną pułapkę, która całkowicie podważa autorytet Kościoła i jego nauczania. Twierdzi się bowiem wtedy, że Kościół jednak mógł i może nauczać błędnie nawet w kwestiach fundamentalnych. Skoro w jakiejś ważnej sprawie mylił się przez kilkaset lat, to dlaczego jako wierny mam zaufać obecnemu nauczaniu? Nie ma wtedy ku temu podstaw. Podobnie, jeżeli całkowicie błądzi teraz tak bardzo, że aż należy odrzucić Sobór i to wszystko, co po nim nastąpiło, to również nie możemy mieć pewności, że nie mylił się w przeszłości. Albo uznajemy, że Kościół jest jeden, zawsze ten sam i kierowany przez wszystkie wieki aż do końca świata przez Ducha Świętego, albo całą doktrynę Kościoła możemy poddać w wątpliwość i ostatecznie odrzucić. 

Ciągłość i zmiana 

Zaznaczam od razu, że mowa tutaj o kwestiach fundamentalnych – nieomylnej i niezmiennej doktrynie. Gdy w XIX w. powstawał konserwatyzm, wielu jego przedstawicieli oparło się na błędnym założeniu, że społeczeństwo niemal od zawsze wyglądało tak jak przed rewolucją francuską. Podobnie obecnie w Kościele trudno nam zauważyć, że – mimo doktrynalnej ciągłości – formy ewangelizacji, relacji między członkami Kościoła, praktyki, liturgii i liczne inne aspekty podlegały nieustannym zmianom. W pewnym sensie Kościół zawsze szedł z „duchem czasu” (choć to może brzmieć groźnie) wychodząc naprzeciw nowym zjawiskom społecznym i kulturowym, a także odkrywając nowe ich płaszczyzny przez prowadzenie działalności misyjnej w cywilizacjach całkowicie odległych od europejskiej. Oczywiście, Kościół popełniał błędy, ale nigdy nie pomylił się (i nie mógł tego zrobić) w nauczaniu doktrynalnym. Możemy, a nawet powinniśmy krytykować pewne poczynania Kościoła w przeszłości i obecnie. Nie możemy jednak odrzucać jakiegoś fragmentu dziejów naszej Wspólnoty, twierdząc, że to nie „nasz Kościół”. Nie, to zawsze był i jest nasz Kościół, nawet jeżeli czasami dzieje się w nim coś niepokojącego. O to właśnie chodzi w synodalności. Bóg jest obecny w różnorodności i czas, żebyśmy zaczęli razem siebie odkrywać i włączać w funkcjonowanie Kościoła jako pełnoprawni jego członkowie. Może się bowiem okazać, że w wielu sprawach myślimy tak samo, tylko zaczęliśmy mówić innymi językami.

>>> Kard. Duka: czy proces synodalny to przygotowanie do nowego soboru?

fot. EPA/KHALED ELFIQI

Niech Bóg ma nas w opiece 

Na koniec powiem coś zaskakującego. Nasze spory paradoksalnie mogą być świadectwem prawdziwości Ewangelii. Co więcej, przez nie właśnie może Bóg okazać swoją potęgę, bo „tam gdzie wzmógł się grzech, tam obficiej rozlała się łaska”. Tam gdzie ludzie są w mocnym konflikcie, tam pokój wprowadzany przez Chrystusa będzie jeszcze bardziej wyrazisty. Mówiąc wprost – żadna instytucja, która funkcjonowałaby tak jak Kościół, czasem w sposób naprawdę szokująco zły, nie przetrwałaby tak długo, pociągając za sobą niesamowity wręcz ogrom dobra i wpływając tak potężnie na świat (skąd się wzięła przykładowo prawna monogamia i zrównanie w prawach kobiet i mężczyzn nawet w kulturach bez silnie zakorzenionych tradycji chrześcijańskich?). Patrząc po ludzku, to Kościół nie ma prawa wciąż istnieć. Można zażartować, że to przeczy prawom fizyki. Trwamy tylko dlatego, że – jak to mówi pewne powiedzenie, gdy wszystko się wali – Bóg ma nas w opiece. Jesteśmy tego żywym dowodem. Dlatego też tylko Bóg może nas pojednać na nowo. Może więc trzeba zacząć od wspólnej modlitwy? Potem musimy usiąść i ze sobą rozmawiać.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze