Fot. Beata Legutko

Przez Płoki do Łagiewnik na beatyfikację – podróż rodzinna [REPORTAŻ] 

Kościół stoi na górce – biała wieża wystaje spomiędzy drzew, widać ją już z daleka. Co chwilę słychać kościelne dzwony, wybijające charakterystyczne melodie. Obok kościoła znajduje się stary cmentarz, już dawno wyłączony z użytku. Wśród wielu mogił parafian są i groby tych, którzy zginęli podczas pracy w okolicznych kopalniach. Za kościołem widać niewielki polowy ołtarz, z tyłu kościoła zabetonowane – widoczne zwłaszcza dla tych, którzy pamiętają – miejsce po grobie ks. Michała Rapacza.  

Okolica jest piękna. Wokół lasy, szlaki, trasy spacerowe i rowerowe, specjalnie oznaczone. Gdzieniegdzie napotkać można ruiny starych budowli i pomniki przyrody, a szyby dawnych kopalni, i widoczne w oddali mniejsze i większe kominy, uświadamiają, że okolica ta była i jest terenem robotniczym.  

Sanktuarium dla nas 

O tym, że taka miejscowość jak Płoki istnieje dowiedzieliśmy się mniej więcej rok temu, w czerwcu 2023 r., kiedy to decyzją kurii jeden z naszych parafialnych księży został przeniesiony właśnie tam. Nieco później doczytaliśmy, że w Płokach znajduje się sanktuarium Matki Bożej Patronki Rodzin Robotniczych. Wiadomo, że to ze względu na okoliczne tereny i dobrze, że Maryja patronuje tu w sposób szczególny takim rodzinom. Niemniej uznaliśmy z mężem zgodnie, że przy takiej gromadce dzieci, jaką mamy, i przy ogromie pracy przy ich ogarnianiu to Patronka Rodzin Robotniczych opiekuje się również nami i jak najbardziej uzasadniona jest „pielgrzymka” do takiego miejsca. A że wyprawa miała mieć też wymiar towarzyski i wycieczkowy, to nie wahaliśmy się i nie zastanawialiśmy nad tym, czy to na pewno dobry pomył – nasze rodzinne wypady wymagają zawczasu solidnego przemyślenia. Niedługo przed wyjazdem wiedzieliśmy też już, że tuż po wojnie na tych terenach został zamordowany miejscowy proboszcz. Chcieliśmy zobaczyć miejsce, w którym stoi krzyż niepozwalający zapomnieć o tej  zbrodni. Od czasu, kiedy byliśmy przy grobie i w muzeum poświęconym ks. Jerzemu Popiełuszce, takie historie szczególnie interesują nasze dzieci. Z resztą ks. Rapacz wprost porównywany jest do ks. Jerzego – trudno nie zauważyć podobieństw w ich w życiu i śmierci.  

>>> Ksiądz Michał Rapacz ogłoszony błogosławionym

PAP/Łukasz Gągulski

Pierwsza wyprawa 

Pierwszy raz pojechaliśmy do Płok jesienią 2023 r. W Krakowie wsiedliśmy do pociągu jadącego do Trzebini (ok. 20 minut), a potem przesiedliśmy się do miejskiego autobusu. Jako że zależało nam nie tylko na odwiedzeniu samego miejsca, ale i na skorzystaniu z pięknych okoliczności przyrody – podjechaliśmy tylko kilka przystanków, a potem skierowaliśmy się w stronę lasu, by resztę drogi przejść na nogach: mama, tata i pięcioro dzieci w wieku szkolno-przedszkolnym.  Szliśmy przez hałdy piasku i boso przez rzeczkę, zgodnie z mapą, i trochę na azymut. Czasem dwa kroki do przodu, a czasem trzy do tyłu. Ale to nic. Okoliczności przyrody rekompensowały wiele, i nawet dzieci zazwyczaj pytające smętnymi głosami „jak daleko jeszcze?” zapomniały na dłuższy moment, że wypada trochę pojęczeć. 

Na miejsce dotarliśmy po jakichś dwóch godzinach. Już w samych Płokach trzeba się wdrapać na górkę, na której stoi kościół z cudownym obrazem, odsłanianym przy dźwięku trąb.  Jesienią grób ks. Michała Rapacza znajdował się jeszcze za kościołem. Za to intencje można było wrzucać do umieszczonej w kościele specjalnej skrzynki. Obecnie doczesne szczątki błogosławionego już proboszcza znajdują się w bocznej nawie kościoła. Intencje nadal można składać – tradycyjnie lub mejlowo. Zostaliśmy trochę na miejscu, korzystając z możliwości pokrzepienia ciała i ducha. Ów znajomy ksiądz zatroszczył się o to, byśmy nie odjeżdżali głodni, a dzieci by miały szansę wybiegać się pobliskiej łące.  

Późnym popołudniem poszliśmy do lasu, w którym zamordowano ks. Rapacza. Niecały kilometr drogi. Wtedy jeszcze stał tam stary krzyż, znicze, kwiatki. Staliśmy przez chwilę w milczeniu, bo wzięliśmy ze sobą jeszcze jedną szczególną intencję – o cud uzdrowienia dla chorej ciężko znajomej. Nieważne wtedy było, że to „tylko” sługa Boży, że oficjalny kult jeszcze nie jest zatwierdzony, że właściwie nie wiemy o nim nic. Od samego początku ten nieznany, a jednak bliski wiarą człowiek, jakoś przyciągał, pociągał do głębszej wiary i zaufania. 

Z tego wszystkiego nie zdążyliśmy na autobus powrotny do Trzebini (następny – za trzy godziny) i trzeba było biec przez te piękne lasy – mama, tata i pięcioro dzieci –  by zdążyć na któryś z wieczornych pociągów. Po kilku godzinach byliśmy na dworcu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy zbyt dużo o ks. Rapaczu, o procesie, który trwał i o tym, że nasza kolejna wizyta w Płokach będzie przebiegała w horyzoncie beatyfikacji. 

Fot. Beata Legutko

Druga wyprawa 

Czy to z powodu podobieństwa do ks. Popiełuszki, czy z zupełnie innych przyczyn, postać ks. Rapacza niespodziewanie nas zainteresowała. Dzieci zaczęły o nim czytać, znaleźliśmy kilka reportaży w internecie, pytaliśmy tu i tam, i korzystaliśmy z tego, że w Płokach mamy znajomego księdza. W styczniu 2024 papież Franciszek podpisał dokument uznający męczeństwo ks. Rapacza z powodu wiary, tym samym otwierając drogę do uroczystości beatyfikacyjnej. Zgodnie z prośbą metropolity krakowskiego datę ustalono na 15 czerwca w Krakowie. Nie bez przyczyny – w ten dzień kończył się w archidiecezji krakowskiej, trwający od Wielkiego Czwartku, Kongres Eucharystyczny. Wiadomo już było, że beatyfikacja odbędzie się w Łagiewnikach. Kolejny raz do Płok pojechaliśmy na początku maja. W taki sam sposób. Pociąg, autobus, spacer. W kościele już przygotowano boczny ołtarz, a w nim doczesne szczątki błogosławionego – ekshumowane w kwietniu 2024 r. Zamknięto je w sarkofagu widocznym przez przeszklony przód „ołtarza”. Lada dzień miał być też postawiony nowy krzyż w lesie, w miejscu zamordowania ks. Rapacza. Przygotowanie do beatyfikacji trwały. W internecie krążył już jeden utwór o proboszczu z Płok, niebawem udostępniono oficjalną pieśń beatyfikacyjną. Im bliżej czerwca, tym więcej informacji o Płokach, ks Rapaczu i jego życiu i śmierci pojawiało się w mediach. O miejscu, które dla nas niespodziewanie stawało się coraz bliższe, zaczynało mówić coraz więcej ludzi. Kiedy papież ogłosił dokument o męczeństwie i było wiadomo, że beatyfikacja to kwestia kilku miesięcy, wiedzieliśmy podskórnie, że chcemy tam być, choć ta myśl była zupełnie nieracjonalna. Sytuacja rodzinna jest wymagająca, a większe i mniejsze uroczystości kościelne pozostawały poza naszym zasięgiem logistycznym. Któregoś dnia otrzymaliśmy z parafii pytanie: „Kto chce być na beatyfikacji?”. Miesiąc później mieliśmy wejściówki do bazyliki.  

Fot. Beata Legutko

Wspólnota 

Człowiek potrzebuje drugiego człowieka, potrzebuje wspólnoty. Albo, bardziej po świecku, jesteśmy istotami społecznymi. Widać to choćby przy tej, ponoć szczególnie polskiej, umiejętności jednoczenia się wokół jakiejś „wspólnej sprawy”. W bazylice musieliśmy być dwie godziny przed rozpoczęciem mszy. Ostatnie próby chórów, mikrofon – raz dwa, raz dwa, asysta szlifująca wejścia i wyjścia. Przy takich większych uroczystościach, również kościelnych, pojawia się w człowieku poczucie więzi z ludźmi, którzy są obok. Pojawiło się i we mnie, przywołując w pamięci choćby Światowe Dni Młodzieży czy spotkania z Janem Paweł II na krakowskich Błoniach – świadomie przeżyłam ich kilka. Dzieci nie mają tych doświadczeń, albo mają je, ale na dużo mniejszą skalę. Czy w Łagiewnikach to wszystko wróciło?  Nie. Ale wróciła jakaś tęsknota za wspólnym przeżywaniem wiary. Na mszy beatyfikacyjnej była też obecna rodzina tej walczącej o zdrowie znajomej, dla której – jak wierzymy – bł. ks. Michał Rapacz niejedno już wyprosił. Modlimy się szczególnie za nią i w jej intencjach – właśnie za jego wstawiennictwem. Teraz już „legalnie”. 

Wybiła 11.00. Procesja wejścia. Dumnie grające organy, orkiestra, chór. Świece, krzyż i mitra, jedna za drugą, powoli, majestatycznie. Dużo po łacinie, trochę po włosku. Homilia, podziękowania, podsumowania. Bliższa mi jest skromniejsza forma pobożności, choć samo wydarzenie było poznawczo bardzo ciekawe i miejmy nadzieję, że i dla ducha nie pozostanie obojętne. „Jedna beatyfikacja w życiu nie zaszkodzi” – powtarzałam córce, która przy trzeciej godzinie w kościele zaczynała „wymiękać”. Każdy z obecnych przeżył to zapewne inaczej i pewnie w różnych momentach dotknął nas Bóg. Jednych w burzy i wichrze, innych w lekkim powiewie. Mnie zawsze wzrusza Te Deum śpiewane przy różnych okazjach, tutaj  z chórem, orkiestra i wiarą: „W Tobie Panie zaufałem…”. Bo przecież nic więcej nie potrzeba. A do Płok pewnie wrócimy jeszcze nie raz.  

„Wydaje mi się, że sutanna na obrazie ma za długie rękawy i jest zbyt pomięta” – napomknęła córka, gdy w pewnym momencie liturgii, zgodnie z programem beatyfikacji, odsłonięto obraz ks. Michała Rapacza. „Nie jest najgorszy – dodała. – Tylko trochę grubszy niż na innych obrazach”. 

PS. Dziękujemy ks. Przemysławowi, który – być może zupełnie nieświadomie – rozpoczął naszą przygodę z bł. Ks. Michałem Rapaczem.  

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze