Fot. pexels.com

Sebastian Zbierański: synod? A komu to potrzebne? [FELIETON]

Nie wiem czy „synodalność” będzie kościelnym słowem roku, ale sądzę, że są na to duże szanse. Tylko co z tego, jeśli póki co kryją się za tym słowem zakłopotane miny wiernych i popsute nastroje leniwych duszpasterzy?  

Katolickie media odmieniają ostatnio „synodalność” chyba przez wszystkie przypadki. Trudno się temu dziwić, bo rozpoczęcie tzw. procesu synodalnego w Kościele powszechnym, a potem w poszczególnych diecezjach, to wydarzenie bez precedensu. Do tej pory pojęcie „synodu” dotyczyło wąskiej grupy katolików, głównie hierarchów. Operowali nim co najwyżej teologowie. Teraz ma się to zmienić. Ale czy naprawdę jesteśmy na to gotowi? Będzie inaczej niż zwykle? Pytań jest więcej niż odpowiedzi, a długiej listy obaw i wątpliwości nikt nie potrafi skutecznie rozwiać. 

>>>Jak będą wyglądać prace synodu na poziomie ogólnopolskim

Schematy utarte od lat 

Chodzi o to, żeby wreszcie wszyscy mieli głos. Tak można w telegraficznym skrócie podsumować założenia Synodu o Synodalności, który rozpoczęliśmy. W sieci zaroiło się od materiałów promujących to wydarzenie: są plakaty, filmiki, a nawet coś na wzór spotów reklamowych. Wypowiadają się biskupi i księża, teologowie, osoby zaangażowane w życie różnych kościelnych wspólnot. Ich przekaz właściwie jest jednoznaczny: Kościół to nasza wspólna sprawa, więc czas spotkać się, usiąść, porozmawiać i działać. Tyle teoria, gorzej, kiedy przychodzi nam przejść do praktyki. Wspólna adoracja Duszpasterstwa Tradycji Katolickiej i Drogi Neokatechumenalnej? To nie jest niemożliwe. Ale powiedzmy sobie otwarcie: jest coś, co przynajmniej w realiach polskiego Kościoła nie pozwala wyrwać się  temu obrazkowi ze strefy wyobraźni. Nie twierdzę jednak, że to wyłącznie wina jednej czy drugiej strony. Pewne schematy są utarte od pokoleń. Ich zmiana, czyli w praktyce zniesienie bariery dla rozwoju „synodalności”, może zająć lata. Niewykluczone, że to dlatego na hasło „synodalność” pojawiają się takie, a nie inne reakcje.  

modlitwa
fot. cathopic

Dwa okopy 

Każdy kij ma dwa końce, a każda relacja przynajmniej dwie perspektywy. To dotyczy też tego, w czym nasz Kościół lokalny, zdaje się, „ugrzązł”. Mam na myśli syndrom totalnej polaryzacji. Istnieje bardzo wyraźna linia podziału na duchowieństwo, hierarchię i na laikat – czyli świeckich. Intuicyjnie ilustruję sobie tę relację obrazem dwóch drużyn siedzących w osobnych okopach. Niby cel jest ten sam, niby wrogowie (Szatan i grzech) identyczni, ale komunikacja i współdziałanie pozostawiają wiele do życzenia. To, co chcemy sobie nawzajem przekazać bardzo często odbija się od ściany. Pod jedną z jej stron leżą sterty listów duszpasterskich, pod drugą –  różnego rodzaju zgłoszenia, prośby i wyrazy troski o lokalną wspólnotę Kościoła, kierowane do jego pasterzy. Biskupi, przynajmniej w większości, nie zwykli chodzić na targ, ale to działa też na odwrót – moja babcia nie wyobraża sobie, żeby biskup, ot tak, wpadł do niej na niedzielny obiad. Może to generalizacja, ale ośmielam się twierdzić, że w większości przypadków taki stan rzeczy niespecjalnie przeszkadza jednym czy drugim. A to rodzi kolejną trudność we wprowadzaniu synodalności w życie. Przecież byłoby prościej, gdyby nam się w ogóle chciało chcieć, prawda? 

>>> Podkast: spotkać, słuchać, rozeznawać. Po co nam Synod o Synodalności?

Polska parafia na obrazku 

Ostatnio przestałem już nawet oburzać się na wszystkich tetryków i malkontentów, którzy usiłowali zarazić mój optymizm swoim defetyzmem. Do ostudzenia entuzjazmu samoczynnie zaczęły mi wystarczać przemyślenia wywołane ogólnym rzutem oka na życie parafialne w naszym kraju. W polskim duszpasterstwie od lat przeważa tzw. typ hierarchiczny i nic nie wskazuje na to, żeby jego  pozycja się chwiała. Mówiąc w skrócie: polega on na tym, że mamy przyjętą i niepodlegającą przekształceniom hierarchię decydentów w parafii. Na jej czele stoi proboszcz, który zarządza w sposób autorytarny. Nie zawsze liczy się ze zdaniem swoich parafian. Rady duszpasterskie czy ekonomiczne istnieją tylko na papierze dla kurii, a ich członkowie dziwnym trafem poznają się najczęściej dopiero przy okazji wizytacji biskupa. Jasne. Bywają w Polsce parafie idealne, gdzie duszpasterze i wierni to naprawdę jedna, wielka rodzina, a wspólnota funkcjonuje na zasadach w pełni demokratycznych. Jednak nie ma się co oszukiwać – to na razie tylko mały ułamek całości. Choć może warto w tym miejscu wspomnieć, że jeszcze przed wojną w wielu polskich parafiach część spraw powierzano bezpośrednio pod zarząd osób świeckich. Reprezentowali oni parafię np. w umowach dotyczących  budowy kościołów. Tworzyli rady ekonomiczne, często wybierane bez większej ingerencji duszpasterzy. Wpływ na zarządzanie wspólnotą mieli też kolatorzy – najczęściej arystokracja, właściciele ziemscy – którzy byli patronami albo fundatorami poszczególnych świątyń. Nasuwa mi się refleksja, że w świetle historii ów dawny Kościół wydaje się bardziej „demokratyczny” niż ten obecny. Więc, o ile jako wspólnota Kościoła powinniśmy uważnie przyglądać się wyzwaniom naszych czasów, to może czasem trzeba sięgnąć również do doświadczeń historii?  

fot. cathopic.com

Co z tego wyjdzie? 

Przyznam to wprost – nie czuję się specjalnie pochłonięty pracami postępującego Synodu. Ba, nie jestem nawet na tyle zaangażowany, żeby móc świadomie określić się jako jego uczestnik. I mam wrażenie, że moje odczucia dzieli większość katolików w Polsce, jeśli nie na świecie. Przynajmniej tutaj, w naszym rodzimym Kościele dominuje nastawienie sceptyczne, nierzadko przeplatane głosami otwartej krytyki. Z jednej strony podnoszą je biskupi i duszpasterze, którzy albo czują, że brak im metod i środków do zaktywizowania wiernych, albo po prostu nie chce im się tego robić. Z drugiej – osoby konsekrowane czy wierni świeccy, pozbawieni rzetelnego wyjaśnienia, o co w tym wszystkim chodzi, a więc pogubieni i nierozumiejący, choć czasem też leniwi. Jednak wbrew pozorom, taki stan rzeczy nie musi oznaczać impasu. Mamy w tej sytuacji kilka potencjalnych wyjść. Po pierwsze, można przeczekać i się nie wychylać. Ewentualnie machnąć ręką i powiedzieć, że i tak wyjdzie jak zwykle. To nieskomplikowane. Schody zaczynają się przy punkcie drugim: przełamać się i coś zaproponować. Pójść do proboszcza (w jego przypadku: do parafian) żeby wspólnie zastanowić się nad tym, na ile jesteśmy w stanie zrozumieć i wprowadzić w życie „nieszczęsną synodalność”. Po trzecie i chyba najtrudniejsze: nie pozwolić, żeby (tak, te ewentualne) skonstruowane z rozmachem plany wspólnych duszpasterskich działań na zawsze zostały w szufladzie. Papież Franciszek zaznacza, że każdy krok w stronę przyjęcia oczekiwań i propozycji Synodu wymaga otwartości i odwagi. Jednak czy jesteśmy w stanie wyjść z mentalnych baniek, w których tkwimy? Pokonać stare schematy? Mówienie, że „czas pokaże” jest naiwne. My pokażemy, choć jeszcze nie wiem, co z tego wyjdzie.  

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze