Oblat w Ukrainie: pamiętam poranek wybuchu wojny [MISYJNE DROGI]
O 9.00 miałem pociąg z Winnicy do Lwowa. Planowałem jechać na zastępstwo do naszych współbraci z parafii pw. Marii Magdaleny. Gdzieś po czwartej nad ranem obudził mnie telefon. Dzwonił przełożony, o. Krzysztof Buzikowski OMI. Myślałem, że coś się stało. I naprawdę, coś się stało.
Pierwsze pytanie, które usłyszałem w słuchawce: „Śpisz?”. Odpowiadam: „Pewnie. Dopiero po czwartej nad ranem”. W tym czasie słyszę za oknem, jak coś leci, w oddali głuche wybuchy. To były rakiety. Mówi: „Rosjanie poszli na Ukrainę, za 10 minut spotkamy się w salonie” (taki pokój do spotkań współbraci).
Nie możemy zostawić ludzi
Siedzimy i myślimy, co dalej – pakować się i wyjeżdżać? Bo idą na Kijów, a później prawdopodobnie dalej. Jeżeli wezmą stolicę, cała Ukraina będzie ich. Kiedy dojdą tutaj, na pewno po miejskiej radzie przyjdą do nas. Co wtedy? Czy zostajemy na miejscu? A co z ludźmi, z parafią, kościołem? Jak im powiedzieć, że ich zostawia- my i wyjeżdżamy, bo Rosjanie idą? Bóg jednak chciał, żebyśmy zostali. Jednogłośnie powiedzieliśmy: „Cokolwiek się stanie, obojętnie co dalej, zostajemy”. Krzysztof mówi do mnie: „Nie możemy zostawić ludzi”. „Ale ja miałem jechać do Lwowa” – odpowiadam. „Jeżeli zostajemy, potrzebny jesteś tutaj. Nie pojedziesz do Lwowa” – usłyszałem. Takie były pierwsze godziny wojny dla naszego domu.
Widzieliśmy, że to nie jest kwestia heroizmu, tym bardziej, że na pewno przyjdą po nas. To była czysta łaska Boża! To Pan dał nam w tej chwili ducha nie bojaźni, ale mocy (ZOB. 2 TM 1,7). Bóg pozwolił nam żyć tym słowem.
Kiedy po raz pierwszy połączyliśmy się z całą naszą oblacką delegaturą Ukrainy na zoomie, usłyszałem, że prawie wszyscy współbracia myślą podobnie. Prawie wszyscy zostają na miejscu, chcą być z ludźmi. Ogarnął nas jeden Boży Duch wspólnej misji. Byłem wtedy bardzo dumny z moich współbraci. Cieszyłem się, że należę do tej rodziny zakonnej. Nie miałem wątpliwości, że podjęliśmy dobrą decyzję.
Mocny uścisk dłoni
Wrócę na chwilę do poranka pierwszego dnia. Mniej więcej o godzinie dziewiątej wyszedłem na ulice Gniewania (miejscowość, w której wtedy służyłem, 20 km od Winnicy). Pełno ludzi, aut. Wszyscy biegają do bankomatów i sklepów, są niewyobrażalne kolejki. Alarmy wyją na okrągło. Do osobowego auta wsiadało po 7–8 osób i więcej. Stałem i patrzyłem na to wszystko. W tym momencie zauważył mnie parafianin Stanisław (brał udział w ATO w 2014 r. – Антитерористична операція, czyli „operacji antyterrorystycznej” po wkroczeniu wojsk rosyjskich). Przez chwilę staliśmy w ciszy. Później pyta: „Zostajesz czy wyjeżdżasz?”. Odpowiadam: „Zostaję”. Jeszcze przez chwilę staliśmy w ciszy wśród tego hałasu. Popatrzył na mnie, nic nie powiedział, uścisnął mocno dłoń, trzymając dłużej moją rękę. I odszedł.
Z ludźmi i dla ludzi
Od tego momentu rozpoczęła się dla mnie nasza (w tym moja) posługa w czasie wojny. Proboszcz od razu ogłosił całodzienną adorację (która zresztą trwa do dziś, już prawie trzy lata) w parafii, aż do godziny policyjnej. Rozpoczęła się walka na każdym froncie.
Po dwóch, trzech dniach dzwoni przełożony oblatów w Ukrainie, o. Witalij. „Potrzebna jest Twoja pomoc” – mówi. „Trzeba wozić pomoc humanitarną do naszych domów oblackich, gdzie już przychodzi bardzo dużo uchodźców. Zatrzymują się na jedną noc, na tydzień, ktoś na dłużej, i potrzebują środków do życia. Większość z tych ludzi zostawiła albo straciła wszystko, uciekając przed rakietami” – opowiadał.
Po „humanitarkę” do Polski
Naszym największym oblackim punktem w Polsce (punkt przerzutowy), do którego zwożono pomoc humanitarną był Zahutyń k. Sanoka na pograniczu Bieszczad. Miejscowy proboszcz i ekonom domu, o. Karol Bucholc, od razu zorganizował ekipę parafian, którzy zaczęli niestrudzenie służyć. Byłem pod wielkim wrażeniem tych ludzi i o. Karola. O każdej godzinie dnia i nocy czekali na nas, żeby załadować busa, naprawić auto, dać nocleg. Śnieg, deszcz, mróz, wiatr nie miały znaczenia dla tych ludzi. Czasami było i sześć aut dziennie do załadowania, nie wspominając o tym, że te auta z pomocą, które przyjeżdżały do Zahutynia, trzeba było też rozładować.
Nie pamiętam wszystkich imion tych „aniołów”, ale ich poświęcenie i ofiarność zapamiętałem na zawsze. Pokazali mi w praktyce, czym jest bezinteresowna miłość.
Z żołnierzami
Kiedy siedzę i piszę te słowa, mam przed oczami wiele różnych spotkań – setki ludzi. Jednak nie da się opisać wszystkiego. Piszę tylko o niektórych. W pewnym momencie o. Vadym, mój współbrat, zaczął powoli wciągać mnie w kapelanię wojskową. Wprowadził mnie w codzienne życie żołnierzy. Wstąpiłem więc jako kapelan do ХСП (Chrześcijańska Służba Ratunku), żeby służyć pomocą żołnierzom, ich rodzinom i cywilom – ofiarom wojny. Zaczęliśmy jeździć na wschód do żołnierzy i na południe, na deokupowane tereny, do cywilów.
W Donbasie naszą pierwszą stacją zawsze był Pokrowsk, gdzie jest mała katolicka kapliczka, w której służy ks. Wiktor. Na tamten moment był to jedyny katolicki kapłan w Donbasie. Służył na tych ziemiach jeszcze przed 2014 r. i był porwany przez Czeczenów, którzy zażądali za niego okupu. Niesamowicie ciekawa postać – z wyglądu prosty, niepozorny, ale o duchu i męstwie Gedeona.
Zszedł tam, gdzie jest człowiek
Spotkania na Wschodzie to momenty przyjęcia i odrzucenia, świadectwa nawróceń i stwierdzenia: „Boga nie ma, Bóg nas opuścił”. Przez naszą obecność z żołnierzami, wspólną modlitwę, dzielenie jednego stołu próbowaliśmy pokazać, że Bóg jest wśród nich. Nie- którzy sami mówili: „Bóg jest między nami”. Sama świadomość, że w piekle wojny, przy dźwięku wybuchów, w domku żołnierzy w Donbasie na małym stoliku odprawiana jest Eucharystia, przywodzi na myśl prawdę wiary z Credo: „zstąpił do piekieł…”. Zszedł tam, gdzie jest człowiek.
Niespodziewana spowiedź w środku nocy na stacji w Dniepropietrowsku, gdzie zawsze zatrzymujemy się przed wjazdem do Donbasu. „Batiuszka, pobłogosław, daj jakiś obrazek” – słyszę. Niejednokrotnie podbiegają żołnierze i o to proszą. „Jeżeli włożę do kieszeni obrazek, albo założę medalik na szyję, Bóg mnie ochroni, wrócę żywy?” – pytają. Co wtedy mam im powiedzieć? Zadaję sobie takie pytania.
Niech chłopak śpi
Przypomina mi się anegdota. Pewnego razu, kiedy odwiedzaliśmy chłopaków, zatrzymaliśmy się w jednej wiosce, gdzie nocowaliśmy w domku żołnierzy. W jednym pokoju ze mną spało jeszcze pięć osób. Było mocno słychać chrapanie, jeden przez drugiego wydawał różne dźwięki – prawie jak w zoo. Założyłem stopery do uszu, żeby przynajmniej spróbować trochę pospać. Kiedy rano się obudziłem, zauważyłem, że rozbite szkło leży na podłodze, a okno jest rozwalone. Pytam: „Co się stało?”. „Ostrzał był, niedaleko od nas” – słyszę. „Czemu mnie wtedy nie obudziliście?” – pytam dalej. „Nie było tak źle” – odpowiadają. „Pomyśleliśmy, niech chłopak na razie śpi. Wyśpi się przynajmniej” – dodali.
Rekolekcje w ciemnościach
Można też wspomnieć o rekolekcjach, parafialnych misjach, kiedy trzeba było głosić w ciemnych kościołach z latarką w ręku, bo nie było prądu. Dziwne doświadczenie – głosić w ciemności, mówić jakby w próżnię. Ludzi nie widać, a jednak tam są. Później, w procesji do Komunii św., idą z ciemności do światła. Odczuwałem wtedy taką pewność: „Panie, jesteś tu, z tymi ludźmi, ze mną”. Byłem przekonany, że szczególnie w tym czasie trzeba głosić słowo Boże. Ludzie czekają, chcą wiedzieć, że Bóg jest z nimi.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Będę powoli kończył. Wiem, że niektórzy, a może i większość z Was, którzy to czytacie, pomagali nam modlitwą, pieniędzmi, rzeczami. Bez Was to, o czym pisałem, i wiele innych wydarzeń nie odbyłoby się. Wiedzcie o tym. Boże światło, które świeci w ciemności, nasz Pan Jezus Chrystus, zapalał także przez Was. Za co Wam bardzo dziękuję.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |