fot. PAP/Darek Delmanowicz

Religia w szkole nie jest dobrym rozwiązaniem [KOMENTARZ]

Przypominam sobie, jak wyglądały za moich szkolnych czasów lekcje religii. Nie było to tak dawno – bo już w czasach, gdy religia uczona była w szkole, nie w salkach przy parafii. Myślę jednak, że to w tym drugim miejscu znacznie lepiej odnalazłyby się te zajęcia.

Zacznę trochę przewrotnie. Przynajmniej w kontekście tytułu tego tekstu – bo ja bardzo lubiłem religię w szkole – i w podstawówce, i w gimnazjum, i w liceum. Na każdym poziomie nauczania to były bardzo fajne zajęcia. Problem tylko z tym, dlaczego były to fajne zajęcia. O tym szerzej za moment. A właśnie powód owej fajności to jeden z powodów, dla których uważam, że religia ze szkolnych ławek powinna się jak najszybciej wyprowadzić. Dla dobra samej religii, uczniów i szkoły.

fot. Cdc/RCzoziit/unsplash

Lekcje „na luzie”

To jak zatem wyglądały lekcje religii, które – prowadzone przez różnych nauczycieli – tak bardzo lubiłem nie tylko ja, ale i koleżanki i koledzy? Przede wszystkim te lekcje były czasem odpoczynku, wytchnienia od pozostałych zajęć. Traktowaliśmy lekcje religii „na luzie”, tak „lajtowo” – choćby dlatego, że nawet osoby uczące tego przedmiotu nie podchodziły do niego w pełni poważnie. Na pewno nie powiedziałbym, że lekcje religii stanowiły uzupełnienie katechezy prowadzonej w kościele. Nie, zdecydowanie tym nie były. Były za to zajęciami, na których odbywały się konkursy, zabawy, były wyjścia na dwór, a jak była potrzeba – to katecheta zgodził się i na to, byśmy na religii pouczyli się przed ważnym sprawdzianem, który czekał nas na matematyce, historii czy geografii. Z odrabianiem zadań domowych z innych przedmiotów też nie było problemu – zgoda była prawie permanentna. Jak tu nie lubić zajęć, które wysiłku wymagały od nas niewiele (zwłaszcza tego intelektualnego), a za to były naprawdę fajnie spędzonym czasem? Najmniej było w tym wszystkim faktycznej wiedzy. Owszem, katechetom udało się jakoś zrealizować podstawę programową, ale jakoś nie wydawała się ona najważniejsza. Widać było wyraźnie, że najbardziej zależy im na tym, żebyśmy się dobrze z nimi czuli.

>>> Moja mama katechetka: w akcje misyjne angażują się dzieci niechodzące na religię [PODKAST]

fot. PAP/Darek Delmanowicz

Szopka „na szóstkę”

Może nie chcieli, żebyśmy zrazili się do „ludzi Kościoła”? Jeśli taki był ich cel – to nawet został osiągnięty. Bo o żadnym z katechetów, którzy mnie uczyli, nie powiem złego słowa (co nie znaczy, że się z nimi we wszystkim zgadzam – niektórych z nich obserwuję w mediach społecznościowych i wiem, że poglądy mamy diametralnie różne). Łącznie miałem siedmiu lub ośmiu katechetów. To dużo, wiem, ale choćby tylko przez trzy lata liceum było ich czterech. Były w tym gronie siostry zakonne, księża i katecheci świeccy. I choć charaktery i osobowości mieli różne, to naprawdę łączyło ich to podejście do religii, o którym przed chwilą pisałem. Wszyscy chcieli robić te lekcje tak, żeby było fajnie. Czasem może nawet merytorycznie – bo zdarzyły się jakieś ciekawsze dyskusje. Ale jednak fajność wydaje się kluczowym motywem przewodnim. Gdyby to dotyczyło jednej, może dwóch osób – to potraktowałbym to jak przypadek. Ale jeśli wszyscy katecheci, w bardzo różnych szkołach, stosowali tę samą strategię – to pokuszę się o stwierdzenie, że wygląda mi to na działanie systemowe. Może niekoniecznie świadome – ale systemowe. Zresztą, z rozmów ze znajomymi wynika, że lekcje religii wyglądały tak nie tylko u mnie. Hitem w tym wszystkim był pewien sprawdzian z religii w liceum. Mieliśmy wymienić nazwy kilku znanych kolęd – to było standardowe polecenie, takie „na piątkę”. Jak ktoś chciał, to mógł też pokusić się o wykonanie „zadania na szóstkę”. Czyli… narysowanie szopki z Maryją, Józefem i Jezusem. Jak nic poziom liceum. Dodam jeszcze, że bardzo dobrego liceum. Jak tu zatem nie lubić takich zajęć? Zero stresu, fajnie spędzony czas! A może raczej zmarnowany?

Fot. pexels/Katerina Holmes

Wiary to nie rozwijało

Skoro fajnie spędzony czas – to pewnie zapytacie o to, czego się wiec tak czepiam. Otóż tego, że gdyby tego czasu nie było – to nic by się nie zmieniło. A może bylibyśmy np. godzinę wcześniej w domu i moglibyśmy pouczyć się przed ważnym sprawdzianem, który szykował się kolejnego dnia? Bo przecież nie musimy się do niego uczyć na religii… Religia w szkole nie służyła temu, czemu wydaje mi się, że powinna służyć, jeśli rozumiemy ją jako katechezę – czyli rozwojowi wiary. Nie, ona nic nie rozwijała. Była po prostu czasem budowania dobrej atmosfery. A to za mało. W jednej z klas gimnazjum co tydzień chodziliśmy do salki przy parafii na spotkania w ramach przygotowania do bierzmowania – rok takich cotygodniowych zajęć poza szkołą rozwinął bardziej moją wiarę niż kilkanaście lat religii w szkolnej ławce. Może i tam czasem zdarzały się jakieś luźne formy (one zresztą przydają się w nauczaniu różnych przedmiotów), ale w tych spotkaniach była kwintesencja – poznawanie Boga i wspólnoty. A nie tylko tworzenie fajnej atmosfery i pokazywania katechety – „człowieka Kościoła” – jako fajnego gościa, takiego „cool”.

fot. Piotr Ewertowski/misyjne.pl

Powrót do salek

Religia – jako katecheza – powinna wrócić do salek parafialnych. I nieważne, że to jeszcze bardziej odchudziłoby liczebnie grupy uczestniczących w nich uczniów. Bo czy naprawdę chodzi nam tak bardzo o ilość? Co z tego, że na lekcje religii w moich szkolnych czasach chodzili prawie wszyscy – skoro większość z nich i tak już wtedy była de facto niewierząca? A przynajmniej niepraktykująca. I tacy pozostali do dzisiaj – choć pewnie szkolną religię zapamiętali jako fajny – bo luźny – czas. Ale jakoś na ich wiarę lekcje te nie wpłynęły… To może brutalne, bo przez ostatnie lata wykształciła się wuchta (takie poznańskie słowo oznaczające sporą ilość) katechetów świeckich. Ich najbardziej żal, bo to przecież oni przy wyjściu religii ze szkół mogą stracić pracę. Dlatego kościół, jako wspólnota, powinien o nich wtedy zadbać w pierwszej kolejności – i zaoferować im, a nie księżom, prowadzenie zajęć w salkach. I to Kościół powinien im za prowadzenie tych zajęć zapłacić. I naprawdę nie przekonuje mnie argument, że niektórych parafii czy diecezji na to nie stać. Owszem, takie mogą być – ale w tym momencie powinniśmy spojrzeć na to solidarnościowo. I te bogatsze (albo po prostu – bogate) diecezje powinny zrzucić się na opłacenie pracy katechetów w tych biedniejszych. Dodatkowo, jako Kościół powinniśmy też wesprzeć katechetów świeckich w przebranżowieniu. Czasy mamy dynamiczne i w wielu zawodach ludzi czeka przebranżowienie – nie możemy bać się tego procesu. Każdy z nas, niezależnie od profesji, musi liczyć się z tym, że będzie musiał zmienić branżę. Tak bywa. I pewnie warto zastanowić się nad tym, ile osób przyjmujemy na teologię ze specjalizacją katechetyczną. Bo może te liczbę warto byłoby zredukować – żeby nie „produkować” absolwentów, którym potem niełatwo na rynku pracy. Zresztą, z tym problemem mierzą się też absolwenci wielu innych kierunków, na które co roku przyjmuje się setki kandydatów (choćby polonistyka).

fot. PAP/Darek Delmanowicz

Pomysł na szkołę

A co ze szkołą? Tu nie będę oryginalny i będę postulował wprowadzenie zajęć z religioznawstwa, czy szerzej nawet – z kulturoznawstwa. Bo ważne, żeby uczniowie – niezależnie od ich wyznania (lub jego braku) mieli wiedzę na temat różnych religii. Ale – co ważne – wiedzę. Bo w szkole to właśnie wiedza powinna być przekazywana, a nie wiara. I to wiedza o różnych religiach i kulturach. Na takie lekcje nauczyciel mógłby zaprosić raz księdza, raz imama, raz rabina. Innym razem przyszedłby ateista i opowiedziałby o tym, jak on postrzega świat. A przecież różnych wierzeń jest znacznie więcej. Takie zajęcia religioznawcze powinny pokazywać, jak religia – wszelaka – kształtowała historię i kulturę. I jak nadal to robi. Ale jednocześnie lekcje te nie powinny być okazją do tego, by kogoś „przekabacić” na swoją stronę. To trudne, ale nie niemożliwe do zrealizowania. Potrzeba po prostu najpierw stworzenia podstawy programowej – ponad podziałami religijnymi. I takie lekcje widzę w szkolnych ławkach. A katechezę i dzisiejszą religię – w salkach przyparafialncyh. I w ławach – ale tych kościelnych.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze