O 27 śmierci za dużo [RECENZJA]
Przyznam, że nie planowałem czytać tej książki. Nawet nie wiedziałem, że istnieje, co z jednej strony może wskazywać na braki w rozwoju intelektualno-kulturalnym, ale także na chęć niezdradzania książek, które w stosach zalegają na parapecie i przy łóżku, czekając pokornie na swoją kolej. Nie da się wszystkiego przeczytać, ale są też książki do których warto zajrzeć. Do tej lektury zachęcił mnie mail, reklamując ją jako zdobywcę nagrody czytelników tegorocznej Nike, a także zawierającą trudne wątki związane z oblatami, zakonem, w którym jest mi dane dojrzewać w człowieczeństwie i wierze.
Punktem wyjścia do opowiedzenia losów Ocaleńców (jak nazywa się w Kanadzie absolwentów residential schools), nawiązując do Holokaustu, autorka uczyniła sprawę Anderson przeciwko Kanadzie. Już w pierwszym rozdziale poznajemy losy jednego z absolwentów szkoły z internatem, pochodzącego z Labradoru i wymienionego w tytule Toby’ego Obeda. Odebranie go rodzicom we wczesnym dzieciństwie i pobyt w szkole doprowadziły do kolejnych niewyobrażalnych tragedii, które odbiły się na wszystkich sferach życia. Po raz ostatni serce Toby’ego pękło, gdy w 2008 r. w swoich przeprosinach premier Stephen Harper pominął absolwentów szkół z Nowej Funlandii i Labradoru. „27 śmierci Toby’ego Obeda” stanowi w dużej mierze opowieść o tym, jak trudna – również współcześnie – staje się walka o uznanie krzywd, nawet gdy te są dobrze udokumentowane. Książka „27 śmierci Toby’ego Obeda” to historia krzywd i niesprawiedliwości, które wynikały z tego, kto i gdzie się urodził. Skąd pochodził, jakie miał przekonania, jak chciał żyć. Joanna Gierak-Onoszko przedstawia wydarzenia, które rozegrały się w najodleglejszych prowincjach Kanady, w odciętych od świata wioskach, zagubionych wśród tundry, klifów i lodowców. Na tych terenach od połowy XIX w. przez ponad sto lat indiańskie, inuickie i metyskie dzieci były odbierane rodzicom. Przymusowo umieszczano je w oddalonych o setki kilometrów od domu szkołach z internatem, gdzie musiały szybko zapomnieć o rodzinnym języku i wierze. W założeniu twórców szkoły finansowane przez państwo i zarządzane przez katolickie i protestanckie kościoły miały spełniać dla swoich wychowanków misję cywilizacyjną i przygotowywać ich do życia w nowoczesnym społeczeństwie. W rzeczywistości dzieci wynaradawiano; padały one również ofiarą wszelkiego rodzaju przemocy: psychicznej, fizycznej i seksualnej. Była to przemoc systemowa. Po przybyciu do placówki odbierano im imiona i nadawano numery, rodzeństwa rozdzielano, za porozumiewanie się w krii, inuktikut czy po odżibwejsku groziły surowe kary. Standardem było dotkliwe bicie, upokarzanie i głodzenie. Nierzadko dochodziło również do gwałtów i wyrafinowanych tortur. Izolacja geograficzna i brak jakiejkolwiek kontroli sprawiały, że miejsca te stanowiły prawdziwy raj dla psychopatów i sadystów. Sytuację dodatkowo pogarszały złe warunki mieszkaniowe i sanitarne – tyle z oficjalnych recenzji wydawniczych.
>>> Kanada: biskupi ostrzegają przed ustawą, która może ograniczać wolność religii
Od strony warsztatu książka wydaje mi się dobra, jak na debiut literacki. Są w niej momenty monotonne, kiedy przekartkowuje się książkę, ale i takie które, wciągają – tych ostatnich jest więcej. Autorka stara się niejako, okiem reportera, pokazać zastaną rzeczywistość. Buduje narrację o rzeczywistości, z którą od lat starają się poradzić sobie i Kanadyjczycy i ludność rdzenna i Kościół i oblaci. Rzeczywistości złożonej, która nie jest biało-czarna, jak zazwyczaj się ją tu ukazuje, bez łatwych recept i ocen. Do prowadzenia szkół wiele instytucji było zmuszanych, grożono im zamknięciem, przejęciem przez państwo. A działy się w nich też dobre rzeczy. Byli dobrzy, wspaniali, pełni idei nauczyciele, zakonnice i zakonnicy, którzy zostali przekreśleni, nie zaistnieli. Poznaliśmy, na kartach książki, w zasadzie tylko tych złych, ohydnych, strasznych i sadystycznych duchownych, których sam bym z chęcią umieścił za kratkami więzienia, potraktował tak, jak oni traktowali dzieci, i za których przepraszam – i za których przepraszali także oblaci. Może stało się tak dlatego, że powstała książka na podstawie spotkań i wspomnień ludzi pokrzywdzonych i akt sądowych, na fali procesów sądowych. To prawo autora powieści – pokazać jeden kolor – ale czy też reportera, specjalisty od literatury non fiction? Jeśli tak, to jakby widział tylko jeden wymiar, a zapomniał o innych. W tle jest edukacja, rozwój, służba zdrowia – z których korzystali i korzystają autochtoni, nadal zmuszani, do określonego wieku, przymusem szkolnym, są też wspaniali belfrzy, duchowni, pracownicy szkół, o których nie wolno zapominać.
>>> Zbyt biedni by jeść. Czym jest Sprawiedliwy Handel? [MISYJNE DROGI]
Do książki warto zajrzeć, zobaczyć wprawny warsztat Joanny Gierak-Onoszko, zapoznać się z ważnym problemem, z którym zmaga się Kanada. Warto poczuć co czuli, przeżywali Ocaleni. Warto wyciągnąć wnioski na przyszłość, że każda śmierć lub każda ze śmierci zadana przez człowieka realnie czy w przenośni jest strasznym dramatem i tragedią. Jednak, przynajmniej dla mnie, nie jest to literatura non fiction, a jeśli już uznamy ją za literaturę faktu, to bardzo ważnego, ale jedynie jego wycinka. Nie całości.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |