Fot. Arch. Dawida Czyża

Polak, który walczył w Iraku przeciwko ISIS, pomaga teraz ofiarom wojen i terroryzmu [ROZMOWA]

Dawid przez kilka miesięcy walczył z ISIS w Iraku w jednostce samoobrony chrześcijańskiej, a od 2017 r. pracuje w fundacji Orla Straż, która pomaga ofiarom wojen i terroryzmu. – Ludzie, do których docieramy z pomocą, są bardziej otwarci na to, żeby mówić, co przeżyli. Przychodzisz do kogoś po raz pierwszy i on jest w stanie ci opowiedzieć trudne sytuacje, nawet ze szczegółami – opowiada.

Orlą Straż założył w 2016 r. komandor podporucznik rezerwy Bartosz Rutkowski, poruszony zbrodniami tzw. Państwa Islamskiego na ludności cywilnej. Dzisiaj fundacja ma za sobą liczne projekty, które pomogły nie tylko pojedynczym osobom, ale też całym rodzinom i miejscowościom w wychodzeniu z zapaści, do której doprowadziła wojna. Oprócz Iraku obecnie pomagają również w Egipcie i w Ukrainie.

>>> Kard. Sako: Irak potrzebuje jedności narodowej

Piotr Ewertowski (misyjne.pl): Po raz pierwszy pojechałeś do Iraku w 2016 r., by dołączyć do militarnej jednostki samoobrony chrześcijańskiej. Jak to się stało, że zdecydowałeś się na taki – jakby nie patrzeć – dość odważny krok?

Dawid Czyż (Orla Straż): – Tak, i od 2016 r. jeżdżę tam przynajmniej raz w roku, z tą różnicą, że teraz z ramienia Orlej Straży, która niesie pomoc humanitarną. Byłem już kilkanaście razy, straciłem rachubę ile dokładnie. Widziałem filmiki i zdjęcia z walk w internecie, na których zobaczyłem, że ISIS terroryzuje głównie ludność cywilną, kobiety i dzieci. Poczułem mocne, wewnętrzne wzburzenie. Potem przeczytałem o jednostce, która składała się z ludzi chcących bronić z bronią w ręku swoich rodzin i domów przed tzw. Państwem Islamskim. Należeli do niej także wolontariusze z różnych krajów. Pomyślałem sobie, oglądając materiały o tych strasznych zbrodniach terrorystów, że ktoś powinien coś zrobić. Tym kimś mogę być ja, a tym czymś może być wyjazd i wsparcie ich w walce. Przemyślenie tej sprawy zajęło mi oczywiście wiele miesięcy.

Fot. Fundacja Orla Straż

Nie było dla mnie ważne to, w jaki sposób będę tam pomagał. Stwierdziłem, że mogę nawet gdzieś na tyłach obierać ziemniaki. Jak przyjechałem, to się okazało, że dość szybko trafiłem na linię frontu niedaleko Mosulu, do okopów. Po drugiej stronie były stanowiska ISIS. Dostałem broń do ręki i tak przez kilka miesięcy byliśmy na posterunku łączącym ziemie niezajęte przez terrorystów z tymi okupowanymi. Za nami było miasteczko Alkusz. czyli największa chrześcijańska miejscowość w okolicy niepodbita przez ISIS, w której ludzie chcieli normalnie żyć. Między tzw. Państwem Islamskim a sobą mieli tylko nas, którzy mieliśmy za zadanie ich bronić i nie dopuścić do tego, żeby ISIS zajęło kolejne tereny. Raz było spokojniej, raz coś się działo – zdarzały się ostrzały artyleryjskie, rakietowe czy z broni maszynowej w naszą stronę. Naszym głównym celem było utrzymanie tej linii, do momentu rozpoczęcia ofensywy. W październiku 2016 r. rozpoczęła się bowiem ofensywa koalicji antyterrorystycznej, której celem było odbicie Mosulu.

Ty nie jesteś wojskowym, prawda?

– Nie była to służba w formalnej armii, nie dostawałem żołdu. Był to zryw ludzi, którzy po prostu chcieli bronić swoich domów przy wsparciu wolontariuszy z całego świata. Wcześniej nie miałem styczności z wojskiem, aczkolwiek bronią nauczyłem się posługiwać, bo chodziłem na strzelnicę.

Fot. Fundacja Orla Straż

Jak poznałeś Bartka?

– Kiedy już miałem wracać do Polski, postanowiłem, że zostanę w Iraku tydzień dłużej. Z moim przyjacielem Majidem, który był dowódcą tej jednostki, pojechaliśmy na zakupy do wspomnianego Alkusz. Potem miał jakieś spotkanie, więc zaczekałem w aucie. Po jakimś czasie zawołał mnie, że ktoś chce ze mną porozmawiać. Naprzeciw mnie wyszedł Bartek i od razu zagadał do mnie po polsku. Porozmawialiśmy dosłownie 10 minut i  wymieniliśmy się kontaktami. Odezwał się do mnie po moim powrocie do Polski. Spotkaliśmy się kilka razy i zaprosił mnie do współpracy. Chciałem kontynuować pomaganie ludziom w Iraku, więc się zgodziłem. W końcu stałem się człowiekiem od wymyślania samemu sobie zadań (śmiech).

Zwykle, gdy mówimy o wsparciu dla ludzi z krajów globalnego Południa, to mamy na myśli pomoc materialną. A przecież doświadczenie wojny, terroryzmu czy konieczność ucieczki z własnego domu musi się też silnie odbijać na psychice. Jak ci ludzie radzą sobie z taką traumą? Widziałem, że organizujecie terapie zajęciowe dla kobiet i dzieci.

– Za każdym razem, gdy jedziemy do Iraku, dużo rozmawiamy z ludźmi. Zacząłbym od tego, że jest pewne różnica między ludźmi na Bliskim Wschodzie a ludźmi z naszego kręgu kulturowego. Oni są bardziej otwarci na to, żeby mówić, co przeżyli. Łatwiej się przełamują, by rozmawiać z obcymi ludźmi. Przychodzisz do kogoś po raz pierwszy i on jest w stanie ci opowiedzieć trudne sytuacje, nawet ze szczegółami. My już tych szczegółów unikamy. Ja tych różnych historii, w tym młodych dziewcząt, często nastolatek, które były w niewoli, tyle słyszałem, że teraz staram się tego tematu raczej unikać. Nie potrzebuję słyszeć kolejnej sensacji. Po prostu chcę wiedzieć, jak jej mogę pomóc.

Fot. Fundacja Orla Straż

Dużo się mówi o traumie kobiet, ale domyślam się, że mężczyźni również bardzo ciężko przeżyli to psychicznie. Niektórzy pewnie sobie nie radzą.

– Kilka lat temu mieliśmy przypadek kobiety z chorym kręgosłupem. To ważny element większej historii. Ona była w ciąży, kiedy wraz z dziećmi uciekała przed ISIS w góry. W tym trudnym kamienistym terenie i klkudziesięciostopniowym upale uszkodziła sobie kręgosłup. Dziecko na szczęście urodziła zdrowe, ale sama miała potężne problemy. Współfinansowaliśmy jej operację z małą brytyjską organizacją humanitarną. Nie chcieliśmy na tym poprzestać. Staramy się udzielać kompleksowej pomocy. Jednym z naszych pól działań jest odnawianie lub tworzenie nowych małych przedsiębiorstw i miejsc pracy, aby ci ludzie mogli stanąć finansowo na nogi i uniezależniać się od pomocy z zewnątrz.

Zakup zwierząt dla Irakijczyków/fot. Fundacja Orla Straż

Ta kobieta miała kilkoro dzieci, trójka maluchów, jedno w wieku szkolnym oraz najstarszy syn, 16- albo 17-letni, na którego barkach był ciężar opiekowania się całą rodziną. Nie za bardzo miał fach czy konkretny zawód. Było więc nieco ciężko. W obozie dla uchodźców otworzyliśmy mu punkt ksero. Tam ludzie potrzebowali wciąż różnych papierów i zmagali się często z biurokracją. Niby nic rewelacyjnego, bez szansy na duże profity, ale były przynajmniej z tego jakieś pieniądze. Wszystko na początku szło dobrze. Potem chcieliśmy, żeby nasz przyjaciel, który jest operatorem kamery i fotografem tam na miejscu, wziął i podszkolił trochę tego młodego chłopaka. No ale zawsze albo nie mógł, albo musiał gdzieś pojechać. Nie chcieliśmy wywierać presji – zostawiamy otwarte drzwi, ale ich nie wyważamy. Nikogo do niczego nie będziemy zmuszać. Jakiś czas po tym okazało się, że chłopak popełnił samobójstwo…

Nie wytrzymał całej sytuacji…

– Nam nie osądzać tego, czy to był akt jego odwagi, czy desperacji. Ten młody człowiek miał jakieś perspektywy na to, żeby choćby utrzymywać swoją rodzinę. Widać, że nie miał żadnego większego wsparcia, nie miał z kim porozmawiać. Tam nie ma wielu psychologów, więc to nie jest tak, że można się gdzieś zgłosić na terapię, nie ma telefonów zaufania, ani żadnych innych instytucji. Po prostu większość ludzi jest zdana tylko na siebie. To jest taki bardzo smutny przykład.

Staracie się nawiązywać przyjacielskie relacje z ludźmi, którym pomagacie, oraz z organizacjami pomocowymi na miejscu.

– Tak, ja znam dobrze te rodziny. Tam na miejscu na większość nocy zatrzymujemy się u nich, zamiast w hotelach. Wygląda to tak, że jemy wspólnie śniadanie, pijemy herbatę, po czym jedziemy do kolejnych domów. Wieczorem przyjeżdżamy, gadamy na różne tematy, niekoniecznie o pracy. Ostatni mój wyjazd przypadł na przełom maja i czerwca. Z naszymi współpracownikami oglądałem finał Ligi Mistrzów.

Niektóre organizacje humanitarne krytykują Was za takie podejście. Dlaczego uważa się, że należy zachowywać dystans do miejscowych?

– To nie tak, że ktoś nas otwarcie krytykuje, ale kilka razy słyszałem coś takiego od osób związanych z pomocą humanitarną. Różne są wersje tego, dlaczego unika się takiego przyjacielskiego podejścia. Przede wszystkim mówi się, że nie jest to profesjonalne i za bardzo skraca dystans. Jeśli kogoś lubimy, to bardziej jesteśmy skorzy tej osobie pomóc, nawet nie patrząc, czy ktoś tej pomocy potrzebuje naprawdę. Myślę, że to sedno problemu.

Bartek, założyciel fundacji, z Jazydami/fot. Fundacja Orla Straż

Druga sprawa: wielu pracowników innych organizacji boi się prawdopodobnie, że w dobie łatwej komunikacji przez internet zaczną dostawać prośby o pomoc od osób, z którymi mają bliskie relacje. Na przykład taki przyjaciel współpracownik poprosi o pieniądze na leki dla swoich chorych dzieci. Ty nie działasz w takim projekcie albo fundacja obecnie nie ma zasobów, żeby temu człowiekowi pomóc. Stajesz zatem przed dylematem, czy to zrobić na przykład z własnych pieniędzy. A jeśli takich sytuacji będziesz miał dziesięć, to będziesz musiał utrzymać dziesięć różnych rodzin. To może być całkiem uzasadniona obawa.

A jakie są zalety waszego podejścia?

– Przede wszystkim pomoc humanitarna musi polegać na zaufaniu. Wiadomo, że są sytuacje kiedy ktoś próbuje cię nieco wykorzystać albo wpłynąć na twoje decyzje zbyt mocno. Tak naprawdę każdy może nas okłamać, każdy może nas oszukać, każdy może zamieszkać w namiocie albo wynieść meble z mieszkania, żeby pokazać, jak jest strasznie biedny. Tu nie o to chodzi. Trzeba mieć też trochę pojęcia o tym, gdzie się jest i co się robi. Trzeba mieć jakiś punkt odniesienia.

Fot. Fundacja Orla Straż

Przykładowo: zobaczysz kogoś, kto mieszka w mieszkaniu, w którym drzwi się nie domykają albo nie ma ich wcale w kilku pomieszczeniach. Patrząc z perspektywy europejskiej powiesz, że to strasznie ciężka sytuacja. A potem okazuje się, że te nieodmykające się drzwi są w każdym domu, nawet tym bardziej luksusowym. Oni nie zwracają na to po prostu uwagi. Nie jest do dla nich najważniejsze, że nie domykają się drzwi, albo są niepomalowane lub niedomalowane ściany. Są tacy, którzy lubią, żeby było w ich domu perfekcyjnie, ale większość ludzi żyje w takich warunkach i im to pasuje. Mają inne zmartwienia. Ale musisz mieć tę wiedzę.

Fot. Fundacja Orla Straż

A do tego potrzebne są kontakty z ludźmi. Jak znaleźć tych, którzy naprawdę są w potrzebie? Jeśli chodzi o Irak, mówimy o dwóch społecznościach, którym my pomagamy. Są to Jezydzi i chrześcijanie – Asyryjczycy. Obie te grupy według różnych danych to od pół miliona do miliona ludzi. Nikt tam od lat nie robił badań statystycznych, więc konkretne liczby nie są znane. Obie społeczności mocno ucierpiały. Nawet jeśli podzielimy to przez 3, to i tak mamy 300 000 osób, które mogą potrzebować pomocy. Jak spośród nich wyłuskać tych, którzy naprawdę są w najtrudniejszej sytuacji? Trzeba mieć od tego zaufanych ludzi. Na stałe współpracujemy z dwoma małymi organizacjami lokalnymi oraz z kilkoma innymi w pojedynczych projektach.

Oni rozumieją, że nie możecie sypać pieniędzmi na lewo i prawo.

– Tak, oni wiedzą, jak działamy i że pieniądze nie wyskakują ze ściany. W tym roku w Polsce był Ramy, który jest założycielem jednej z tych organizacji, a teraz jest naszą prawą ręką w Iraku. Z puszką zbierał pieniądze pod kościołami. Poza próbami pozyskiwania funduszy od prywatnych firm czy instytucji, organizujemy też zbiórki. To nie jest tak, że wydzwaniamy do wszystkich parafii w Polsce, ale często ktoś, kto o nas usłyszał idzie do proboszcza i opowiada o naszej działalności, a potem organizuje nasz przyjazd. To często najlepsza droga.

Fot. Fundacja Orla Straż

Rami zobaczył, jak to wszystko wygląda, co też trochę mu otworzyło oczy. Cały dzień spędził na rozmowach z ludźmi. Było miło i sympatycznie, ale nie uzbierał nie wiadomo jakich kokosów. Było to ok. 1000 euro, więc on wie, ile czasu trzeba spędzić, żeby te pieniądze pozyskać, że to nie jest tak, że te pieniądze do nas spływają strumieniami i nie wiemy, co z nimi mamy zrobić. Musimy się trochę napracować w tym celu.

Myślę, że z naszej perspektywy nie ma innej opcji. Tak samo jest w Egipcie, w Ukrainie – jednych znamy lepiej, innych mniej. Wychodzimy z założenia, że najlepiej jest działać na takiej przyjacielskiej stopie. Mi nie przeszkadza to, że ktoś pisze do mnie o godzinie 20 w niedzielę. Powiedzmy szczerze, że mi to nawet ułatwia pracę, bo niektóre rzeczy nie mogą czekać do poniedziałku. Przez to, że oni też wiedzą o tym, że my jesteśmy jakby cały czas pod ręką, ten dystans jest bliższy. Ja mogę odbić piłeczkę, jeśli potrzebuję czegoś na dzisiaj. Ja wiem, że mogę do niego zadzwonić w weekend o 21 i poprosić o zdjęcie czy rachunek. I on mi to wyśle.

Co Ciebie najbardziej zafascynowało w tych ludziach?

– Może być sytuacja, że na jednej ulicy obok siebie są trzy sklepy spożywcze albo trzy salony fryzjerskie. W momencie, gdy nie ma klientów właściciele lokali piją wspólnie herbatę. Często zapraszają też gości na herbatę. Jak przyjdzie klient do jednego salonu, a tam już wszystko zajęte, to właściciel pokieruje do sąsiada. Ten obok zrewanżuje się w podobnej sytuacji. To co nam się kojarzy z Bliskim Wschodem, czyli handel i walka o klienta, oni rozumieją w inny sposób. To nie jest tak, że mam na siłę kogoś zatrzymać albo zmusić do skorzystania z moich usług. Jeśli będę fachowcem – to klienci przyjdą.

Fot. Fundacja Orla Straż

Miałem sytuację, że potrzebowałem baterii alkaicznych. Facet nie miał, więc wyszedł do innego sklepu po drugiej stronie ulicy, żeby zobaczyć, czy tam są takie na stanie. Nie wysłał mnie, lecz sam poszedł, po czym przyniósł baterię. Okazało się, że to nadal nie ten rodzaj. Zadzwonił wtedy jeszcze do innego miejsca. Po 5 minutach jakiś chłopak przyniósł właściwe baterie. Na początku byłem bardzo skrępowany, że kogoś tutaj tak bardzo angażuje. Dzisiaj już wiem, że to tak funkcjonuje. Jeśli ktoś nie może tobie pomóc, to zadzwoni do kuzyna, którzy może będzie w stanie to zrobić.

To trochę tak jak w wielu innych krajach globalnego Południa, także w Meksyku. Kupowałem tutaj mikrofon, to pani chodziła po innych sklepikach i wydzwaniała, żeby znaleźć dla mnie odpowiedni. Fascynuje mnie to poczucie wspólnoty. Często mówi się, że w takich miejscach ludzie są leniwi i dlatego biedni, a to nie jest –przynajmniej nie zawsze – prawda.

– Tak, warto zaznaczyć, że ludzie w Iraku, którym pomagamy, pracują naprawdę długo. Jeśli to jest twój sklep, to pracujesz praktycznie przez cały czas. W porze chłodniejszej od rana do nocy siedzi się w sklepie, a jeśli nie, to zazwyczaj jest karteczka z numerem telefonu na drzwiach. Można zadzwonić, właściciel przyjdzie i sprzeda tobie to, czego potrzebujesz.

Mówisz o porze chłodnej. Wbrew pozorom w niektórych rejonach Bliskiego Wschodu zimy bywają dość surowe i uciążliwe. Jakie potrzeby wówczas mają najubożsi z tych rejonów?

– Szczególnie na północy Iraku zima potrafi być surowa. Zaczyna się na końcu października taką porą deszczową, a na przełomie stycznia i lutego w górach potrafi sypnąć śniegiem, i to codziennie. Sprawia to, że utwardzone drogi potrafią być nieprzejezdne.

Fot. Fundacja Orla Straż

Jeśli chodzi o szczególne potrzeby na zimę, to przede wszystkim od paru lat najbardziej potrzebującym rodzinom staramy się dostarczać paliwo do ogrzewania. Tam nie ma innych sposobów ogrzewania – używają piecyków na naftę. Przed rokiem był to koszt ok. 50 dolarów na miesiąc, a ogrzewać potrzeba przez jakieś cztery miesiące. Dla tych ludzi jest to niemałe obciążenie finansowe. W różnych warunkach obecnie mieszkają, niektórzy nadal w namiotach, które po latach straciły swoje właściwości. Były one dostarczane przez ONZ i rożne organizacje, i pokrywała je specjalna powłoka zatrzymująca deszcz. Te właściwości już się zużyły i potrzebują pokryć zniszczone namioty – są dziury, kapie podczas deszczu, a zimą wieje przenikliwy wiatr.

Pomogliście nawet w elektryfikacji! Jak to się dzieje, że mała fundacja potrafi skutecznie realizować tak wielkie i ambitne projekty?

– Są dwie wersje (śmiech). One się wzajemnie nie wykluczają. Wersja dla wierzących mówi, że Pan Bóg chciał, żebyśmy to wykonywali i nas prowadzi, nieraz za rękę, bo my absolutnie nie mieliśmy doświadczenia z działalnością humanitarną, więc często takiej pomocy potrzebujemy.

Elektryfikacja/fot. Fundacja Orla Straż

Drugą wersją są nasze charaktery. Bartek jest człowiekiem, który dąży do celu i nie widzi żadnych przeszkód. Nam albo się to udzieliło, albo już mieliśmy to w sobie, ciężko powiedzieć. My nie mamy barier. Nie boimy się, że coś się nie uda. I to jest klucz do sukcesu. Jak ktoś nas wyrzuca drzwiami, wchodzimy oknem. Jeśli jedna rzecz nam się nie uda, to próbujemy czegoś innego, a nie udało nam się bardzo wiele przedsięwzięć. Na przykład, niektóre znane osoby proponowały nam współpracę albo my je prosiliśmy o pomoc w dotarciu do szerszego grona odbiorców. Oprócz tych kilku przypadków, kiedy ktoś nam pomógł, to w wielu innych kończyło się na porażce. Ale my próbujemy dalej. Jedno się nie udaje, to próbujemy drugiego.

Fot. Fundacja Orla Straż

Myślę też, że mamy szczególną motywację, traktujemy to jako misję, nie jako pracę. My nie jesteśmy pracownikami organizacji humanitarnej. My tworzymy Orlą Straż. Nie ma u nas zadaniowości odgórnej, że przychodzimy do biura i szef nam zleca rzeczy na konkretny tydzień. Każdy z nas chce jak najlepiej pomóc tym ludziom, których wspieramy.

Jesteście osobami wierzącymi?

– Sama fundacja nie ma przekonań politycznych ani religijnych. Jest po prostu dla ludzi, którym pomagamy. Nie jesteśmy instytucją podlegającą pod kogoś. Natomiast my jako osoby w ten projekt zaangażowane otwarcie się do wiary przyznajemy i się jej nie wypieramy.

Fot. Fundacja Orla Straż
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze