Abp Gänswein: Benedykt XVI zawsze staje w obronie wiary i prawdy!
Arcybiskup Georg Gänswein jest obecnie jedną z najbardziej wpływowych postaci Kościoła katolickiego na świecie. Gdy w 2003 roku został osobistym sekretarzem kard. Josepha Ratzingera nie przypuszczał, że będzie służył przyszłemu papieżowi. Piastuje tę funkcję do dziś i jak sam przyznaje – chyba nikt nie zna papieża Benedykta XVI tak dobrze jak on.
Jak wyglądało ich pierwsze spotkanie? Jak zapamiętał pontyfikat papieża emeryta? Przeczytaj fragment poruszającego wywiadu z książki „Na rozdrożu”, która właśnie miała swoją premierę w Polsce.
Pierwsze pytanie, które dziś wielu interesuje, brzmi oczywiście: Jak się ma papież Benedykt? Psalmista mówi: „Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt”. Jest to dokładnie Psalm 90. A papież Benedykt będzie świętował 16 kwietnia dziewięćdziesiąte piąte urodziny. Jak się czuje?
Arcybiskup Georg Gänswein: Jak na swój wiek czuje się bardzo dobrze, jest pełen optymizmu. Ma jasną głowę i ciągle jeszcze poczucie humoru. To, co sprawia mu trudność, to nogi. Chodzenie stało się trudne. Radzi sobie jednak bardzo dobrze z chodzikiem. Ten chodzik gwarantuje mu także autonomię i swobodę ruchów. Mając więc tyle lat, jest więc w dobrej formie, choć tu i ówdzie skarży się na te czy inne drobne dolegliwości.
Można powiedzieć, że zna ksiądz papieża Benedykta tak dobrze jak nikt inny. Jak właściwie poznał ksiądz papieża Benedykta?
– Poznałem go przez literaturę. Zanim skończyłem gimnazjum, mój proboszcz wcisnął mi do rąk Wprowadzenie do chrześcijaństwa z prośbą: „Musisz to przeczytać! To jest przyszłość!”. Odpowiedziałem: „A czy ksiądz to przeczytał?”. „Nie, ale ty musisz”. I tak zrobiłem. Od początku studiów teologicznych we Fryburgu, potem w Rzymie i znowu we Fryburgu, czytałem właściwie wszystko, co ówczesny profesor i kardynał napisał. Osobiście poznałem go dopiero dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata temu tu, w Rzymie, gdy zostałem poproszony, by współpracować z kurią rzymską. Konkretnie był to plac przy Campo Santo Teutonico, a jeszcze dokładniej przy kościele Matki Bożej Bolesnej na niemieckim cmentarzu, po lewej stronie obok bazyliki św. Piotra, gdzie kard. Ratzinger w każdy czwartek odprawiał Mszę Świętą dla niemieckich pielgrzymów i potem tam jadł śniadanie. Tam miałem mój pierwszy konkretny osobisty kontakt z kard. Ratzingerem. Od tego czasu już nie straciliśmy siebie z oczu.
W którymś momencie stanął ksiądz u jego boku. Co go skłoniło do tego, aby księdza wybrać?
– Wtedy to było tak: nie przyszedłem bezpośrednio do Kongregacji Nauki Wiary, lecz najpierw byłem współpracownikiem Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów. Gdy potem w Kongregacji Nauki Wiary niemiecki kapłan opuścił Rzym po określonym czasie, podszedł do mnie kard. Ratzinger i powiedział: „Uważam, że nadaje się ksiądz do tego zadania, i proszę, aby ksiądz do mnie przyszedł. Jeżeli się ksiądz zgadza, porozmawiam z odpowiednimi instytucjami”. I tak wstąpiłem w roku 1996 do Kongregacji Nauki Wiary, gdzie do roku 2003 byłem jego współpracownikiem. Następnie uczynił mnie swoim osobistym sekretarzem, którym jestem po dziś dzień.
Jakie było księdza pierwsze wrażenie, gdy wtedy po raz pierwszy księdza do siebie przywołał? To musiało jednak być zaskoczenie.
– Moja pierwsza myśl była taka: „Czy mam sobie coś do zarzucenia? Czy mam coś na sumieniu?”. W moim rachunku sumienia nic jednak nie znalazłem. Ratzinger powiedział wtedy natomiast: „Bez obaw, moja sprawa dotyczy księdza przyszłości. Moim zdaniem to dobre zadanie dla księdza. Proszę sobie to dobrze przemyśleć”. To mnie oczywiście bardzo ucieszyło: że powierzył mi pracę w swoim otoczeniu, przy zadaniach, które były wyzwaniem i które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będą angażowały wszystkie moje siły.
Jakie cechy charakteru poznał ksiądz u Josepha Ratzingera?
– Najpierw to, co stwierdziłem już w jego pismach: wnikliwego ducha, jasną wymowę. Potem w kontakcie osobistym wielką łagodność, która stała w zupełnej sprzeczności do tego, co stale o nim mówiono. Nie miał zupełnie nic z pancernego kardynała; tak był postrzegany przez licznych przeciwników już od początku. Jest zupełnie przeciwnie. Ratzinger wykazuje dużą niezależność w kontakcie z ludźmi, ale także w przedstawianiu i rozwiązywaniu problemów, a przede wszystkim w przedstawianiu i obronie wiary. To jest to, co mnie najbardziej poruszyło: patrzeć, jak prostymi, ale bardzo głębokimi słowami ten człowiek potrafi głosić wiarę. I jak konsekwentnie umie spokojnie opierać się przeciwnościom i wrogości […].
Jan Paweł II wyznaczył kard. Ratzingera na prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Jakie relacje ich łączyły? Jaki stosunek miał papież Benedykt, ówczesny kard. Ratzinger, do – jak dziś wszyscy wiemy – świętego papieża?
– Kardynał Ratzinger, to znaczy papież Benedykt, napisał z okazji kanonizacji Jana Pawła II stosunkowo długi przyczynek, w którym wyraził swój do niego stosunek – współpracowali ze sobą ściśle ponad dwadzieścia trzy lata – i swój wielki podziw dla św. Jana Pawła II. Stale o nim mówił. Oczywiście to wielki dar, wielka łaska, tak długo, tak intensywnie i tak ściśle pracować u boku świętego człowieka, jakim był Jan Paweł II, a także razem stawiać czoła niektórym burzom. On sam, ówczesny kard. Ratzinger, musiał także brać na siebie wiele ciosów za Jana Pawła II. Jasne jest, że prefekt Kongregacji Nauki Wiary nie może być everybody’s darling, lecz musi często po prostu osłaniać Ojca Świętego, aby wiele ciosów, które właściwie były wycelowane w papieża, trafiło w niego.
Na ile Ratzinger współkształtował pontyfikat Jana Pawła II?
– Na pontyfikat Jana Pawła II intensywny wpływ miały oczywiście także osoba, myśl i działanie wczesnego prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Papież Benedykt powiedział kiedyś, że bardzo
wiele zrozumiał o Janie Pawle II, gdy widział, jak ten celebrował mszę świętą, jak się modlił, jak mocno był związany z Bogiem, poza swoimi zdolnościami filozoficznymi czy intelektualnymi.
Teraz ksiądz obserwuje, jak papież Benedykt odprawia Mszę Świętą, i także jest przy tym, jak się modli?
– Tak, to widzę każdego dnia. I widziałem to przede wszystkim od momentu, w którym po jego wyborze na papieża zostałem jego sekretarzem. Wcześniej, gdy pracowałem jako sekretarz kardynała, nie mieszkaliśmy jeszcze razem. Oczywiście odprawialiśmy często razem Mszę Świętą. Jednak od czasu jego wyboru nasz zespół roboczy stał się także zespołem życiowym. Od tego momentu wspólna codzienna Msza Święta należy do nas do dziś. To wzruszające widzieć, jak papież Benedykt w Mszy Świętej cały się oddaje temu aktowi, także w tym wieku, ze swoimi ułomnościami, i jak intensywnie wchodzi w modlitwę. Tak samo później, w dziękczynieniu przed Najświętszym Sakramentem w tabernakulum. To zabiera także mnie w głębię tej modlitwy. To duża zachęta, za którą mogę być tylko wdzięczny.
Rok 2005 stał się rokiem publicznego cierpienia i umierania Jana Pawła II. Jak patrzy dziś na ten czas papież Benedykt XVI? Wraz ze swoją rezygnacją wybrał dla siebie inne zakończenie sprawowania urzędu papieskiego. Jak postrzega on teraz to cierpienie i umieranie Jana Pawła II?
– Gdy jako kardynał uczynił mnie swoim sekretarzem, powiedział dokładnie – i to pamiętam jeszcze bardzo dobrze: „Jesteśmy obaj tymczasowym rozwiązaniem. Ja wkrótce odejdę na emeryturę i tak długo będzie mi ksiądz towarzyszył”. To był rok 2003. On rzeczywiście cieszył się z tego, że wkrótce będzie miał czas, żeby skończyć pisanie książki o Jezusie z Nazaretu, co koniecznie chciał jeszcze zrobić. Stało się jednak inaczej. Także w chwili śmierci Jana Pawła II miał dalej nadzieję, że następny, nowy papież zwolni go wkrótce na zasłużoną emeryturę. Ale znowu stało się inaczej. On sam został papieżem i jeszcze raz na nowo przyjął ten obowiązek od Pana. Miał swoje plany, ale Ktoś inny miał inne plany dla niego.
Czy w jakikolwiek sposób wcześniej się tego spodziewał lub obawiał?
– Z całą pewnością się nie spodziewał, być może od pewnego momentu się jednak obawiał. Kiedy został papieżem, w czasie swojej pierwszej konferencji prasowej krótko powiedział, że widział jakby ostrze gilotyny spadające na niego, gdy ostatnia tura wyborów późnym popołudniem 19 kwietnia wyraźnie pokazała, że został wybrany na nowego papieża. Ta wizja grożącego ścięcia była bardzo sugestywna i pełna napięcia. Później w Monachium, nawiązując do niedźwiedzia św. Korbiniana ze swojego herbu, powiedział, że ten legendarny niedźwiedź towarzyszył ówczesnemu biskupowi w drodze do Rzymu i potem miał go z powrotem zaprowadzić do domu. W odróżnieniu od niedźwiedzia z legendy papież nie mógł jednak sam wrócić, lecz pozostał do dziś w Rzymie.
Jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie po tym, jak kardynał został papieżem? Co księdzu
powiedział?
– Pierwsze spotkanie z nim jako papieżem odbyło się w Kaplicy Sykstyńskiej pod Sądem Ostatecznym. Po jego wyborze kardynałowie oddawali mu szacunek i przyrzekali posłuszeństwo. A ponieważ ja jako towarzyszący dziekanowi kolegium kardynalskiego, którym przedtem był, mogłem być obecny także na konklawe, byłem ostatni w długiej kolejce, który do niego podszedł. I widzę go teraz jeszcze przed sobą. Po raz pierwszy cały na biało, biała piuska, biała sutanna, białe włosy i biały na twarzy. Siedział praktycznie przede mną jak taka mała biała chmurka. W tamtym momencie obiecałem Ojcu Świętemu moją całkowitą dyspozycyjność i powiedziałem, że chętnie uczynię wszystko, czego ode mnie będzie wymagał, i że może na mnie liczyć, dopóki będę żył.
Jakie radości przyniósł kardynałowi urząd papieski? Od razu przychodzi bowiem do głowy ciężar tego urzędu. Czy są momenty, zdarzenia, kiedy widział ksiądz radość papieża Benedykta z tego, że sprawuje ten urząd?
– Bez wątpienia były momenty, w których naprawdę odczuwał radość i tę radość wyrażał. Myślę tu o licznych spotkaniach, nie tylko w podróży. Spotkania z następcą Piotra zawsze są czymś szczególnym, podczas audiencji generalnej czy prywatnej, a także zawsze wtedy, gdy występował jako celebrans, to znaczy podczas odprawiania mszy świętej czy innych nabożeństw liturgicznych. Te chwile były wypełnione radością i to wyraźnie pokazywał.
Czy są takie zdarzenia, które zostały księdzu w pamięci z wizyt w Niemczech, z których wielu z nas ma żywe wspomnienia, na przykład pierwsza podróż papieża na Światowy Dzień Młodzieży w Kolonii?
– Tak, pierwszej podróży jeszcze sam nie zainicjował, był to jakby testament Jana Pawła II i jako jego następca pojechał do Kolonii już w roku 2005. To było wspaniałe i poruszające. To był też pierwszy raz w jego życiu, gdy spotkał się z tak wielką liczbą młodzieży, która na niego czekała. Wszyscy zadawaliśmy sobie pytanie: Jak to pójdzie? Czy przełamie lody, rozpuści je? Czy to jednak trochę potrwa? Okazało się, że w ogóle nie było żadnych lodów. Od początku była wielka bliskość. I myślę, że on sam był bardziej zaskoczony niż wielu młodych ludzi, z którymi wszedł w bezpośredni kontakt.
Więcej przeczytasz w książce „Na rozdrożu” [https://bit.ly/3H64dL9]
*Fragment pochodzi z książki „Na rozdrożu. Jaka jest przyszłość naszej wiary” abp Georga , wydanej nakładem Wydawnictwa Esprit
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |