Przedstawiciel episkopatu Rosji o spotkaniu „Proboszczowie dla synodu” [ROZMOWA]
Papież radził nam, żeby zawsze opowiadać się za człowiekiem, żeby wychodzić w jego stronę – mówi o. Wojciech Ziółek SJ, który uczestniczył w spotkaniu „Proboszczowie dla synodu”.
Polski jezuita od prawie dekady posługuje w Rosji. W rozmowie wyznaje, że perspektywa życia w mniejszościowej wspólnocie, jaką jest w tym kraju Kościół katolicki otwiera na innych i pozwala bardziej docenić katolickość. Spotkanie odbyło się od 29 kwietnia do 2 maja w podrzymskim centrum formacyjnym w Sacrofano wzięło w nim udział ok. 200 kapłanów z 90 krajów.
Pracuje Ojciec w diecezji nowosybirskiej, a dokładnie w Tomsku. Co z tej perspektywy było najważniejsze na spotkaniu proboszczów?
Wojciech Ziółek SJ: Najważniejsza była katolickość, czyli międzynarodowość, powszechność Kościoła. To mnie zawsze w Kościele zachwycało. A po dziewięciu latach spędzonych w Rosji docenia się to tym bardziej. Szczególnie teraz, kiedy jest wojna. Bo wojna powoduje to, że w człowieku rośnie strach i nienawiść, a one wiodą do zamknięcia. Do zamknięcia umysłu, serca, horyzontów. I to – chcąc nie chcąc – udziela się wszystkim. Nawet jeśli sam tak nie myślisz, wciąż słyszysz, że wobec innych trzeba podchodzić ostrożnie, że nasze jest najlepsze, że najlepiej jak tylko my, tylko swoi; że trzeba uważać na obcych i innych. A tu wśród dwustu proboszczów z całego świata po raz kolejny doświadczaliśmy katolickości, powszechności, wielonarodowości Kościoła, to rzeczywiście jest coś zachwycającego i najważniejszego. Oczywiście w podtekście rozumie się – i to jest najważniejsze – że przyjechaliśmy w jedno miejsce nie jako turyści, ale jako członkowie Kościoła katolickiego, czyli ludzie, których łączy ta sama wiara, ten sam Pan Jezus.
Jak to się stało, że polski proboszcz reprezentował Rosję?
– Nie Rosję, tylko Kościół katolicki w Rosji, którego jestem częścią, któremu staram się służyć i od którego bardzo wiele otrzymuję. Co nie zmienia faktu, że gdyby mi ktoś dziesięć lat temu powiedział, że do czegoś takiego dojdzie, to nigdy bym nie uwierzył. Zostałem jednak reprezentantem Kościoła katolickiego w Rosji i był to dla mnie zaszczyt. Myślę, że zdecydowała kwestia mojego rzymskiego doświadczenia z czasów studiów oraz to, że nasza parafia w Tomsku jest rzeczywiście spora, jak na rosyjskie warunki. W niedziele mamy trzy Msze święte, na które przychodzi ok. 300 osób. To jest ewenementem w Rosji, bo ogromna większość parafii, to maleńkie wspólnoty.
Czym z perspektywy Tomska dzielił się Ojciec na spotkaniu?
– Znaczeniem duchowej łączności z Kościołem powszechnym. Ponieważ u nas katolicy są w ogromnej mniejszości, a przez przeciętnych Rosjan postrzegani są jako sekciarze. Więc to jest taka zamiana ról, która mnie, Polakowi, katolikowi z katolików urodzonemu, dała możliwość doświadczenia zmiany perspektywy. I to była bardzo pożyteczna zmiana. Będąc w mniejszości natychmiast widzisz, że twój punkt widzenia to tylko jedna z wielu możliwości, że to, co dla ciebie jest oczywiste, dla innych zupełnie takim nie jest i – choć w ustach jezuity zabrzmi to nieco śmiesznie – widząc to wszystko, pokorniejesz. I to jest oczywiście bardzo dobry owoc zmiany. Ale będąc w mniejszości bardzo potrzebujesz duchowej łączności z Kościołem powszechnym. Nie tylko po to, żeby nie zatracić swojej tożsamości, ale przede wszystkim po to, by doświadczyć, że wiara jest łaską uniwersalną, daną wszystkim i żeby nie ulec pokusie zawężania jej do jakichś nacjonalnych wymiarów. Jestem przekonany, że ta pokusa zawężenia horyzontu wiary do wymiaru narodowego jest jednym z problemów z jakimi w Rosji się borykamy. Nie tylko Rosyjski Kościół Prawosławny, ale i wszyscy pozostali z Kościołem katolickim włącznie. Dlatego tak ważna jest ta duchowa łączność z Kościołem powszechnym. Kiedy z racji obiektywnych nie możemy doświadczać tej jedności tak namacalnie, bo nasza parafia jest terytorialnie większa od całej Polski, a sąsiednia parafia oddalona jest o ponad 200 kilometrów, to świadomość tego, iż się przynależy do Kościoła, który jest uniwersalny i większy niż wszystkie te ograniczenia i trudności, bardzo nam pomaga i nas jednoczy. Nie możemy się spotykać w sensie fizycznym, ale jest łączność duchowa spełniająca się już w samej tęsknocie za duchową bliskością.
Na spotkaniu podsumowującym nawiązał Ojciec do obrazu Kościoła jako szpitala polowego, który papież Franciszek tak często przywołuje. Dlaczego ten wybór?
– Żeby samemu sobie i innym przypomnieć, że w tym szpitalu polowym, jakim jest Kościół mamy być pacjentami a nie lekarzami. Bo lekarz jest tylko jeden, czyli Pan Jezus. Jeśli nam się w głowie poprzestawia i zaczniemy zajmować się diagnozowaniem i mówieniem, co trzeba zrobić, to nic z tego nie będzie. Jeśli natomiast przyznamy się do naszej choroby, do naszych słabości i ufnie powierzymy się Lekarzowi, to będziemy mieli szansę na uratowanie, na wyleczenie. Po to się jest w szpitalu. Lekarz jest tylko jeden, a my księża, czyli proboszczowie, biskupi, kardynałowie – o tym też mówiłem – możemy być co najwyżej pielęgniarzami. A pielęgniarz, co robi? Może basen przynieść i wynieść, może zmienić brudną pościel lub wykonać jakieś drobne zabiegi według instrukcji Lekarza. Chodzi o to, żebyśmy ciągle sobie o tym przypominali, bo inaczej zaczniemy się wymądrzać i popadniemy w pychę. W ostatniej scenie filmu „Adwokat diabła” grający diabła Al Pacino mówi: „Pycha, to mój ulubiony grzech”. Zawsze trzeba o tym pamiętać. Wracając do mojego wystąpienia, to dziękowałem w nim organizatorom i uczestnikom za mocne doświadczenie braterskiej równości między proboszczami, biskupami i kardynałami, między świeckimi i duchownymi, mężczyznami i kobietami. Jeszcze trzydzieści czy dwadzieścia lat temu taka bratersko-siostrzana równość była nie do pomyślenia.
Co się stało, że teraz jest możliwa?
– Odpowiedź jest tylko jedna: bo teraz mamy kryzys. A kryzys nas wszystkich zmiękcza, sprawia, że pokorniejemy, że zbliżamy się do siebie. Mówiłem w związku z tym, że jeżeli czegoś miałbym życzyć i sobie i Kościołowi, to tego, żeby obecny kryzys trwał długo. Nie dlatego, że dobrze jest cierpieć, tylko dlatego, że jeśliby się skończył jutro, to bardzo szybko wrócilibyśmy do złych przyzwyczajeń. Tak, jak to robimy wychodząc ze szpitala po jakiejś chorobie czy operacji, kiedy natychmiast chcemy wrócić do starych nawyków i tego co nawet nam szkodziło. Im dłużej pobędziemy w kryzysie, tym większa szansa na w miarę trwałe porzucenie złych nawyków i nałogów.
Wasze spotkanie z Franciszkiem odbyło się za zamkniętymi drzwiami, z dala od kamer. Jaki to był dla Ojca czas?
– Nie da się przekazać tej atmosfery, której tam doświadczaliśmy. Dla wszystkich ważne było to, że papież spędził z nami naprawdę dużo czasu, a nie tylko przyszedł na chwilę. Odpowiedział na siedem pytań z ponad stu, które zostały mu przekazane. Każdy miał też możliwość osobistego podejścia, powiedzenia paru słów, przedstawienia się. Było to ważne nie dlatego, że ubóstwiamy osobę papieża, ale dlatego że mamy świadomość, iż to właśnie on jest zwornikiem Kościoła, że to właśnie jemu Pan Jezus powierzył tę misję.
A o co go pytaliście?
– Przede wszystkim dzielił się własnym doświadczeniem, opowiadał o konkretnych sytuacjach ze swego życia. Mówił na przykład, żeby ryzykować, jeżeli mamy wątpliwości. Jeśli chodzi o duszpasterskie podejście radził, żeby zawsze opowiadać się za człowiekiem, żeby w jego stronę wychodzić. Jest to zresztą stałą regułą w teologii moralnej, że jeżeli powstaje w człowieku jakaś wątpliwość, to zawsze trzeba ją rozstrzygać na swoją korzyść. To było takie bardzo jego, takie osobiste. Mówił też, żeby doceniać to, że Duch Święty działa również w innych, nie tylko we mnie. Zresztą to jest nasze tomskie doświadczenie. Mamy bardzo dobre relacje z prawosławnymi, z protestantami, z zielonoświątkowcami i naprawdę w wielu dziedzinach współpracujemy ze sobą. Dlatego prosząc Ojca Świętego o błogosławieństwo dla naszej jezuickiej wspólnoty, dla naszej parafii, dla naszej szkoły (jedynej katolickiej szkoły w całej Rosji), poprosiłem go też o błogosławieństwo dla tych wszystkich chrześcijan w Tomsku, którzy Wielkanoc będą świętować 5 maja. Bardzo się ucieszył, pobłogosławił. Zaraz też napisałem o tym do naszych braci prawosławnych i protestantów z Tomska, jak również o tym, że modliłem się za nich u grobu świętego Piotra. Właśnie bycie w mniejszości uczy cię tego, wręcz zmusza cię do tego, żebyś wiedział, że Duch Święty nie działa tylko w naszej wspólnocie, w naszej wierze, w naszym narodzie, ale że działa również w innych, których na co dzień nazywamy innowiercami a oni nas heretykami lub odszczepieńcami.
Pojawiły się jakieś konkretne pomysły do zaszczepienia w Tomsku?
– Pozapisywałem sobie różne rzeczy. Pewną myślą są kongresy parafialne. Jeden z proboszczów mówił też o „kiosku miłosierdzia”, który otwiera raz w miesiącu i wtedy przez cały dzień spowiada. Wzruszył mnie ksiądz z Nowej Zelandii, który mówił takie proste rzeczy o tym, że choć jego życie i parafia nie są idealne, to wie, że w jego życiu najważniejsza jest relacja z Panem Jezusem. Więc były to takie rzeczy, które nawet zimnego jezuitę dotykały do głębi. Piękny jest też list, który dostaliśmy od Ojca Świętego na koniec spotkania, w którym wzywa byśmy jako proboszczowie, stali się apostołami synodalności i tego sposobu działania w Kościele.
Jaka wygląda temperatura przyjęcia synodalności w różnych regionach?
– W niektórych grupach była podwyższona, nawet mocno, w innych cechowała się chłodem. O swoich nadziejach i obawach związanych z synodalnością mówiliśmy bardzo otwarcie i w sposób naturalny. Wypowiedzi proboszczów z Ameryki Południowej przypomniały mi wypowiedzi Polaków po wyborze Karola Wojtyły i ówczesny szacunek dla papiestwa i tego, co nam papież proponował. Z zachwytem przyjmowaliśmy wszystko. Podobnie oni odnoszą się do dokumentu z Aparecidy, przy którym współpracował kard. Bergoglio i bardziej czują ducha synodalnego. Hiszpanie, jak na nich przystało, byli bardzo radykalni. Kocham ich za to, że dla nich nie ma nic po środku – jest życie, albo śmierć. Od zawsze tacy byli i to dało im tak wielu wybitnych świętych jak Ignacy, Teresa z Avila, Jan od Krzyża. W mojej grupie o synodalności wypowiadali się z ogromnym ogniem w sercu. Ważne było też słuchanie raportów z dzielenia się w poszczególnych grupach. Mówiono w nich również o opozycji wobec papieża, krytykowano styl synodalny i mówiono o dotychczasowych błędach czy niedociągnięciach drogi synodalnej. Zarzucono choćby to, że dotąd nie wysłuchano należycie proboszczów. Mówiliśmy też organizatorom, że to słuchanie synodalne nie do końca im wychodzi, że zamiast słuchać i wyciągać wnioski sugerują pewne tematy, narzucają wręcz. Słabością spotkania w Sacrofano było to, że mimo swej międzynarodowości było bardzo zachodnie. Można się było wypowiadać tylko w czterech językach, co dla wielu było jednak ograniczeniem. Metodologia też była mocno zachodnioeuropejska. Ale z obu stron, czyli organizatorów i uczestników, wybrzmiała idea by takie spotkania kontynuować.
A jak wygląda wdrażanie synodalności w Rosji?
– Drogę synodalną realizujemy bardzo ostrożnie, gdyż nie należy zapominać o tym, że jako Kościół katolicki jesteśmy tam wciąż pod pręgierzem, albo mówiąc delikatniej pod lupą. Jakiekolwiek rzeczy, które odbiegają np. od standardowego duszpasterstwa są zaraz wyciągane i wytykane nam jako „dziwności” katolickie. Bywa to też wykorzystywane przez media państwowe. Więc coś co daje przyczynę do krytyki, bo nie nazwałbym tego atakiem, zawsze przyjmowane jest niechętnie, albo z dużą ostrożnością, bo z tyłu głowy pojawia mi się myśl, że znowu będę się musiał tłumaczyć. Druga rzecz to uniwersalność. Kościół katolicki w Rosji, chociaż jest tam dużo obcokrajowców, księży, sióstr zakonnych, to mimo wszystko ma mało tego doświadczenia katolickości, powszechności. Ciążą na tym względy historyczne, że na katolicyzm zawsze patrzono tam z podejrzliwością a nasza teraźniejszość tę atmosferę nieufności niestety kontynuuje i przedłuża.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |