Maciej Zakościelny o kulisach pracy nad „Dywizjonem 303”
„Znajdowałem się w czymś, co imitowało kabinę i siedziałem na desce, którą kręcili w odpowiednich kierunkach chłopcy z ekipy” – tak Maciej Zakościelny, który w filmie „Dywizjon 303. Historia prawdziwa” zagrał Jana Zumbacha, wspomina kręcenie scen lotniczych.
Pierwsi widzowie „Dywizjonu 303”, podczas uroczystej premiery tego filmu, mówili, że to obraz bardzo optymistyczny, ku pokrzepieniu serc. Czy myśli pan podobnie?
Maciej Zakościelny: Po obejrzenie filmu też miałem poczucie, że to opowieść niosąca nadzieję. Cieszę się, że inni również tak odebrali „Dywizjon 303. Historia prawdziwa”. Wolałem nie mówić tego jako pierwszy, bo chciałem dać widzowi wolność w interpretacji.
Mam wrażenie, że film pomija trudne momenty w historii Dywizjonu, np. to, że polscy żołnierze nie zostali zaproszeni do udziału w paradzie zwycięstwa, która odbyła się w Londynie w 1946.
M.Z.: To wydarzenie historyczne nie jest dla mnie takie czarno-białe. W wielu źródłach czytałem, że Anglicy zapraszali Polaków z Warszawy i Londynu, ale nasi dowódcy, m.in. generał Kopański, gen. Anders, gen. Iżycki na znak protestu przeciwko Jałcie zbojkotowali tę imprezę. Nie było żadnego zwycięstwa, czuli się przegrani.
Anglicy natomiast, od 1946 do 1949, a nawet do 1952, utrzymywali polskich żołnierzy, w Polskim Korpusie Przysposobienia – tak, by ci mogli zdobyć cywilny zawód. Dawali stypendia, a nie tylko pracę portiera czy tapicera. W 1947 r. zaproponowali obcokrajowcom, w tym Polakom, możliwość przyjmowania brytyjskiego obywatelstwa. Polacy poradzili sobie w Anglii lepiej niż w stalinowskiej Polsce. A, że nie było lekko, to inna sprawa…
Druga kwestia jest taka, że film kończy się w trakcie Bitwy o Anglię. W związku z tym, to nie jest pełna historia Dywizjonu. Moglibyśmy zrobić spokojnie jeszcze drugą część tego filmu.
Czy to film łączący kino rozrywkowe z aspektem edukacyjnym, patriotycznym?
M.Z.: Absolutnie tak. Mam nadzieję, że podobnie jak w przypadku „Czasu honoru” ten film będzie lekcją historii i zainspiruje widzów do pogłębienia wiedzy na temat tego okresu historii. Młodzi muszą wiedzieć, że Dywizjon 303 wsławił się najwyższą liczbą zestrzeleń w Bitwie o Anglię, było ich aż 126. Przy czym kolejny dywizjon był daleko w tyle. Ewidentnie ten film to również rozrywka. Sceny w pubie, ukazujące temperament polskich pilotów czy pojedynki w przestrzeni powietrznej, wywołujące dreszczyk emocji, nie pozwolą widzowi się nudzić.
W przeciwieństwie do „Dunkierki” Christophera Nolana, w „Dywizjonie 303” nie brakuje scen walki.
M.Z.: Tak się składa, że poznałem Freda Roosa, który był producentem „Dunkierki”, a w przeszłości odpowiadał za obsadę „Ojca chrzestnego” i „Czasu Apokalipsy”. Śmiał się, że my mamy na planie tylko jeden samolot, a oni mają do dyspozycji koło 20. Na końcu naszego spotkania powiedział, że życzy mi więcej samolotów, niż tylko jeden. Teraz chcę go zaprosić na nasz film, który 17 października będzie pokazywany na otwarciu Festiwalu Filmów Polskich w Los Angeles.
Jak wyglądało kręcenie scen lotniczych?
M.Z.: Odbywało się to bardzo sprytnie i wymagało wielkiej wyobraźni, żeby wiedzieć, jak to nakręcić, żeby wyglądało wiarygodnie po obróbce komputerowej, niby w powietrzu. Sceny akcji kręciliśmy głównie w Cannes i trochę w Konstancinie. Znajdowałem się w czymś, co imitowało kabinę i siedziałem na desce, którą kręcili w odpowiednich kierunkach chłopcy z ekipy. Byliśmy na takim cypelku wystawionym w morze, żeby w szybie nie odbijały się niepotrzebne obiekty. Trzeba było zrobić mnóstwo ujęć i wariacji na temat tego, co mogłoby się zdarzyć, bo sceny jeszcze nie miały ostatecznego kształtu. A potem do akcji wkroczył niesamowity Artur Borowiec i jego komputer.
Przy okazji premiery filmu w Poznaniu znów poczułem się jak pilot myśliwca. Wraz z ekipą odwiedziliśmy 31. Bazę Lotniczą w Krzesinach, w której stacjonują polskie F-16. Byłem i w symulatorze, i w prawdziwej kabinie, rozmawiałem z pilotami. To było niesamowite doświadczenie.
Co powinniśmy wiedzieć na temat twojego bohatera, pilota Dywizjonu 303, Jana Zumbacha?
M.Z.: Jan Zumbach był fantastycznym pilotem i wielką osobowością. Do tego oczywiście ladies manem, czyli bawidamkiem, a także niezłym łobuzem. Był charakterny, ale reagował dopiero wtedy, kiedy musiał rzeczywiście pokazać swój charakter. Człowiek o wielkiej pasji – od dzieciństwa marzył, aby zostać pilotem.
Jego biografia powojenna była równie ciekawa.
M.Z.: O tak. Był współwłaścicielem firmy transportowej Flyaway, która tak naprawdę była tylko przykrywką dla szmuglowania m.in. szwajcarskich zegarków. Później prowadził w Paryżu dyskotekę i restaurację. W latach 60. wrócił do samolotów. Służył jako najemnik w Afryce – dowodził lotnictwem Katangi i Biafry. Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach we Francji w 1986 r.
W dniu premiery miałem okazję poznać jego żonę Giselę. Szkoda, że nie mieliśmy wiele czasu na rozmowę. Wiem od producenta Jacka Samojłowicza, że po projekcji była bardzo wzruszona.
Czy po zakończeniu zdjęć zachował pan dla siebie mundur pilota RAF-u?
M.Z.: Podobno rodzina Fiedlerow chciałaby, aby mundur Zumbacha, w którym grałem, umieścić w muzeum poświęconym Arkademu Fiedlerowi. I myślę, że to lepszy pomysł, bo gdybym kolekcjonował każdy mundur, w którym zagrałem, to moja partnerka wygoniłaby mnie z domu. Dobrym pomysłem są też aukcje charytatywne. Byłem mile zaskoczony, że moja kurtka lotnicza, podczas licytacji WOŚP, osiągnęła cenę ponad 14 tys. złotych.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |